piątek, 31 października 2014

Znów jesienia!

Jesień dalej panoszy się na naszej wiosce. W domu też jesiennie. Poranki są tak chłodne, że muszę okrywać Polę dodatkowym kocykiem. A będzie tylko zimniej, bo nasz dom ma swoje zwyczaje grzewcze i od 20:00 do 6:00 zimnica straszna, piec śpi razem z domownikami. W łazience kaloryfera nie mamy w ogóle. A dodatkowo w dzień, w godzinach pracy, piec też ma wychodne i znów zimno. Na dworze też zimno. Pozamawiałam zatem dla Polki rzeczy: śpiworek zimowy do wózka (no, nawet jak srogich mrozów nie będzie to i tak - już teraz bym używała!), pierwszy Polki zestaw pościeli (to znaczy wypełnienia - kołderka i podusia). Na wszystko składa się rodzina, to znaczy ja kredytuję prezenty, a oni zrzucają się i spłacą raty przy grudniowych Mikołajkach czy Bożym Narodzeniu. Jak dla mnie - rewelacja. Śpiworek do najtańszych nie należy, a mieć chcemy (i to ładny chcemy!). Kołderka antyalergiczna i całoroczna też wydatek niemały - wspieram, oj wspieram pomysły naszej rodziny. No, bo umówmy się - lepiej mieć jedną, dwie rzeczy, których się bardzo potrzebuje, niż kilka więcej grzechotek, przy czym jedna w tą czy w tamtą różnicy nie robi.

A zbrojenia do zimy czas zacząć, bo jesień już przecież coraz chłodniejsza. Mąż dziś oporządza samochód: opony zimowe, płyn do spryskiwaczy (zimowy, bo na naszej wiosce mikroklimat taki, że w środę o 8:00 miałam lód na szybie!), mycie auta (generalne), poziom oleju, wymiana popsutych żarówek - sporo ma facet roboty, no ale ja też mam swoje jesienne porządki do zrobienia! Na przyszły tydzień planuję organizację naszego domowego "składzika", który to chcę, by stał się "pomieszczeniem gospodarczym" z prawdziwego zdarzenia. Muszę też przejrzeć nasze płaszcze, kurtki i buty, wymyć i schować wiosenno-letnie, powyciągać ciężkie sprzęty. Marzy mi się wszystko pięknie poukładane, w tematycznych pojemnikach, podpisane. No, ale, że Ikei nie znoszę (choć rzeczy z Ikei kocham), i nie polubię do czasu aż nie otworzą sklepu w Internecie - skończy się pewnie na starych pudełkach na buty. Trudno, dobre i to. 

Jutro Wszystkich Świętych, spróbujemy z Polką wszystko zrobić - odwiedzić Gliwice (oj, jak to daleko teraz, kiedy ma się małe dziecko, które nie lubi jeździć autem!), Wojkowice, Kazimierz, Pszczynę i Szopienice (niekoniecznie w tej kolejności) i niekoniecznie wszystko razem. Ale to dopiero jutro, bo dziś przecież za wielką wodą Halloween! Nie świętujemy (choć plany były i wieść niesie, że gdzieś tam na katowickim Dębie jest drugie niemowlę w identycznym bodziaku dzisiaj!), ale wystroić się i tak można! A do kompletu załączam kilka fot z naszej jesieni (obiegowo zwanej tu "jesienia").

Piszę do Zuzy - przyjedźcie. Nie może, bo Towarzysz Mąż zabrał dziś auto. No to może mój mąż ją przywiezie? No, ale fotelika nie ma. To może ja przyjadę? Mój mąż auto wziął na manewry, czekaj - pożyczę od Lady. Auto jest, opon nie ma. No co za pech! A tak miałam dziś ochotę na Pumpkin Spice Latte w Starbuniu z dziewczynami!

Mój mały Halloween'owy przebieraniec!

Za naszym oknem.... jednym z kilku. Tu jest pięknie, a z drugiej strony? Też pięknie - niebo widać. Urok mieszkania na poddaszu - pobliskie osiedle jakoś tak znika z widoku.

Wieś mamy, ale piękną i jesienną

I bałagan na stole mamy: koszyk z owocami z kuchni (bo Pola się bawiła do śniadania), róże uświetniające naszą niedawną, drugą rocznicę ślubu - ach, co to był za wieczór (miasto, kino, sushi, dziadkowie z Polką - cudownie było!)!

Pierwszy balonik Poli!

Przyznaję, współczuję nieco misiowi. Miejsce przyczepu sznureczka? Bez komentarza!

Jesienia

Jesienna Polka. Ponieważ parku nam nie sprzątają z liści i Quinny zaniemógł ostatnio, przeprosiłam się z Bebetto. Włożyłam firmową wkładkę, uszyłam nam wkładkę materiałową z podusią już na stałe wszytą - wszystko na rozmiar wózka - nic się nie zwija i nie rozluje. Do tego Pola ma kocyk - ocieplana dresówka i bawełna. Planowałam wszyć jej w środek jeszcze ocieplenie kocyka, ale ostatecznie stwierdziłam, że bez sensu, bo na dniach będziemy miały śpiworek. Wzór w tukany: LOVE!

Śląska jesienia :)

Topole - zdecydowanie wolę je jesienią, niż w okresie pylenia (czyli chyba non stop mam wrażenie - całą wiosnę to cholerstwo fruwa w powietrzu!) 
Przyszedł do nas! Gofra dostał, co miał nie przyjść? Ale niewychowany, na dziecko mi fuczał.

Tata-miś <3

wtorek, 28 października 2014

Jesienny konkursik

Zimno Wam? Nam zimno. Polka w puchowej kurtce, w apaszce, czapce. Ja próbuję jej wcisnąć jeszcze rękawiczki. Kombinezon po kuzynce okazuje się, mógłby być śpiworem, więc podwójne spodnie - i dawaj! Na spacer! I wierci mi się ta mała kruszyna w wózku jak mały silniczek. Nie sposób jej ogarnąć. Cały dzień po domu biega - raczkuje znaczy się. Próbuję jej robić zdjęcia i ciągle zamazane - mała w ruchu, nie ma co!

Coby te dwa tematy połączyć (tj. zimno na dworze i ruchliwe dziecko w domu, bo wiadomo - bez spacerów bieda, wychodzić trzeba) proponuję Wam konkurs, w którym można wygrać, co następuje:

Kocyk i poduszkę ode mnie, czyli z Instytutu Doświadczeń:

Mimo, że mam teraz do wydania ciągle letnie rzeczy, więc, nie ma obaw, zwycięzca otrzyma w gratisie ocieplenie kocyka (wszyte oczywiście) - czyli wersję zimową. Na życzenie mogę też zwykłą poduszkę niemowlęcą przerobić na np. świnię (świnkę niemowlęcą).

O, tak wygląda świnka :) I kocyk w balony (którego już akurat nie mam, ale szyję teraz na zamówienia indywidualne)

Wzory Instytutu (choć ma schowanych kilka świątecznych, o których niebawem). Tak, można będzie wybrać dowolny z dostępnych ;)
Będzie można też wygrać paputki od sklepu MamaZen.pl - śliczne paputki, skórzane. Dla niemowlaka i dla starszych dzieci. Wszystkie wzory i kolory dostępne tu.

Piękne są! Aż bym sama zagrała o nie!

Do zgarnięcia też super Apaszka od Lela Blanc! Tak, od tej właśnie firmy, którą z Polką uwielbiamy najbardziej. A mają taką cudną kolekcję zimową, że chyba zmienię styl i zdecyduję się na wzór Aztec albo ten w jabłonki... no sama nie wiem, nie wiem. Może i Wam przyda się próbka tej kolekcji w postaci apaszki, a potem, jak ja, uzależnieni pójdziecie za ciosem?

Na zdjęciu z Facebookowego profilu firmy taki zestawik: apaszka i czapka pilotka. Cudo!
No i last, but not least - można też dostać w konkursie zniżkę do Titot na wszystkie ich produkty. Firma jest młoda na rynku, więc i rabat skromny - 15%, ale osobiście uważam, że wiele zmienia, jak kupuje się kilka rzeczy. A kolekcję zimową mają zacną:

Foto z ich FB




Mały ten konkursik, ale wiadomo - na zachętę :) 

A oto co trzeba zrobić, żeby wygrać:

Przyślijcie do mnie zdjęcie swojego (lub zaprzyjaźnionego) dzieciaka w ruchu. Im więcej akcji, tym lepiej. Wiem doskonale, jakim wyzwaniem jest fotografowanie maluchów i wiem też, że udaje się uchwycić ich w najbardziej finezyjnych pozach/akcjach. Możecie wysyłać zdjęcia na instytutdoswiadczen@gmail.com, wrzucać na FB Instytutu, albo na Instagram wszystko tagując #InstytutDoswiadczen. 

Żadnych tam opisów, elaboratów, cudów-wianków. Proste foto dzidziusia i zgarniacie nagrody - wiadomo!

Dodatkowo lajkujecie na FB:

Udostępniacie baner konkursowy i gotowe!

I wystarczy już tych zasad konkursowych (poza jeszcze regulaminem oczywiście, który na końcu posta).

To co? Weźmiecie udział? Weźcie, koniecznie, bo im chętniej będziecie się z nami bawić, tym częściej będziemy Was do takich zabaw zapraszać. Pisząc my, mam tu na myśli siebie i Polę oraz wszystkich, którzy zgodzili się (i zgodzą w przyszłości) z nami współpracować. No i najważniejsze: wyniki konkursu 23-go listopada? To oznacza tylko jedno! Wygrana na Mikołajki!!!!





Regulamin konkursu:
1. Organizatorem konkursu są: sklep MamaZen.pl, firma Lela Blanc, firma Titot oraz blog Instytut Doświadczeń
2. Sponsorami nagród są wszyscy organizatorzy (każdy innej nagrody rzeczowej).
3. Konkurs trwa od 28.10.2014 do 23.11.2014.
4. Polubienie fan page Instytutu Doświadczeń, Lela Blanc, MamaZen.pl, Titot na Facebook'u oraz udostępnienie banera (na FB lub na własnym blogu) jest niezbędne, by wziąć udział w konkursie. Możesz poprosić znajomego o spełnienie za Ciebie tego warunku, jeśli nie posiadasz bloga ani konta na FB (napisz w komentarzu, mailu kto Cię zastępuje).
5. Zgłoszenia przyjmujemy drogą e-mailową (instytutdoswiadczen@gmail.com) oraz w formie posta na profilu FB ID, przez Instagram. Zdjęcia, które nie będą przesyłane mailem muszą zostać otagowane #InstytutDoswiadczen. W zgłoszeniu powinno znaleźć się imię, nazwisko oraz adres email uczestnika.
6. Wysyłając do nas zgłoszenie wyrażasz zgodę na wykorzystanie Twojej pracy konkursowej do celów promocyjnych oraz na publikację jej na blogu i fan page Instytutu Doświadczeń oraz pozostałych fundatorów nagród.
7. Przy wyborze zwycięzcy weźmiemy pod uwagę jedynie te osoby, które spełnią powyższe warunki uczestnictwa.
8. Najciekawsze cztery fotografie zostaną nagrodzone nagrodami rzeczowymi. Decyzję podejmę ja oraz fundatorzy nagród.
9. Wyniki zabawy ogłosimy na blogu Instytut Doświadczeń oraz na fan page ID w ciągu 7 dni od zakończenia konkursu.
11. Organizator zastrzega sobie prawo do niewielkich zmian w regulaminie, np. przedłużenie trwania konkursu w przypadku małej ilości zgłoszeń czy dołożenie nagród rzeczowych, jeśli znajdą się inni darczyńcy ;).


niedziela, 26 października 2014

Kojec Baby Design

Ale mnie ucieszył komentarz z poprzedniego posta! Recenzja kojca? Proszę bardzo. W zasadzie to ważny temat i zupełnie nie wiem, czemu go pominęłam. Tak się przecież przygotowywałam do zakupu: blogi, fora internetowe, opinie użytkowników sprzedających kojce na Olx.pl, wizyta u Ruby Soho (która jeden z branych pod uwagę kojców ma). Ostatecznie stanęło na kojcu marki Baby Design i modelu Let's Play w kolorze szarym. Kojec kupiliśmy, żebym mogła co nieco w domu zrobić - obiad choćby. Nie zamykamy tam dziecka na pół dnia. Jeśli protestuje to jest wyciągana, nigdy nie siedzi tam na siłę. Pola swój kojec darzy... ciągle jeszcze dystansem, ale coraz chętniej się w nim bawi. Wróże im wielką przyjaźń za jakiś czas.

Trochę parametrów (z ulotki producenta, czyli stąd):

Zalety kojca:
- szybki, prosty i bezpieczny system składania kojca do niewielkich wymiarów
odpinane wyjście dla malucha
- kolorowy materacyk zwiększy komfort snu i zabawy dziecka
- kolorowe nadruki dodatkowo uatrakcyjnią zabawę i zaciekawią maluszka
- całość pakowana w poręczną torbę ułatwiającą transport oraz przenoszenie

Dane techniczne:
- Wymiary rozłożonego kojca długość/szerokość/wysokość [cm] 105/105/78
- Wymiary złożonego kojca długość/szerokość/wysokość [cm] 98/21/21
- Wymiary materaca długość/szerokość [cm] 100/100
- Maksymalna nośność łóżeczka do 20kg
- Waga 10,5 kg

Cóż, nie do końca zgodzę się z zaletami wymienionymi przez producenta. System składania kojca jest owszem bardzo prosty i nie wymaga finezji, ale nie jest to szybkie. Obchodzenie go dookoła kilka razy, wyciąganie wszystkiego ze środka, podnoszenie dna (trzeba się nachylić mocno do środka), wcześniej odpięcie materacyka - wszystko to jest dosyć czasochłonne. Składanie zajmuje ok 10 minut, podczas gdy "szybki" konotuje u mnie z goła inne skojarzenia (złożę i w minutę gotowe - no tu tak nie jest). Mające być ułatwieniem odpinane wyjście dla malucha też nie należy do hitów tego kojca. Nie jest złe i ogólnie uważam je za bardzo, ale to bardzo przydatne (zwłaszcza przy większym dziecku przyda się na 100%!). Teraz jednak coś niecoś bym ulepszyła. Po pierwsze Polka nie może sobie tak o swobodnie kursować z pokoju do kojca bo ten utrzymuje się z 10 cm nad ziemią. Muszę poukładać jej podest z poduszek, żeby dawała sobie radę (a lubi się tam kręcić przy tym wejściu - oczywiście pod nadzorem rodzica). Poza tym kolory kojca są dosyć idiotycznie zaplanowane. Rzeczone wejście ma aplikację na zewnątrz, od środka zaś cała, ale to cała ściana jest ciemno szara, bez żadnego kolorowego akcentu, bura po prostu. Nie wiem skąd ta logika - przecież tak na chłopski rozum powinno się kolory wcisnąć dziecku do środka, żeby miało przyjemnie a piękną szarość zostawić ku wytchnieniu rodzica, dla którego generalnie kojec w stołowym jest dużym kompromisem. Tu jest odwrotnie - piękne rysunki cieszą oko rodzica podczas gdy Pola siedzi w szarym kwadracie kojca. Powiecie zaraz, że jeszcze jest kolorowy materacyk, ale ostatecznie i tak zasłaniają go zabawki. Wątpliwe jest też "zwiększanie komfortu snu i zabawy", bo materacyk jest cienki, twardy i skonstruowany na wzór dna łóżeczek turystycznych (tej samej firmy) - takich jakby deseczek połączonych ze sobą. Absolutnie nie ma mowy o komfortowym śnie w takich warunkach, no nie! Na szczęście nie mamy potrzeby usypiania tam Poli, więc trochę jest nam to obojętne. Do zabawy wystarcza, choć jak tak teraz o tym myślę, to przydałoby się coś bardziej miękkiego teraz, kiedy mała uczy się stawać. I tu kolejny, wielki minus - brak uchwytów do nauki wstawania. W ofercie i opisie kojca były, w paczce nie. Wróciłam do domu, rozpakowałam i nie ma. Dzwonię do sklepu - pan mówi, że nic nie zostało w kartonie (którego nie brałam). Mówił, że zadzwoni do hurtowni, czego chyba nie zrobił (bo generalnie był kiepskim sprzedawcą - z gatunku tych "robiących łaskę"), więc sklepu e-wozki.pl raczej nie polecam (nie mylić z ewozki.eu, których ABSOLUTNIE UWIELBIAM, ale kojca w ofercie nie mieli). Wybrałam ich tylko dlatego, że mogłam tam pojechać osobiście i szybko mieć kojec u siebie (wcześniej Polka brykała po macie ułożonej w kuchni, ale zaczęła raczkować i mata w kuchni okazała się kiepskim pomysłem). Ostatecznie problem rozwiązałam zawieszką do łóżeczka z Fisher Price (o taką), której Pola może się chwycić i wstać (uwaga: można ją zawiesić tylko w rogu, tam gdzie kończy się materiał a zaczyna plastikowy narożnik). Potem już pięknie stoi oparta o poręcz kojca. Zadziałam też olbrzymi misiu, po którym mała może się wspinać. Do wad kojca mogę dopisać jeszcze bardzo mało światła w środku, bo mimo siatek na bokach mamy jeden cały bok ciemny (ten z wejściem), a pozostałe mają koncepcyjne "fale", które zmniejszają powierzchnie siatek. Światło w zasadzie nie jest problemem, bo w kojcu nie jest ciemno, ale możliwość widzenia mamy z każdej strony - to już ważne. Przez te ciemne przestrzenie często znikam małej z pola widzenia, mimo, że jestem tuż obok.

Jak widać ogólnie kojec jest szary. Ta grafika na drzwiach, od zewnątrz -100 za brak logiki! Przy zbliżeniach - prezentuje się świetnie. A może to lepiej, że nie ma w środku przesytu barw, że dziecko się nie męczy nadmiarem bodźców?
Jak widać - wad jest sporo. Z części zdawałam sobie sprawę przed zakupem (kolory, materacyk, składanie kojca). Reszta wyszła w trakcie użytkowania, ale nie wpłynęła znacząco na moją opinię o kojcu i myślę, że wybrałabym go ponownie. Dlaczego:

Dodatkowi lokatorzy w kojcu: misio i kot (którego Pola goni o 23 w nocy!). Kiedy ma podest z poduszek wchodzi i wychodzi bez większych problemów. Zabawę ma!

Przede wszystkim jest duży. Pola nie jest w nim ograniczona przestrzenią. Może zrobić kilka okrążeń, swobodnie poraczkować, położyć się (jeśli chce), powspinać na zabawki. Mieszka w kojcu blisko półtorametrowy miś i nadal jest tam bardzo dużo miejsca. Kojec jest tak duży, że spokojnie mieszczą się w nim dwa niemowlaki - co testujemy podczas licznych odwiedzin. Poza tym kojec jest zrobiony z bardzo funkcjonalnych materiałów - nieprzemakalne powłoki bardzo ułatwiają czyszczenie. Wystarczy spryskać sprayem antyseptycznym do zabawek, przetrzeć i gotowe. Niczego nie trzeba prać, suszyć - bardzo praktyczne. Dodatkowo kojec składa się do bardzo małych rozmiarów. Faktycznie można z niego zrobić małą torbę, jak do fitnessu i wpakować do samochodu. Na wyprawach sprawdzi się tak samo jak łóżeczko turystyczne (bo ma taki sam materac, więc różnica jest tylko w wielkości - wiadomo - większy lepszy). Kolejna, bardzo ważna (kto wie, czy nie najważniejsza) zaleta kojca to stabilność. Kojec jest świetnie wyważony. Pola może nawet całą sobą oprzeć się o jeden bok, a i tak kostrukcja ani drgnie. Kojec się nie przesuwa, nie ugina, nie wywraca - jest bardzo bezpieczny. Wielokrotnie mała puszczała się barierek i z łoskotem spadała na pupę czy plecki - płaczu nie było. Nie ląduje super miękko (chyba, że w środku jest koc), ale twardo też nie jest (jeśli akurat nie spadnie na plastikową zabawkę, bo wtedy wiadomo - ryk), krzywdy sobie w nim nie zrobi. Mogę spokojnie zostawić ją w kojcu na 5 minut i pójść włączyć pranie, czy pozwolić jej się tam bawić chwilę, kiedy akurat coś robię w kuchni (kojec jest w kuchni właśnie po to). Zaufałam też recenzji Ruby Soho (tu), która ma kojec już ponad rok. Byłam, widziałam na własne oczy - mucha nie siada. Kojec jest w tak samo dobrym stanie, jak mój, kupiony dwa miesiące temu. A użytkował go dosyć ruchliwy chłopiec (w zasadzie nadal to robi). Jest więc wytrzymały. Dodatkową zaletą jest ten szary kolor (który jest też wadą), bo zwyczajnie - kojec pasuje nam do wszystkiego, co mamy. Nie wygląda jak pstrokate, dziecięce akcesorium w przestrzeni rodzica, ale jak pasujący do wszystkiego, przemyślany sprzęt domowy. Podoba mi się to (bo jednak muszę na niego patrzeć codziennie). Wygląda równie niezobowiązująco w salonie, co w kuchni. Przestawiam często, bo jest dosyć lekki. Przyznam się, że nie składam go do przenoszenia. Układam na jednym z boków i przesuwam. Nie chce mi się wyciągać zabawek, składać, rozkładać, przenosić zabawek - o nie. Idę na łatwiznę i przez to często przeklinam, ale też wchodzę na mistrzowski poziom żonglerki przestrzenią.

Kot ewidentnie upodobał sobie kojec. Walczymy z tym, ale końskim targiem wolę już, jak wskakuje tam niż do łóżeczka (łatwiej wyczyścić). Pola bawi się w najlepsze, mimo ograniczonej widoczności - patrzy po prostu do góry na mamę.
Tak myślę mogę ocenić nasz kojec. Cieszę się, że wybraliśmy właśnie ten. Planowaliśmy początkowo kojec z Berber (piękny, o ten, z domkami). Od zakupu odwiodła nas siatka, która łatwo może się zerwać (nie znam nikogo, komu by się zerwała, ale znając naszego pecha...), bo nie ma tylu miejsc przyczepu, zajmuje poza tym cały obwód kojca. Zniechęcił też kolor. Ostatecznie biały kojec, mimo, że świetlisty, bardziej by się brudził, zwłaszcza w kuchni. Składanie kojca też przypominało na zdjęciach składanie krzesełka do karmienia, którego nie znoszę - wielkie to, toporne, nie ma gdzie postawić. Transportowanie takiego kojca, np. na wakacje? Nie widziałam tego w naszym Peugeocie 207. Mimo pięknego wzornictwa uznałam, że estetyka kojca to nie wszystko o zdecydowałam się na bardziej praktyczny zakup. Gdybym podejmowała tę decyzję raz jeszcze to wybrałabym taki sam (no, może bardziej kolorowy od środka (o ten - zielony też pasowałby nam do wszystkiego, choć nie tak jak szary).

piątek, 24 października 2014

Kompendium wiedzy o karmieniu Poli

Karmienie 7,5 miesięcznej Poli:

JAK:

Polka nie chce jeść z przyczyn ideologicznych. Woli zajmować się absolutnie wszystkim poza siedzeniem w krzesełku do karmienia. Kiedy jeszcze może uderzać w stół bądź dotykać naczyń - jest dobrze, ale wytraca zainteresowanie bardzo szybko, no i wtedy impas. Ani nie chce jeść, ani nie chce przestać marudzić - bo przecież jest głodna. Szukamy wtedy z mężem sposobów, żeby zjadła przynajmniej pół porcji, żeby coś jej do brzuszka trafiło, bo samo mleko już nie wystarczy.


Na Krystynę Czubównę
Filmy przyrodnicze, kojący głos Czubówny - pomaga! W zasadzie nie chodzi o zainteresowanie jej telewizją, bo wiemy, że to zła metoda. Chodzi bardziej o dostarczenie jej bodźców, których szuka w najbardziej odpowiedniej dla niemowlęcia formie. Po ekranie pływają wtedy żółwie z Glapagos a Krystyna spokojnie snuje narrację o nieprzemierzonych dnach oceanu - sielsko. Działa przez 10 minut, kiedy Polka faktycznie zwraca na to uwagę. Potem projekcja robi się zbyt monotonna i trzeba zmienić taktykę.

Tu gościnne występy Kota Filemona

Słodka jest z tymi rączkami! Pół bajki tak siedziała!

I zjadła całe żółtko z jajka (aż się domagała więcej!)


Onomatopeje
Pomagają wszelkie dźwięki, a szczególnie takie, które celują w godność rodzica. Symulacja buczenia, burczenia, grzęszenia, piania czy szczekania - wszystkie chwyty dozwolone. Uda się w takim ciągu podać Polce do pięciu łyżeczek.

Klasyczny samolocik
No, robimy to! Wiemy, że to karygodne, ale kurczę, podoba jej się! Nawet jeśli nie prowadzi do otwierania buzi i jedzenia z ochotą - przynosi jej radość, bo mała dziewczynka śmieje się w głos. Śledzi łyżeczkę. Nie kuma, że to jedzenie i że samolocik potrzebuje miejsca w hangarze (buzi/brzuszku), ale przynajmniej się odstresowuje malutka.

Na przegłodzenie
Gastrolog zachwalała, pediatra polecała. Wypróbowaliśmy (przerwa 4, 5-cio godzinna!) i obawiam się, że nie podziałało. Owszem, pierwszych kilka łyżeczek zjadła z ochotą, ale po pięciu się zatrzymała i wróciła do swoich dawnych nawyków. Generalnie metoda nie przyniosła nam żadnego pożytku.

Przez innych
W zasadzie, kiedy inni karmią Polę, działa to najlepiej. U Zuzy zjadła pięknie, teściowa też radzi sobie z karmieniem całkiem nieźle. Nawet pani Małgosia, która zostaje czasem z małą karmi ją wydajniej niż my (no dobra, niż ja, bo mężowi też idzie to lepiej). Obawiam się, że jestem tak zestresowana tym jedzeniem, że Polce udziela się mój nastrój. Generalnie należę do osób ze szczątkową cierpliwością. Mozolne karmienie wybrednego dziecka - to nie dla mnie. Ja się spinam, Polka też. Chętnie oddaję walkowerem misję karmienia innym.

Nerwowo
Czyli w moim stylu. Po prostu źle. Kiedy gdzieś się spieszymy, musimy wyjść z domu o określonej porze, kiedy ja mam na głowie coś stresującego (abstrahując od stresującego całościowo procederu karmienia) - nie udaje się. Zazwyczaj Pola kończy po zjedzeniu ok 80g jedzonka. W sytuacjach nerwowych zjada 30g.

Na luzaka
Czyli kiedy zajmuję się czymś innym w trakcie karmienia. Gadam czasem przez telefon, innym razem w tle leci mój serial i tam się skupiam. Kiedy gadamy z mężem o jakichś swoich tam dorosłych sprawach - wszystko to sprzyja karmieni Poli bo przestajemy się spinać.

CZYM:

Skip Hop recenzja
Fajne są naczynia dziecięce z Skip Hop. Śliczne, przyjazne dziecięcej ekspresji (czyt.: można w nie/nimi walić do upadłego). Wybrałam dla Poli motyw kotka, bo uwielbia naszego czworonoga i woła za nim "Ko". Podoba jej się, lubi jeść ze swojej miseczki ;). Jednak ja, jako matka zmywająca, mam kilka uwag. Nie posiadam zmywarki, więc myję ręcznie i dwudziałowy talerzyk ma te dwa rogi strasznie trudne do wyczyszczenia. Podobnie trudno wyjmuje się stamtąd jedzenie łyżeczką. Mogłoby to być pod mniejszym kątem. Podobnie za minus uważam niemożność podgrzewania naczyń w mikrofalówce. Wiem, że to zło, ale czasem nie zaszkodzi, zwłaszcza, że jedynie troszkę ocieplamy jedzenie, a nie podgrzewamy na maksa. Można je za to wyparzać w parowarze, ale tylko miseczkę, bo talerz się już nie mieści (to w kwestiach higienicznych uwaga). Minusy, jak widać, są dosyć marginalne i niespecjalnie wpływają na użytkowanie naczyń przez Polę lub mnie. Są po prostu śliczne i cieszę się, że pierwsza "zastawa" Poli jest taka ładna, że mała ją polubiła, że zwyczajnie daje radę. Pola je z niej codziennie już od 2 miesięcy i nie widać jak na razie żadnych wytarć grafiki, więc krzyżuję palce i liczę, że po prostu tak już zostanie.

Łyżeczki przegląd
Mamy kilka bo przed jakiś czas próbowałam dopasować łyżeczki do preferencji Poli. Najlepsze "branie" mają te z Tommee Tippee - cztery łyżeczki, dosyć spore, w różnych kolorach. Są świetne do zupek, kaszek, owoców. Do tych bardziej papkowatych, zbitych obiadków lepiej sprawdza się silikonowa łyżeczka z Chicco. Do jedzenia całych kawałków (jajecznica, ser biały - tak, dajemy jej, a co!) lepsze są mini łyżeczki z Mam.

Sterylizacja naczyń i butelek w wieku 7 m-cy
Uważam, że nie jest już niezbędna. Polka zjada nam dywan, czasem poliże panele. Przeżuwa absolutnie wszystko. Myjmy butelki bardzo dokładnie i uważam, że to nam wystarczy. Niemniej jednak moja prywatna nerwica natręctw bierze górę i cisnę wszystko do parowaru przy każdej chyba okazji. Butelki z MAM wyparzam w mikrofalówce (bo mają taką funkcję), czasem w parowarze "ze wszystkim". Sterylizacja sprzętu w tym wieku nie jest już w moim przekonaniu obligatoryjna, niemniej jednak dobrze robi wszystkiemu, co permanentnie zalega w zlewie. Kiedy Pola je śniadanko o 8 rano, potem wpada w ciąg aktywności, który mnie skutecznie uniemożliwia zmywanie, nagle w zlewie robi się sterta wszystkiego. A na samym dnie ta miseczka i łyżeczki niehigienicznie oblepione kaszką. Po dwóch, trzech godzinach (o zgrozo!) samo wymycie nie wystarczy w moim mniemaniu. Po dokładnym oczyszczeniu naczyń wolę profilaktycznie wrzucić je do parowaru na kwadransik. Używam ich później z większym zaufaniem.

Krzesełka do karmienia - mini recenzja porównawcza
Pierwsze krzesełko które kupiliśmy dla Poli okazało się nienadzwyczajne. Duże, toporne, z ogromną ilością "bajerów", które miałyby nam wszystko ułatwić: regulowana wysokość siedziska, odchylane oparcie, zdejmowana tapicerka, dwupoziomowa tacka, blokada uniemożliwiająca dziecku wypadnięcie dołem, pięciopunktowe pasy bezpieczeństwa, podnóżek. W efekcie nabyliśmy wielką krowę z mnóstwem zakamarków w metalowo-plastikowej, ciężkiej konstrukcji. Kiedy niemowlę je wszystko, ale to wszystko to natychmiast pokrywa się... zupką, deserkiem, kaszką, czymkolwiek. Czyszczenie krzesełka zajmowało mi tyle samo, co posiłek i doprowadzało do furii, bo do kilku miejsc nadal nie mam jak dotrzeć. Przy całej naszej dbałości o sprzęt - nie udawało mi się go doczyścić. Samo zaś krzesełko było zwyczajnie za wielkie dla małej Poli. Dziewczynce było w nim niewygodnie, zamiast jeść zajmowała się szukaniem wygodnej pozycji.

Tacka fotelika do karmienia jest zamontowana dosyć wysoko i takiemu małemu bobasowi sięga do brody. Mało komfortowa sytuacja.

Wygląda na wygodne, ale jakoś tak dużo miejsca w środku, że nie sposób się zorganizować. Albo za daleko tacka albo za daleko oparcie.

Podoba mi się kolorystyka fotela, ale już stopa na "stole" mniej

Koniec końców corissanta zjadła, więc aż tak źle nie mogło być!
Widząc jej reakcje i zmęczenie sytuacją złożyłam krzesełko i już, już przymierzałam się do kupna tego najdroższego (lub po prostu drogiego) na rynku, bo wiadomo - cena gwarantem jakości. Na szczęście w porę przyszedł wyciąg z karty kredytowej i ostatecznie zdecydowaliśmy się na tanie (50-60zł) krzesełko z Ikei. Okazało się strzałem w dziesiątkę. Mała lubi w nim siedzieć, jest na tyle małe, że idealnie dopasowane, a na tyle duże, że mieści się tam poduszka ochronna (do kompletu za 10zł dokupiona). Ma krzesełko pasy (trzypunktowe), ale i tak ich nie używamy (takie w zupełności wystarczą). Krzesełko jest bardzo lekkie, szybko i łatwo składalne. A dodatkowo idealnie pasuje nam kolorystycznie do stołu i krzeseł, więc ja, matka, nie mam dysonansu, kiedy patrzę ja jadalniany kącik. Słowem - gra. Poprzednie trzymamy na wszelki wypadek. Pewnie sprawdzi się lepiej, jak Pola podrośnie. Będzie u dziadków na stałe, bo przecież jak się z malutką przyjedzie w odwiedziny to musi mieć gdzie jeść. Dobrze, że je mamy, ale gdybym drugi raz miała kupować - to tylko Ikea.

Mniejsze i bardziej "kameralne" krzesełko z Ikei

Stół jest jej teraz na odpowiednim poziomie

Może siedzieć wygodnie oparta i nadal dostawać do stołu. Krzesełko i stół jak puzzle pasują do siebie idealnie.

Poduszka mogłaby być lepszej jakości bo dmuchana jest i trochę jak materac na wodę.


Śliniaki przegląd
Pierwsze  śliniaczki Poli były z jednej strony frotowe spieralne, z drugiej nieprzemakalne. Używaliśmy ich miesiąc, a później wywaliliśmy, bo mimo, że spieralne, to jednak zaszły jedzeniem i miałam wrażenie niedoczyszczenia. Teraz kupiłam jej dwa w sklepie Ekomaluch. Oba są super (ten i ten), choć są dosyć małe i kiedy będę je wymieniać, wezmę już ciut większe. Mamy jeszcze śliniaki z ceratki w piratów i w statek kupione offline i nobrandowo więc nie mam ich jak podlinkować, ale dają radę (pod warunkiem, że się ich nie wyparzy w parowarze, co  jednym uczyniłam - marne skutki).


KIEDY:

Pory karmienia
Pisałam już o tym szczegółowo tu, ale dodam jeszcze jedną myśl domorosłą: jest tylko jedna pora karmienia - wtedy, kiedy dziecko jest głodne. Francuski wychów to jedno, a moje macierzyńskie instynkty to drugie. Jeśli Pola woła, że to już - karmię ją i nie czekam ustawowych 4 godzin między posiłkami. Jemy dosyć stale, choć czasem jedna drzemka nieplanowana wcześniej może nam całość schematy nieźle zmienić, ale nic to. Można to w skrócie naszkicować w takich przedziałach:

6:00-9:00 - śniadanko i mleko do porannej drzemki
12:00-15:00 - obiadek (często jeszcze zapijany mlekiem, bo mało zjada)
15:00-18:00 - podwieczorek w postaci butli mleka
19:00 nocne usypianie mlekiem
21:00-00:00 - I-sza pobudka na mleko
2:00-4:00 - II pobudka na mleko
5:00 - Rise and shine! czyli mamo, tato - wstałam!

Co o której porze dziecko powinno jeść i dlaczego
Kiedy pewnego, pięknego poranka Lady spojrzała na mnie z dezaprobatą i obwieściła, że za wcześnie na owoce pokornie zrezygnowałam z deserku śliwkowego i zrobiłam Poli kaszkę. Teraz już tak nie robię, ale kilka zasad co do pór podawania jedzenia stosuję. Nie daję jej owoców po południu (czyli po 15:00 w moim przekonaniu). Owoce pobudzają jej perystaltykę jelit i zwyczajnie jest bardziej niespokojna w porze zasypiania, a i w nocy budzi się z przyczyn fizjologiczno-śmierdzących. Nie daję jej też obiadków po 17:00, bo są moim zdaniem za ciężkie na noc (a zasypia dwie godziny później więc nie). Rano staram się podawać kaszkę, bo (tu koronny argument, werble poproszę) uważam ją za danie śniadaniowe i jakoś tak mi się z porankiem kojarzy. Więcej zasad nie stosuję (i nie znam).

Karmienie nocne teoria i praktyka
Kiedy dziecko powinno przestać jeść w nocy? Moje? Wtedy, kiedy będzie się najadała w dzień. Do puki nie ustabilizuje się na jakimś konkretnym centylu nie będę jej odzwyczajała od butli, nawet tych kilka razy w nocy. Poza tym, jesteśmy w fazie ząbkowania, więc generalnie idziemy jej na rękę, niech ma. Podobno siedmiomiesięczne niemowlęta powinny już przesypiać całe noce. No cóż, moje niemowlę przesypiało całe noce przez prawie dwa pierwsze miesiące życia, więc swoje w tym temacie zrobiło. Jak będzie gotowa wróci do tego schematu - tak uważam i nie naciskam. W praktyce wygląda to tak, że wstajemy do Poli na zmianę z mężem. Możemy, bo pije mleko z butelki. Gdy była jeszcze karmiona piersią wszystko to szło nam łatwiej - przytulona i najedzona spokojnie zasypiała i drzemała w matczynych ramionach do 7, 8 rano. Odkąd dostaje to pełnotłuste mleko modyfikowane, które ponoć gwarantuje dzieciom lepszy sen - budzi się jak w zegarku po dokładkę. No nie dogodzisz! Jasne, że wolałabym mieć przespane noce i na dodatek wstawać z Polą zdecydowanie po pianiu pierwszych kogutów za płotem (albo chociaż po pierwszych dzwonach z kościoła nieopodal, no). No, ale, jak się nie ma... - wiadomo. Biorąc pod uwagę te wczesne pobudki - i tak jest to znikomy problem i przyznam się, że pozytywnie nie zaskoczyło to, jak bezwysiłowo się Polkę obsługuje. Czasem ciężko, ale generalnie nie narzekamy, dziecko mamy cudowne, a do problemów z jedzeniem już się po prostu przyzwyczailiśmy.

Oxford baby :) (I mistrz drugiego planu)


wtorek, 21 października 2014

French cuisine dla niemowląt

Szał rozpętany przez książkę W Paryżu dzieci nie grymaszą zachęcił mnie do dalszej eksploracji tematu. Książka świetna - lekki pamiętniczek o francuskim odżywianiu, ot co. Przy bardzo ogólnikowej analizie wyselekcjonowanej grupy społecznej francuskiego Paryża autorka nie daje w zasadzie większych porad, jak dziecko tego francuskiego, zimnego wychowu nauczyć.

Co innego Francuskie dzieci jedzą wszystko autorstwa Karen Le Billon. Książka jest solidną pozycją edukującą w zakresie francuskiego żywienia. Momentami bardzo irytująca - zdziwienie autorki takimi banałami, jak szkodliwość podjadania jest najpierw zabawna (taka amerykańsko infantylna), później jednak irytuje (przynajmniej mnie) do granic możliwości. Epifaniczne zachwyty pani z Kanadyjskiego Uniwersytetu nad regularnością posiłków - to jak czytać Paolo Coelho żywienia. Poza jednak krowim zachwytem nic więcej nie można tej książce zarzucić. Jest rzetelną analizą francuskiego modelu rodziny opartego na zdrowym odżywianiu.



W skrócie wygląda to tak: ona Kanadyjna, on Francuz. Pracują na jednej z uczelni w Vancouver. Mają dwójkę dzieci: Sophie w wieku wczesno-szkolnym i Claire w wieku wczesno-przedszkolnym. Karen (bo oczywiście autorka jest bohaterką) decyduje, że na rok przeprowadzą się do Francji, na bretońskie zad***e, do wioski zamieszkanej też przez teściów. Co za pomysł! Motywacją są generalne problemy córek z jedzeniem. Sophie nie je prawie niczego poza makaronem i ciastkami, Claire w miarę niemowlęcych możliwości - też. Przeprowadzka do nadmorskiej, francuskiej wioski przynosi rewolucję nie tylko w kwestii żywienia dzieci. Matka zaczyna analizować otaczające ją zasady społeczne i tworzy kodeks francuskiego odżywiania. Generalne zasady przedstawiają się tak:


Wszystkie rodzina Le Billon przerabia w bólach większych lub mniejszych. Sophie zderza się z zimną francuskością w szkole, gdzie z pogardą patrzy się na Oreo czy Lays. Claire jest bardziej skłonna do zmian, ale też nieufna. Najgorzej chyba ma się w tym eksperymencie matka. Tak jak dzieci metodą represji (ciężko jest marudzić, kiedy patrzy na ciebie setka dobrze wychowanych i obytych przy stole dzieci - presja rówieśnicza, wiadomo) szybko uczą się wyrafinowanych tajników francuskiego podniebienia, tak matka musi przewartościować cały swój system wartości i stosunek do jedzenia. Tu solidaryzuję się z autorką. Nawet gdybym chciała wprowadzać w swoim domu ten francuski styl nie zrezygnuję z jedzenia przed telewizorem. To zawsze był mój sposób celebracji posiłku i na swój sposób jest to wyraz szacunku do jedzenia (kreowanie klimatu, odpowiedniego nastroju, bez podjadania przed posiłkiem, żeby lepiej smakować potrawę, wyczekiwanie na ten moment tylko dla mnie, z moim talerzem i serialem, po całym dniu rozdziału siebie samej na role matki, żony, doktorantki - fair enough). Chcę za to nauczyć się jeść wolniej, nie jeść w biegu, jeść o stałych porach, mieć zawsze przygotowany lunch jako pełnowartościowy posiłek (a nie przegryzkę), starać się dawać Polce to samo, co jemy my (tylko bez przypraw, wiadomo). Do tej pory się nie zawsze udawało, bo kiedy ja rezygnowałam z lunchu ze względu na prace domowe i nic nie gotowałam Poli przypadał w udziale słoiczek. Nie, nie uważam, że gerberki to zło (wręcz przeciwnie, to klkasyczny mother's-life-saver), ale nie chcę dawać ich Poli cały czas. W sytuacjach awaryjnych - jasne, w niedoczasie - też spoko. No ale na co dzień chciałabym gotować tak, jak francuski - powoli, z ekscytacją, mieszać w tych rondlach kontemplując konsystencje tego czy tamtego, smakować. W sumie, kto by nie chciał?

Chciałabym też konsekwentniej wprowadzać nowe smaki - nie tylko ku Poli pożytkowi, ale także dla naszej różnorodności żywieniowej. No nie opędzę całego tygodnia makaronem z tuńczykiem, choćby nie wiadomo jaki był świetny (a pyszny robię!).

Kilka zasad z książki już przyswoiliśmy:



Teraz jemy mniej więcej podobnie.

8:00 śniadanie (plus mleko, ok 100-120ml)
(ok 1h drzemki!)
12:30 obiadek
(ok 1-2h drzemki!)
16:00 mleko (od 120 do 170ml)
19:00 mleko (120-170ml)
(Polka zasypia)
24:00 mleko (ok 150ml)
4:00 mleko (ok 90ml)

Pewnie, że dojadamy pomiędzy. Mam w końcu na stanie niemowlę, nie francuskiego pieska. Polka lubi sobie zjeść przed spaniem (bez względu na to o której się kładzie). Czasem wszystko nam się rozwala w czasie, bo wiadomo jak jest, ale system jedzenia co 4 godziny mamy zachowany. Dzięki temu obie odetchnęłyśmy (choć chyba głównie ja, bo Polka na widok łyżeczki dalej jest nieufna, ale o tym innym razem).

Generalnie chętnie próbuje nowych smaków, jest otwarta na nowości. Sama czynność jedzenia jest dla niej problematyczna - zwyczajnie, ma ciekawsze rzeczy do roboty. Zwłaszcza teraz, kiedy uczy się wstawać. Jest zafascynowana wszelkim ruchem, więc statyka posiłku to nie dla niej. Ale nie martwimy się, dorośnie do tego. Tymczasem doskonalimy techniki karmienia, osiągnęliśmy niewątpliwie najwyższy poziom kreatywności (ale o tym też innym razem).

Książka Le Bilon przyniosła do naszego domu rewolucję. Z jednej strony ogromne wyrzuty sumienia, że nie celebrujemy posiłków z należytym szacunkiem, z drugiej sprawiła, że wyluzowaliśmy w sprawach karmienia Poli. Zamiast spinać się, że jemy przed telewizorem i na dywanie wstawiliśmy do dużego pokoju stół (po dwóch latach!) i przestawiliśmy telewizor tak, że ciężej nam wszystko podłączyć (no i oglądamy mniej). Poznałam nowe słowa (sałatka z endywii) i otworzyłam się na to ich długie gotowanie (dziś na przykład). Francuskie dzieci jedzą wszystko przynosi nie tylko receptę na nauczenie dzieci odpowiedniego nastawienia do jedzenia, ale także garść przepisów, anegdotek kulturowych i jedno najważniejsze przesłanie: teren (a dokładniej terroir). Finalną konkluzję można podsumować tak: nie da się wdrożyć francuskiego modelu żywienia poza Francją. Biorąc pod uwagę przyzwyczajenia żywieniowe kultury, w której żyjemy i zasoby naturalne miejsca (targi, specyfika żywności, warunki klimatyczne) musimy nasze wyobrażenie o żywieniu mocno dostosować do możliwości. Tak też dzieje się w rodzinie Le Billon, kiedy po roku eksperymentu wracają do Kanady i do tamtejszego "pośpiechu jedzeniowego". Trochę się dziwiłam, że po ciężkiej walce o powolną celebrację posiłków, eko żywność i wybredne (bo w gruncie rzeczy wychodzi na wybredne!) francuskie podniebienie matka wiezie dzieci do Kanady, gdzie w szkole, na lunch mają dziesięć minut. Dziwi się potem, że maluchy nie chcą jeść kanapek, że płaczą, bo nie mogą zwyczajnie podelektować się babeczką. Sophie przyswaja sobie maniery francuzeczki i liczy na kulturalne jedzenie w szkolnej stołówce morszczuka alaskańskiego z organicznymi ziemniakami z patelni, albo sałatki bolońskiej z buraczków. Nijak się to ma do dyrektywy szkolnej (czy przedszkolnej u Claire), że posiłki są zimne i przynoszone z domu przez dzieci (co zazwyczaj kończy się tym słynnym Oreo).Ostatecznie jednak rozumiem, że pani Le Billon czuła się we Francji jak obca, bo też Francuzi do najbardziej gościnnych nie należą. A czego się nauczyła, to jej i stara się to w swoim domu aplikować. Ja w swoim też co nieco będę, ale bez ciśnienia i raczej sugerując się tymi francuskimi metodami, niż traktując je jak wytyczne.

Z przepisów skorzystałam i dziś, kiedy Pola ucięła sobie blisko dwugodzinną drzemkę (po pierwszych naszych wspólnych zakupach w Lidlu! - kochani, foto relacja na naszym profilu na Facebooku. Nie widzę Was tam... dlaczego? No dalej, dalej, zapraszam) udało mi się ugotować:

Potrawkę z kurczaka duszonego w dyni, pieczarkach i wywarze z jarzyn z risotto
 (ten nie z książki, ale z Google i hasła 'francuskie przepisy')

Gotujemy rosołek z dyni: 1/4 dyni (małej), 2 marchewki, 1/4 pora, sól do smaku, trochę oliwy - może być smakowa. Gotujemy aż marchewka zmięknie.

Kurczaka obtoczonego w curry i posolonego podsmażamy na oliwie. Dusimy z pieczarkami aż te zmniejszą objętość o 70% (tak się dzieje). Można dodać jedną, małą cebulkę.

Dodajemy patelnię do garnka z rosołem z dyni. Gotujemy jeszcze kwadrans. W tym czasie na patelnię wysypujemy ryż i zalewamy chochlą wywaru. Kiedy ryż wchłonie płyn powtarzamy - i tak z 5 razy. Cały czas mieszamy. Po dwudziestu minutach risotto jest jak się patrzy.

Nakładamy na talerz. Potrawka wytraca wodę na rzecz risotto i prezentuje się z bliska tak.

Wcinamy - jeśli w okolicy znajduje się aktywne niemowlę wówczas prawdopodobnie zbieramy całość z dywanu (jeśli był wcześniej odkurzany to spoko) i jemy od nowa (czasem też trzeba nabrać na nowo, ale co tam! Polka ekscytująca się ryżem - bezcenne).



oraz

Sałatę z kiwi w sosie vinaigrette 
(przepisową cykorię zastąpiłam sałatą lodową a sosu nie rozmieszałam za dobrze, ale wyszło pyyyyyszne!)






Mimo, że jestem teraz mocno podjarana tym francuskim żarciem, to... no z włoskiego wina nie zrezygnuję. Francuskiego zwyczajnie nie znoszę. Do wszystkiego lałam Chianti Classico (głównie do kieliszka) i kiedy tak po lewej serialik, po prawej ten mój Big Joe mieszczący w sobie 500ml (no tyle to moja porcja nie miała, ale widok i tak słuszny), na środku ta sałatka, za ścianą śpiąca Polka, mąż w Radomiu śle smsowe czułości - no pięknie jest!


P.S.
Autorka ma bloga, na którego można zaglądać jeśli jest się a) angielsko-języcznie-czytającym, b) ma się pęd do nowinek żywieniowych :) www.karenlebillon.com.


niedziela, 19 października 2014

Jak nabyć słynną Tulę?

Wyobraźcie sobie taką sytuację:

Pierwszy bunt wózka. Po kilkuset metrach Polka nie jest już w stanie wyleżeć w wózku. Piszę "wyleżeć", bo rzecz dzieje się niecałe 4 miesiące temu. Z resztą zmieniamy właśnie wózek na Quinny'ego, a ten, z kubełkowym siedziskiem, zwyczajnie nie nadaje się na wakacje z niemowlęciem. Co innego z Tulą na pokładzie. Nosidło ma nas wszystkich odciążyć - mnie, męża, Polkę, kilkuset pasażerów lotu na trasie Katowice-London Luton. Nauczona doświadczeniem koleżanek podróżniczek wiem, że pasy w liniach lotniczych lipne, że można dziecko wieźć w Tuli właśnie na swoje życzenie. Czytam o Tuli u bloggerek, które zachwalają ją jako ułatwienie absolutnie wszystkiego: szybka przebieżka po urzędach - żaden problem, wspomaganie fizjologicznego rozwoju stawów - a jakże, stabilizacja kręgosłupa - no wiadomo! Powoli brakuje mi argumentów, by dłużej wstrzymywać się z zakupem (poza oczywiście powodami finansowymi bo Tula do najtańszych gadgetów nie należy). Poza tym - mamy przecież nosidło po Hance siostry: Baby Bjorn, porządne. Zakup innego, które najbardziej przekonuje mnie swoją kolorystyką, byłby zbędną ekstrawagancją.

Tłumaczę sobie, że może nie, że to bez sensu, że jak zwykle jestem łasa na gadżety, że to tylko fanaberia matki, której skończyły się pomysły na nowe akcesoria. Patrzę na wózek, drugi, i zastanawiam się nad terapią z zakupoholizmu.

Względy ekonomiczne są zazwyczaj łatwiejsze do zignorowania. W końcu zaglądam do tego portfela, parzę na konto, widzę, że nas chwilowo nie stać. Tula występuje często, jako produkt ekskluzywny, piękny, z unikalnym wzornictwem. Takie rzeczy można mieć, ale nie trzeba. Wydaje się opcjonalna do momentu, gdy nie przeczyta się teorii noszenia dziecka w nosidłach wszelakich. Biorąc najróżniejsze badania pod uwagę, strony internetowe, których nie sposób spamiętać, kampanie pozytywne i negatywne odnośnie poszczególnych nosideł - Tula ostatecznie okazuje się jednym z najlepszych rozwiązań dla naszych maluszków. Odpowiednie ułożenie panewek biodrowych przeciwdziałające dysplazji bioder, fizjologiczne ułożenie kręgosłupa, wygodne - tak można w skrócie podsumować zalety nosideł ergonomicznych (bo właśnie do nich należy Tula). Tutaj, na blogu Tuli znajdziecie dokładny opis czemu właśnie ta marka (tudzież taki typ nosidła). Nie będę powielać informacji, bo przecież pisze się o tym w blogosferze non stop*.

Po przejrzeniu kilku recenzji i zobaczeniu zdjęcia zestawiającego dwa typy nosidełek nie można już myśleć o Tuli, jak o zbędnym gadżecie.

Stąd
Pierwsza moja myśl jako matki była przecież: czy Pola jest bezpieczna, czy jest jej dobrze, ciepło, wygodnie, czy jest zdrowa, czy jej nic nie zaszkodzi. Ta permanentna obawa o zdrowie własnego dziecka włącza nam czerwonego koguta i wyjącą syrenę, kiedy widzimy co "wisiadło" robi naszemu dziecko. To chyba jasne, że przerażone kupujemy "nosidło". Zobaczyłam to i ja, doczytałam, zreflektowałam się, że nasz Baby Bjorn nadaje się do kosza i zaczęłam szukać Tuli.

Tu jeszcze w podłym Baby Bjorn. Jak widać Musimy podtrzymywać jej pupę. Poza tym nosidło turbo niewygodne, bo rodzicowi niewiele ułatwia. Oparte na czym? Na łopatkach? Bez sensu. Tula pięknie spiera się na biodrach równomiernie rozkładając ciężar dziecka na "stelaż" rodzica. Ma sens.
Tu już Tula. Zwróćcie uwagę na układ nóżek Poli, na jej stabilną pozycję, mimo mojego wygięcia. Plecki, cały bobas - wszystko równo!


Pech chciał, że do zakupów wzięłam się w piątek po południu, podczas gdy do Oxforu wylatywaliśmy z mężem i Polką we wtorek po południu. Nie licząc nieroboczego weekendu miałam jakieś 48h na zdobycie Tuli. Z przesyłką. Zgooglowałam sklepy w okolicy, znalazłam jeden, dzwonię. Pani Agata mówi mi, że owszem, ma, ale nie na stanie. To znaczy Tuli ma pełno, ale ten właśnie kolor, który sobie upatrzyłam, będzie na dniach zamawiać. Chwilowy brak. Proponuje mi inny. Miałam bowiem plan, coby sobie po to nosidło pojechać osobiście i w sobotę przed południem zakupić. Nie chciałam kompromisów w kwestii wzorów, bo po pierwsze - nosidełko nie było tanie, po drugie - lekka obsesja i problem z monochromatyką, którą kocham, nie pozwoliłby mi nosić czegoś, co zwyczajnie do niczego nam nie pasuje. Musiał być zygzak. Pech ciał, że pomyśleli tak też inni klienci sklepu o jakże trafnej dla sytuacji nazwie: GoMama (gomama.pl). Zygzaki wykupione. Pani Agata pisze mi maila, z wzorami, które ma na stanie. Ostatecznie ustalamy, zamówi mi nosidło bezpośrednio u producenta, stamtąd poślą do mnie do domu. Zrobią to w poniedziałek, więc na wtorek przed 16:00 powinnam je mieć u siebie. Mogę sama wybrać kuriera. Trochę ryzykowne, ale zgadzam się. Pani Agata wpada na jeszcze inny pomysł - ostatecznie może dosłać Tulę na miejsce. No... gdyby to była Polska to by przeszło. W poniedziałek dostaję maila, że w Tuli tego szarego zyg zaka nie mieliby tak od ręki, więc niewiele myśląc Pani Agata poszukała gdzieś indziej. Ostatecznie kurier przeze mnie wybrany odebrał nasze nosidło z zaprzyjaźnionego sklepu i dotarło na czas. Cud, nie kobieta. Nie spotkałam do tej pory sprzedawcy, który włożyłby tyle zaangażowania i pracy w zamówienie babki, która trochę za późno postanowiła zadbać o zdrowe stawy swojego dziecka. Większość zwyczajnie, przysłałaby nosidło wtedy, kiedy byłoby dostępne. Tyle! A tu taka niespodzianka, tyle pomocy ze strony osoby, której na oczy nie widziałam. Pani Agato - dziękujemy.


No cudna: i Polka, i Tula

Wygodna Tula jest także dla rodzica. Ciężar ciałka rozkłada się równomiernie poprzez odpowiednie rozmieszczenie wszelakich pasów i szelek. Dodatkowo paski i szelki estetycznie się zwijają i nic nieestetycznie nie zwisa. Pięknie zaprojektowane urządzenie, nie ma co!


Tula sprawowała nam się tak dobrze (pisałam o niej zaraz po Anglii), że postanowiliśmy podzielić się ze światem dobrocią i taką właśnie Tulę zamówić dla małego Borysa od mojej kuzynki. Prezent na chrzciny jak znalazł. Pech chciał, że w między czasie październik, początek roku akademickiego, gastrolog, Polka i jej chodzenie, milion spraw do załatwienia - zapomnieliśmy. Za zamawianie Tuli wzięłam się... we wtorek (chrzciny jak przykazano - w niedzielę). 3 dni na zamówienie - znów piszę do Pani Agaty. Cóż, taką już jestem dla niej klientką. Znów zadziałały strategiczne zdolności GoMama i Tula była u nas na czas. Teraz nosi się w niej mały chłopczyk z zadowoleniem oglądając sobie świat (no, nie taki całkiem mały, bo waży aż 7,5 kilo!).

Mały gangsta w drugiej Tuli kupionej na GoMama!

Muszę przyznać, że aparaty na żywo wyglądają jeeeeeszcze lepiej. Borys i jego mama Gilly. #SisterLove!
No, to nie pozostaje nam teraz nic innego, jak się spacerowo utulić!



*
Linki do tekstów o Tuli (recenzji wraz z opisem produktu)
Mamo!holiczka - Kupujemy nosidełko czyli nosidło vs. wisiadło
Bubinkowo - Nosidło vs. wisiadło
Odkąd zostałam mamą - Na czym polega fenomen Tuli nosidła ergonomicznego
Inspiracje mamy - Nosidło Tula - moja opinia
Milly me! - M2 Tula tuli
Mum and the city. Parenting & other disasters - Nasza przygoda z nosidłem Tula
Lucy Es - Tuuulimy się - nosidło Tula
RadoSHE - Spieszmy się nosić dzieci, tak szybko rosną!