Kolejna wizyta lekarska jak zwykle rozpoczęła się moim i męża niepoprawnym społecznie zachowaniem w poczekalni. Nie rozumiem grobowej atmosfery szalejącej przed gabinetem lekarskim. Skoro utknęłam tam na nieplanowaną godzinę mogę spokojnie pożartować i zająć się roztrząsaniem bieżących spraw czy wątpliwości. Ignorując zatem zdegustowane spojrzenia kobiet wokół mnie konwersowałam podniesionym tonem na bezwstydne tematy (np. obiad, plany na jutro itp!).
W gabinecie lekarskim jak zwykle czekała na nas uśmiechnięta pani doktor. To dziwny widok. Kobieta pracowała prawdopodobnie cały dzień. Od 15:00 przyjmuje w gabinecie rozchwiane hormonalnie baby (i będzie to robiła do 21:00). Mimo to do każdej pacjentki podchodzi z uśmiechem i ogromną uwagą. Lekarz, który nie obraża się, bo o coś go pytasz, to skarb. Trafia się taki jeden na milion. Lubię myśleć, że wszyscy są w mojej rodzinie (bo służby zdrowia tu dostatek), ale podejrzewam co niektórych o nieprzestrzeganie społecznego kontraktu w wielu sytuacjach.
Nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele. Dziecko ułożyło się głową w dół i prawdopodobnie tak będzie leżała już do końca. Będzie teraz spokojnie nabierała wagi. Teraz liczy sobie podobno całe pół kilo. PÓŁ KILO! Skąd zatem te dodatkowe kilogramy? Z białego pieczywa i słodyczy - zapewne. Pół kilo to mimo wszystko sporo. Wyszliśmy z etapu fasoli i weszliśmy w rozmiar bakłażana. Bąbelek ma już swój finalny kształt. Teraz będzie tylko rozwijał swoje detale, takie jak rzęsy, brwi, nosek, cechy dystynktywne. Będzie dziewczynka piękniała i przygotowywała na swoje pierwsze, wielkie wyjście. Oznacza to, że pozostały mi tylko 4 miesiące na ciążowe narzekania. Najwyższy czas brać się porządnie za szkołę rodzenia, finalizowanie pokoju dziecięcego, organizację wyprawki i sprzętów dla niemowlaka i przede wszystkim: na czytanie ostatnich rozdziałów w przewodnikach po ciąży!
Tak skupiałam się na zmianach w moim ciele i psychice, że w ogóle nie jestem przygotowana na finalną zmianę. Niektóre książki zaznaczają wyraźnie: twoje wyobrażenie o macierzyństwie pierzchnie. Nie radzą liczyć na błogostan i budowanie więzi z dzieckiem. Raczej nastawiają matki na ciężką pracę i permanentne niewyspanie. Liczę się z tym - znam relacje z pola walki. Niemniej jednak mam wrażenie, że mnie ten temat nie dotyczy. Tak bardzo nie czuję się mamą, że nie mogę nawet wyobrazić sobie, jak to będzie zajmować się dzieckiem. Pomijając oczywiście fakt, że nie wiem, jak to się robi. Nie może to być zbyt trudne, gdyż wieki praktyki zrobiły swoje i cywilizacja jakoś przetrwała. Nie trzeba mieć specjalnych kwalifikacji zawodowych, żeby oporządzić niemowlę. Trzeba natomiast mieć w sobie cug do dzieci (a przynajmniej własnego), żeby chcieć to robić. A co, jeśli to nie przyjdzie? Jest przecież taka alternatywa, że nadaję się na matkę, ale powiedzmy dziecka 3+. Brak możliwości wizualizacji sprawia, że nie czuję się bezpiecznie z wizją narodzin dziecka. Ale obawy, paradoksalnie, bardzo uspokajają. Paranoiczne myślenie o własnym braku gotowości sugeruje, że to dla mnie ważne. Może to moja forma troski? Nie jestem jeszcze gotowa na dziecko i nie stanę się na nie gotowa tylko dlatego, że się urodzi. Gotowość nie musi jednak mieć wiele wspólnego z ogarnięciem całej sytuacji. Koleżanka opowiadała mi jakiś czas temu historię swojej mamy. Przy pierwszym dziecku ta ponoć zapierała się rękami i nogami, że macierzyństwo to nie to, że ona woli beztroskę i wolność. Coś musiało się zmienić, bo ostatecznie stała się matką piątki fantastycznych dzieci. Macierzyństwo rozwija - obym załapała to najszybciej, jak się da!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!