piątek, 28 lutego 2014

List do Poli



Kochana Polu,

Jest duża szansa, że już dziś będziesz z nami. Choć przyznam, że obserwuję, jak dobrze Ci w brzuszku u mamy i mam wątpliwości, czy zechcesz już dziś do nas zawitać. Przez pełne 9 miesięcy noszę Cię w sobie i nasłuchuję każdej zmiany. Śledzę Twoje ruchy, sprawdzam czy Ci wygodnie, biegam do lekarza, który pokazuje mi Cię na USG. Jestem najszczęśliwszą mamą na świecie, kiedy pod prawym żebrem wystaje mi Twoja nóżka, kiedy wiertusisz się niemiłosiernie przed moim pójściem spać. Każdy Twój ruch uspokaja mnie, świadczy, że wszystko w porządku, że rozwijasz się dobrze.

Kiedy odczytałam wynik pierwszego badania hormonalnego i dotarło do mnie, że jestem w ciąży poczułam obezwładniające ciepło rozpoczynające się na czubku głowy, odbierające mi logikę postrzegania świata. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to największa radość, jakiej do tej pory doświadczyłam. Twój tata dowiedział się o ciąży kiedy jechał do domu busem. W ściśniętym, malutkim pojeździe, pośród innych pasażerów też poczuł podobne ciepło rozlewające się gdzieś w okolicach jego serduszka. Żadne z nas nie bało się tego, co wiązać się ma z Twoim przyjściem na świat. Choć lekarze mówili, że wynik jest jeszcze niepewny i że powinniśmy poczekać z entuzjazmem przynajmniej 3 tygodnie - my już wiedzieliśmy, że za 9 miesięcy pojawisz się Ty i nie akceptowaliśmy żadnej zmiany. Powiedzieliśmy o tym dziadkom i pozwoliliśmy im cieszyć się razem z nami od początku. Był 12 czerwca 2013 roku.

Teraz, 28 lutego 2014 i oto stoimy w obliczu porodu. Nie wiem co mnie czeka ani jak ten dzień się zakończy (ten, a może za kilka kolejnych), ale wiem, że równie mocno (o ile nie mocniej!) będę się cieszyła trzymając Cię pierwszy raz w ramionach. I przyznam szczerze - jestem przerażona wszystkim tym, co wiąże się z macierzyństwem. Już teraz chciałabym dać Ci wszystko to, co najlepsze: radość, spokój, bezpieczeństwo. Chciałabym, żebyś wyrosła na osobę lepszą niż ja, czy twój tata (tu akurat będzie ciężko), żebyś wierzyła w swoje siły i możliwości, żebyś była osobą dobrą i uczciwą. Niby to niewiele, ale jak bardzo dużo! Chciałabym przekazać Ci swoją ciekawość świata, dążenie do nowości, do odkrywania wszystkiego, moją samodzielność i odwagę. Chciałabym, żebyś przy tym wszystkim nie miała moich wahań i ograniczeń, żebyś nie miała chwil zwątpienia, żeby lenistwo nie odbierało Ci przygód i tego, co przynosi działanie. A przede wszystkim chciałabym, żebyś kiedyś, spotkała na swojej drodze dobrych ludzi, żeby ktoś kiedyś kochał Cię tak mocno jak Twój tatuś kocha mnie (Ciebie zapewne bardziej i nie mam nic przeciwko!). Ojciec będzie najważniejszym mężczyzną w Twoim życiu. To on nauczy Cię siły i odwagi. Tak zwykło się mówić. Twój tata nuczy Cię dużo więcej i musisz pilnie go słuchać, bo to najmądrzejszy człowiek, jakiego życie postawiło na mojej (i Twojej) drodze. Wie co to cierpliwość i dobro. Weź od niego to, co najlepsze: wytrwałość, sumienność, szacunek dla innych ludzi, miłość. Ucz się od niego pasji odkrywania tego, co w książkach, słowach, innych ludziach. Ciesz się razem z nim światami, które razem odkryjecie. Poznaj pod jego okiem rośliny, zwierzęta, trudną sztukę żeglowania. Pamiętaj, jak trudno jest znaleźć pasję w życiu i podobnie jak tata miej swoją. Jego życiem jest literatura i to jak jest skonstruowana. Wbrew pozorom to wcale nie takie monotonne. Tata i jego praca są po to, by innym objaśniać świat, by prowadzić ich przez zakamarki języka i metafor, by uczyć ludzi mądrości, spostrzegawczości, by dawać wiedzę, a to największy skarb. Bo musisz Polu wiedzieć, że Twój tata jest poszukiwaczem małych skarbów. Od dzieciństwa, kiedy to odnalazł Smurfną Dolinę, aż do teraz, kiedy szuka szczęścia u mojego boku. Wie, co jest prawdziwą wartością i znajduje te swoje skarby w codziennych przyjemnościach. Weź zatem od niego co najlepsze. Ale pamiętaj, nie bierz od nasz wszystkiego!

Najważniejsze to być sobą, mieć własne marzenia, cele. Musisz zawsze chcieć więcej, dążyć bardziej, pragnąć mocniej. W takiej właśnie chęci życia kryje się cały sekret szczęścia. Nie ma tu, na świecie, jednej, wielkiej tajemnicy do odkrycia. Znalezienie tego ogólnie poszukiwanego sensu wszystkiego nie da Ci Kochanie satysfakcji. Poszukiwanie zaś sprawi, że będziesz bogatsza, lepsza i mądrzejsza. Nie zrażaj się, nie przestawaj, kiedy Ci nie wychodzi. Nie smuć się zbyt długo. Wszystko jest poprzeplatane porażkami i to normalne, że z niektórych ciężko Ci będzie się podnieść. Leż przygnieciona niepowodzeniami jak długo będziesz tego potrzebowała, a później wstań z jeszcze większą energią i zapałem. A ja i tata będziemy tam, żeby pomóc Ci się podnieść. Ciężko przewidzieć jak długo będziemy na świecie, żeby patrzeć jak rośniesz, jak stajesz się cudowną, pełną osobą, jak wyrastasz z bycia dzieckiem i robi się z Ciebie kobieta. Chcemy być tu jak najdłużej, to chyba jasne. Gdyby nas jednak zabrakło pamiętaj, że oprócz nas masz resztę rodziny, która bardzo na Ciebie czeka. Jestem pewna, że dziadkowie całkowicie oszaleją na Twoim punkcie. W Dziadku Piotrze upatruję tego słabego ogniwa, które nie będzie mogło Ci się oprzeć. Wykorzystuj to z umiarem. Pamiętaj o swoich rodzicach chrzestnych. Moja siostra, Agata, będzie Ci zawsze służyła radą i pomocą. Zawsze Cię ochroni i będzie pomagać w trudnych chwilach. To do niej możesz dzwonić, kiedy ja będę dla Ciebie niewystarczająca. Bo z kim lepiej obgaduje się własną matkę niż z jej siostrą? Agata ma w sobie dużo dorosłości i pragmatyzmu. Nie pozwól by to przyćmiło jaką cudowną i kochającą jest osobą. Ma swoje momenty i potrafi dać w kość, ale jednego jestem pewna - kocha swoją rodzinę bardziej niż siebie i zrobi dla nas więcej niż potrafisz sobie wyobrazić. Nie wykorzystuj tego, ale korzystaj, kiedy będzie Ci to dane. Twój tata chrzestny, wujek Krzyś jest zupełnie inny i szczerze mówiąc ciężko mi napisać jaką jest osobą. Bardzo chowa się w sobie i broni przed światem, innymi ludźmi, czasem przed nami. Odkąd dowiedział się, że będziesz na świecie bardzo się zmienił. Częściej u nas bywa, dopytuje o Ciebie, poprawił kontakt ze swoim bratem i pokazuje nam ciągle, że jako rodzina jesteśmy dla niego ważni. Cenię to bardzo i Ty też powinnaś. Mam nadzieję, że okaże się wspaniałym chrzestnym. Z pewnością będzie dosłownie traktował swoją funkcję i dbał o Twoją wiarę i miłość do Boga. Nie pozwól nigdy, by bunt młodości czy inne szaleństwa pozbawiły Cię szacunku dla religii i ucz się od Krzysia jak we współczesnym świecie nie zapominać o sprawach metafizycznych, jak ich nie wyśmiewać i nie spłycać. Osobiście mam nieco inne zdanie niż wujek na te sprawy, o czym z pewnością nie raz będziemy rozmawiać. Nie powinnaś jednak kierować się ani tym, co myślę ja, ani tym, jak Boga pojmuje Krzyś. Wybierzesz sama, w którą drogę skręcisz i jak Twoje życie się potoczy.

Masz dużą rodzinę, nie wymienię wszystkich. Pamiętaj jednak o nich, o tym ile dobra mogą wnieść w Twoje życie. Bądź częścią zarówno mojej jak i taty strony i wszystkich obdarz kredytem zaufania. Bądź bardziej uważna wobec obcych, bo przecież nie mogę Ci zagwarantować ich szczerości czy uczciwości. Wybieraj przyjaciół z rozwagą i ucz się w tym od nas. Spójrz na Mizię, Agatę, wujka Szczura, ciotkę Isię, Paulinę. Obserwuj nasze z nimi relację, czemu tak bardzo trzymamy się razem, co te przyjaźnie wnoszą w nasze życie i jak bardzo stajemy się rodziną dzięki zaufaniu, poświęceniu i przede wszystkim dzięki wspólnym przyjemnościom. Nie bój się tego, co w życiu dobre (a często i kaloryczne). Miej skłonność do czerpania pełną garścią. Otaczaj się pięknem i celuj w to, co najlepsze, a gwarantuję - kiedyś będziesz to wszystko miała. A jeśli nie to, to coś zupełnie innego, lepszego. Jeśli życie obdarzy Cię swoimi dobrami tak bardzo jak mnie czy tatę - będziesz bardziej niż szczęśliwa. I jeśli my nigdy nie będziemy mieli swojego mieszkania, większego samochodu czy więcej pieniędzy - i tak będziemy z tatą najszczęśliwsi na świecie. Kiedy już będziesz z nami niczego więcej nie będziemy potrzebowali. No, może trochę więcej snu, ale podejrzewam, że uda nam się kiedyś zdrzemnąć na chwilkę, kiedy babcie wezmą Cię w obroty.

Bądź dzielna, moja mała córeczko, i przychodź na świat bez wahania. Byłam bardzo ambiwalentna w tej ciąży. Często płakałam, denerwowałam się, było mi smutno. To wszystko ze względu na mnie, nie Ciebie. Ty, od pierwszej kropeczki na USG, stałaś się centrum mojego świata. Czekamy na Ciebie z miłością i gotowi do stawienia czoła wyzwaniu, jakim będziesz. Nie bój się tego, co na Ciebie czeka. To tylko mama i tata. I najwięcej miłości na świecie.

Mama


czwartek, 27 lutego 2014

Tłusty czwartek

Moja babcia piekła najlepsze pączki. Mnie przeraża gar rozgrzanego tłuszczu i wolałam dziś kupić zwykłe, drugorzędne pączusie w ogólnospożywczym na osiedlu. Babcine pączki były malutkie i tak słodkie, że nie potrzebowały już ani lukru ani cukru pudru. Jadło się je garściami, bo babcia zawsze szła na ilość. Jak robiła - to w setkach, tysiącach!

Dziś na świecie ogólnopolska radość pączkowa. A te przestały być dostępne już tylko w dwóch wariantach. Kiedyś jedynie z lukrem lub pudrowane dziś roztaczają swe uroki w najróżniejszych formach. Ja nadal uwielbiam te z różą albo konfiturą obficie polukrowane. Dałam sobie dziś dyspensę i zjadłam ich aż 6 (i pewnie jeszcze jakieś się trafią). Małą taka ilość cukru pobudziła i to bardzo, kto wie - może się z wrażenia urodzi? Spacer do spożywczego i na pocztę też nie należał do najprostszych - może zadziała konglomerat wysiłku i cukru?

A Wy? Jakie pączki lubicie najbardziej? Amerykańskie, policyjne doughnuts dostępne np. w Lidlu, czy może czekoladowe od pani Danusi z budki na osiedlu?

Klasyczne, moje ulubione! 
Zestaw dziecięcy :)


Upudrowane jak Maria Antonina! Jedzone na wietrze zapewniają niezapomniane wrażenia wirującego cukru pudru tuż przed nosem...

Mini-doughnuts upstrzone na kolorowo

Różowe i eleganckie pączusie :)

poniedziałek, 24 lutego 2014

24 lutego 2014 - termin porodu został osiągnięty

Mimo osiągnięcia terminu porodu - Pola nadal w środku. Jej mama w zniecierpliwieniu przemierzała dziś odmęty Silesii celem ruchu i pobudzenia funkcji skurczowej. Nic z tego. Mimo niezwykle uczynnej ekspedientki w Douglas, która chciała odbierać mój poród - sytuacja nadal w miejscu.

Tymczasem poza ciążo-landem sporo się dzieje. Ojca problemy w firmie osiągnęły absurdalnie wysoki poziom skomplikowania. Podziwiam go za spokój i opanowanie, z którym próbuje wykaraskać się z problemów finansowo-osobowych. Wspólnicy zawiedli na całej linii doprowadzając firmę do niejasnego w okolicznościach upadku. Odpowiedzialności (jak to w Polsce) nikt nie jest skłonny wziąć na siebie. Tuła się zatem biedna firma na rynku zbytu niczym  średnio atrakcyjna 50-ka po rozwodzie i próbuje wpakować się w korzystny mariaż. Wszyscy wiemy jak żenujący makijaż musiałaby taka konkurentka przywdziać, żeby udało się jej upolować zdobycz. Ojciec zatem dba o fikcyjny róż na policzkach pracowników, wytuszowane rzęsy sprawozdań ekonomicznych, korektorem maskuje cienie pod oczami tabeli z należnościami. Wszyscy liczymy, że uda mu się wyjść z tego bez botoksu. Szanse są z dnia na dzień mniejsze. Jako pracownik jego firmy martwię się tym jeszcze bardziej, gdyż los mój (przynajmniej finansowy) zależny jest od jego starań i awansów względem innych budowlańców. Gdyby tak niewypłacalność firmy po raz kolejny skazała mnie na pensję męża i własne (nieregularnie wypłacane) stypendium naukowe - marzenia i plany trzeba by odłożyć na znacznie później.

Jakież to plany! Przeprowadzka do Pszczyny i remont mieszkania po dziadku zaprząta mi myśli. W pozytywny sposób świeci ta opcja dobrym i spokojnym życiem w miłej okolicy. Wyobrażam sobie jak z wózkiem przemierzam arystokratycznie alejki parku królewskiego, jak robię zakupy w małych, lokalnych sklepikach, jak chodzimy z mężem do klimatycznego, post-peerelowskiego kina wieczorami, jak dzieci śpią w swoim pokoju, jak piętro niżej nie mamy rodziców wsadzających nos w nie swoje sprawy. Przy całej mojej dla nich miłości uważam, że najwyższy czas na wyprowadzkę. Przy tym, jak deprecjonują naszą pozycję względem kota nie mogę oczekiwać, że przy dziecku diametralnie zmienią nastawienie. Doraźna pomoc mamy będzie z pewnością super, ale jej osądzający sposób bycia - już nie. Liczę się z tym i nie narzekam, ale wiem, że za rok będę chciała od tego odpocząć. Dlatego perspektywa remontu w Pszczynie i wyprowadzki tam tak bardzo mnie pociąga. Koszty całego przedsięwzięcia - mniej. Mieszkanie, mimo iż przestronne, jest bardzo zaniedbane i wymaga gruntownego odświeżenia. Łazienka i kuchnia - kapitalnego remontu. Marzy mi się jasna, widna sypialnia. W tej obecnej króluje mroczny komandor sprzed 10 lat w kolorze "dębowych paneli". Pięknym pokoikiem dziecięcym (czy też jego perspektywą) władają złowrogie meblościanki z czasów komitetu centralnego. We wszystkich niemal kątach dużego pokoju ukrywają się kryształy i kredensy - marzenie (jak wiadomo) każdej, nowoczesnej pani domu. W obecnej sytuacji całe mieszkanie należałoby potraktować gładzią gipsową i porządnym malowaniem. A to tylko wierzchołek góry lodowej! Koszt przystosowania łazienki do moich leniwych upodobań (wszystko pod ręką i dobrej jakości) jest niewyobrażalny. Remont kuchni, a raczej jej zrobienie od początku to kolejne dziesiątki tysięcy złotych. Same działania podstawowe pochłoną nasze wszystkie oszczędności czy ślubne datki sprzed roku. A co z fanaberiami i detalami, na które mam ochotę? Jak już remontować to lepiej wszystko na raz! Nie wyobrażam sobie przerabiania co rok innego pokoju. Nie wyobrażam sobie też mieszkania  tam teraz, aż zgromadzimy potrzebne środki. W przypadku wstrzymanej wypłaty czy to z konta firmowego, czy też zus-owskiego nie mamy z mężem szans na odłożenie choćby grosza na "ładną sypialnię" czy  "porządny stół do jadalni". Zamiast za rok, za remont trzeba będzie wziąć się za dwa lata. To oznacza kolejną ciążę pod okiem rodziców i jeszcze jedno załamanie nerwowe. Gdyby tak podsumować ile kosztowała mnie toksyczna relacja z rodzicami okazałoby się, że koszty ostatniej terapii sfinansowałyby meble do nowej sypialni! Cóż, takie życie. Mam nadzieję, że mała Pola wybije mi z głowy mrzonki o remoncie, mieszkaniu, niezależności i separacji od rodziców. Gdyby przyszło mi myśleć o tym non stop przez cały kolejny rok - szaleństwu memu nie byłoby granic (i ceny). Jakże kosztowna jest niedyspozycja emocjonalna!

niedziela, 23 lutego 2014

KTG, USG i inne badania, czyli sobota w CSK w Ligocie

To już chyba faktycznie ostatnie chwile z Polą w brzuchu! Wczoraj byliśmy w Ligocie na zapisie KTG. Mimo, że do terminu pozostały dwa dni, pani doktor poprosiła o skontrolowanie parametrów naszej małej dziewczynki. Najpierw badanie nie szło zbyt dobrze bo dziecinka spała. Zmiany w tętnie nie były aż tak wyraźne i powoli zaczęłam oswajać się z myślą, że zostanę przyjęta na obserwację. Dopiero powtórny zapis i zwiększona aktywność córeczki przekonały lekarkę, że wszystko jest jednak w porządku.

Leżenie 40 minut w jednej pozycji, podpięta do aparatury - nie tak wyobrażałam sobie swoje sobotnie popołudnie. Celem odwrócenia uwagi mąż zabawiał mnie rozmową i sytuacji lasów państwowych, a położna (niewiele myśląc) denerwowała mnie co chwilę uwagami na temat niskiej aktywności płodu. Po badaniu oboje z mężem odetchnęliśmy, że z małą wszystko w porządku. Już zbieraliśmy się do wyjścia ze szpitala, gdy nagle zauważyłam krwawienie. Wróciliśmy zatem na górę do pani doktor, która na spokojnie zbadała mnie i zleciła dla pewności USG. Na szczęście okazało się, że to tylko pęknięte naczynia w szyjce po badaniu ginekologicznym i z dzieckiem wszystko w porządku. USG potwierdziło, że bobas bryka w najlepsze, wód ma jeszcze na dwa tygodnie zimowania, a przepływy są niemal książkowe.

Wszystko skończyło się po 3 godzinach strachu i niepokoju. Wróciliśmy do domu. Nadal niepokoją mnie lekkie plamienia, ale podobno to dobrze. Rozmiękanie szyjki postępuje do przodu, a to tylko zbliża mnie do porodu naturalnego. Zewsząd spływają tylko opinię o tym jak negatywne skutki ma poród wywoływany. Oksytocyna, leki zwiotczające mięśnie szyjki itp., itd. Kilka dni temu byłam przekonana, że lepiej rodzić pod ścisłą kontrolą lekarza, który ten poród wywołuje i prowadzi od początku do końca. W międzyczasie naczytałam się o powikłaniach i skutkach ubocznych takich akcji - już nie jestem przekonana. Oczywiście, jeśli do krytycznej daty 3-go marca Pola nie ruszy w kierunku wyjścia to ją stamtąd wywabimy wszelkimi możliwymi sposobami (żeby tylko była bezpieczna). Kolejny zapis KTG mam mieć robiony w piątek 28-go lutego. Po cichu liczę, że skończy się porodem (skoro pierwszy zapis opatrzony był tyloma emocjami, co będzie się działo przy następnym!).

W szpitalu, mimo zdenerwowania, epatowałam spokojem. Może to magnetyzm miejsca pełnego lekarzy działał uspokajająco? W domu jednak nerwy zaczęły działać na własną rękę. Padłam na łóżko bojąc się poruszyć. Krwawienie zadziałało na mnie jak znak STOP, jakby coś Poli groziło. To niedorzeczne, ale nadal tak myślę i boję się podejmować cięższe wyzwania: spacer, podnoszenie kota czy rzeczy z podłogi, sprzątanie - a to wszystko może przecież tylko przyspieszyć akcję porodową - czy nie o to chodzi mi od kilku dni? Żeby już etap rozwiązania mieć za sobą? Do tej pory nie kojarzyłam porodu z drugą fazą całego tego przedsięwzięcia - z córką. Kiedy wczoraj na oddziale zobaczyłam małego bobaska, nie większego niż miara mojego łokcia, nie mogłam uwierzyć, że za kilka dni Pola będzie właśnie takim oseskiem całkowicie pod moją opieką! Chyba przez ostatnie 9 miesięcy zapomniałam się przygotować do tego, co nastąpi niebawem - do macierzyństwa. Mówią: hormony, to przychodzi naturalnie, poczujesz to. Ufam, że tak będzie. A co, jeśli mimo tej cudownej istotki na świecie nadal pozostanę myślącą o sobie, egoistyczną wygodnisią, która lubi się wysypiać do południa? Jeśli zwyczajnie nie będę potrafiła zająć się swoim dzieckiem i latać będę jak poparzona po rady do mamusi? No, i czym tu się martwić? Zbliżającym się koszmarem porodu czy widmem nieudolnego macierzyństwa?

piątek, 21 lutego 2014

Mama w Katowicach

Moja mama, choć tu chyba stosowniej nazywać ją Lady Mamą postanowiła spędzić ze mną urocze przedpołudnie w Katowicach. Zachodziłam w głowę po cóż jej jestem niezbędna u fryzjera (zważywszy na mój kulostan), ale zgodnie z poleceniem wstałam rano i pojechałam z nią do centrum miasta. Odstawiłam ją do salonu i zostawiłam pod opieką najlepszych fryzjerów, jakich znam, sama zaś udałam się do Galerii Katowickiej, gdyż perspektywa snucia się po mieście w niedopasowanych spodniach i 9-tym miesiącu ciąży - nie była zachęcająca.

Swoją drogą, po firmie Happymum spodziewałam się lepszej jakości. Tymczasem spodnie, które kupiłam jakiś czas temu, zupełnie się popsuły. W sklepie leżały idealnie. Po pierwszym praniu ich elastyczność wzrosła o 100% i zaczęły spektakularnie zjeżdżać ze średniego jeszcze wówczas brzucha. Próbowałam ratować sytuację agrafkami - porobiły się dziury w cieniutkim materiale. Zrobiłam w tych miejscach zaszewki i spodnie trzymały się do czasu, aż brzuch nie urósł. Teraz przyszło mi zaszewki zlikwidować. Po wielokrotnych praniach spodnie rozciągnęły się tak, że czuję się w nich szczupło i subtelnie - zjeżdżają z brzucha, tyłka i wszystkiego innego. Ponieważ zaś jeansy (ze względów elastyczności i tego, że zabrała je ciężarna siostra) nie wchodziły w grę postanowiłam na prędce coś podszyć i mimo to w tych spadających spodniach pojechać do Katowic. Skończyło się na zdenerwowaniu i obietnicy, że "wyrzucę je, jak tylko wrócę do domu!". Leżą chwilowo na podłodze łazienki, a ja obrażona na niczemu winne tkaniny - ignoruję ten problem.

Body ze Starbucks dostępne na cafepress.com za całe 18,99$
Poranek w Starbucks okazał się zaskakująco tani! Za cappuccino (oczywiście bezkofeinowe) i gofra zapłaciłam mniej niż 10zł (co w Starbucks jest rzadkością). Zaraz potem przyszedł do mnie mail z informacją, że kawiarnia oferuje mi darmową kawę. Mama wypiła ją z radością po powrocie od fryzjera. Zadowolona, w dobrze przyciętych i świetnie zafarbowanych włosach zmusiła mnie do podboju świata ostatnich przecen. Tak oto skończyłyśmy w Reserved, gdzie tym razem ja, silną represją, zmusiłam Lady Mamę do przymierzenia kontrowersyjnej, pikowanej spódnicy i ekstrawaganckiego sweterka ze srebrną aplikacją. Mama chodzi ostatnio smutna, z inflacją w portfelu i notorycznie powtarza "Jak będzie więcej pacjentów w tym miesiącu to kupię sobie coś ładnego na tę wycieczkę do Rzymu...". Na pacjentów się nie zanosi, bo ostatnio choroby skóry jak insekty - czekają z okresem wylęgania do wiosny. Rzym zaś (prezent urodzinowy od siostry) za kilkanaście dni. Postanowiłam interweniować i ów wspomniany zestaw spódnica + sweter zakupiłam dla mamy. Skoro ona przez lata dbała o moją garderobę (co ja z kolei zaczynam uskuteczniać względem Polki) mogę spokojnie odwdzięczyć jej się od czasu do czasu. Lady Mama była zachwycona.

Radość rodzicielki była tak duża, że udało mi się namówić ją jeszcze na obiad w Złotym Ośle. To zaś było błędem o tyle, o ile później już nie byłam w stanie dojść do samochodu (zaparkowanego 4 metry od wege baru). Ociężałość, obrzęki, zmęczenie - wszystko to ścięło mnie z nóg. Po powrocie do domu padłam zmęczona i przespałam bite dwie godziny z kotem wtulonym w brzuch z Polą. Dopiero po przebudzeniu dotarło do mnie, że ów młodzieniec mówiący mi "dzień dobry" na ulicy to mój student. Również wówczas uświadomiłam sobie, że stał się on świadkiem reprymendy udzielanej mi przez Lady Mamę: "Dlaczego znów nie masz swetra! To nieodpowiedzialne, jesteś w ciąży. Proszę natychmiast się ubrać!" - wykrzykiwała w moim kierunku przy 12 stopniach Celcjusza. Oj, młodzieniec z pewnością miał dzięki temu o wiele lepszy dzień!

czwartek, 20 lutego 2014

Wyprawka dla Jagienki

Ostatnie arcydzieło robótek ręcznych, bo chyba dłonie odpadną mi z nadmiaru wody, obrzęków i bólu! Mimo wsparcia maszyny do szycia zrobienie dwóch kompletów w dwa dni to niemały wysiłek dla ciężarówki. Z dumą prezentuję efekty z dnia dzisiejszego:

Pełen zestaw: metkownik, struś pędziwiatr, gęś, poduszka, kocyk

To coś wygląda na strusia pędziwiatra. Projektowane było jako wiewiórka. Niestety efekt końcowy rozminął się z zamierzeniem...

Piękny ptaszek-wróbelek stał się ewidentną gęsią!

Metkownik bez większych kontrowersji.

Kocyk z bawełny Robert Kaufman i poraru Minky w odcieniu fuksji.


środa, 19 lutego 2014

Wyprawka dla Borysa

Borys jeszcze w brzuchu mamy (mojej siostry), a już czeka na niego wyprawka zrobiona przez ciotkę. W sumie uszycie wszystkiego zajęłoby mi nie więcej niż 3 godziny. Niestety Łucznik zakochany jest w moim mężu i ze mną uparcie nie współpracuje. Mąż podchodzi - maszyna działa. Odchodzi mąż i siada na kanapie - Łucznik milknie. Nie muszę chyba dodawać, co działo się, kiedy jedna strona tego osobliwego związku poszła rano do pracy!

Dlatego też szycie trwało dłużej, mozolniej (choć nie tak ciężko, jak w przypadku kompleciku dla Poli). Ostatecznie udało mi się wydziergać boski zestaw, który najchętniej zostawiłabym sobie samej, ale ileż można mieć tych kocyków!

Kocyk i poduszka niemowlęca. Tkanina w domki marki Timeless Treasures, w środku ocieplinka, z drugiej strony granatowy minky.

Ryba szyta z bawełny i polaru minky opatrzona kolorowymi metkami. Jak dla mnie - rekin!

Zabawka, którą nazwałam "Kozacki Kurczak". Ptaszek zalotnie i regionalnie podryguje i przypomina mi tym coś orientalnego - taniec kozacki z "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza. Zarówno w kurczaku jak i w rekinie ukrywa się szeleszcząca folia uatrakcyjniająca zabawę. 


Raz jeszcze: na pierwszym planie kocyk, na drugim poduszka, na trzecim zabawka sensoryczna.

Cały komplet posiada wszyte metki w powalających kolorach i wzorach. Tu: zoo i ptaszki.

Kolejna odsłona tasiemek: gwiazdki i zwierzątko (czy zebra?).
Na zdjęciach brakuje tylko metkownika i komina dla mamy (coby na spacerze wszyscy wyglądali bosko), bo sił mi zabrakło na fotoreportaż z tych dwóch, ostatnich arcydzieł szwalniczych. Jutro, jeśli siły się zregenerują uszyję zestaw dla Jagienki... :)

poniedziałek, 17 lutego 2014

Pokoik Poli

Oficjalnie uznaję pokoik dziecięcy za urządzony. Zaczęłam tam nawet spędzać poranki czytając Eco i pijąc herbatki z ledwo zamoczonych saszetek. Jest cudownie. Mąż wynegocjował kolor ścian - ja całą resztę:

Maskotki czekają i pewnie jeszcze długo poczekają. Niektóre są większe niż pótora-roczna córa mojej siostry! Pochodzą od siostrzenicy Hani (7), z mojego dzieciństwa i z Ikei :)

Przewijak zrobiony jest na biurku z Jysk (nadstawka wisi). Stelaż kupiony za grosze na Tablica.pl firmy Klupś idealnie pasuje. Pokrycie na przewijak to połączenie podkładki z Ikea i pieluszki flanelowej (tu Motherhood kupione w Smyku). Obok zapasy kosmetyczne w ręcznie ozdabianym przeze mnie pudełku (szary papier, tusz i stempel z jeleniami).

Multum ubranek kupionych głównie przez moją siostrę i mamę (trochę też przeze mnie). Ułożone rozmiarami i typami, coby mąż łatwiej się orientował.

Na pierwszym planie stópki kombinezonu :)

Cały (niemalże) pokoik Poli. Pod oknem siedzą misie, przy drzwiach czeka gotowe nosidełko do szpitala i moja torba do porodu. We are more than good to go!

niedziela, 16 lutego 2014

Pierwsze zamówienie!

Najwyraźniej spodobały się dziergania, które zaprezentowałam znajomym na FB. Już siostra zamówiła dla siebie kocyk i jej koleżanka inny. Koszt to oczywiście materiały bo robocizna to ćwiczenie moich zdolności krawieckich - jeszcze nie sposób ich wycenić. Materiały będą cudowne:


Dla Borysa uszyję kocyk urbanistyczny na granatowym polarku, Jagience przypadną kolorowe wróbelki na fuksji. Mam nadzieję, że się i mamom i bobasom spodobają te arcydzieła robótek ręcznych. Swoją drogą - kreatywne imiona: Borys i Jagna. Oba bobasy mają już starsze rodzeństwo, także żyją w imiennych zestawach: Eliza z Borysem i Julek z Jagną. Jedni bliżej, inni dalej. Ciekawe, czy Pola dobrze się z nimi dogada. Będzie miała jeszcze towarzystwo starszej koleżanki Uli, której mój mąż jest chrzestnym (1 rok) i Aleksandra, który przyjdzie na świat dwa miesiące za Polką. Rozdzieciwoił się ten świat! A tak wszyscy narzekają na niski przyrost naturalny!

W naszej rodzinie już dawno obrodziło w dzieci. Siostra ma 7 lat starszą od Poli Hanię, moją chrześnicę. Kuzyn ma dwójkę: Nadię i Tytusa, jeszcze jeden kuzyn na razie tylko jedną córeczkę - Zuzię. W sumie mamy już 5-kę nowego pokolenia i dwa w drodze. U znajomych jeszcze więcej, bo kiedy tylko wejdę na Facebooka to zaraz wyświetla się nowa feeria niemowlaków: Zosia, Róża, Łucja, Marysia, Hania! A to tylko najbliżsi znajomi, których widzę w "aktualnościach". W eterze krążą jeszcze bratankowie Jane (trzech urwisów płci męskiej) i dwójka bobasów od strony męża. Nikt z nas nie ma rewelacyjnych warunków ekonomicznych na zakładanie rodzin, a mimo wszystko decydujemy się na to dosyć często - przynajmniej w moim kręgu znajomych. Być może będzie nam ciężko (zwłaszcza mamom) wrócić do pracy po urlopach macierzyńskich, pogodzić życie zawodowe z pieluchami i nadal czuć ekonomiczny luz przy napiętych i coraz większych wydatkach. Niemniej jednak niezrażone zachodzimy w te ciąże. Biologia? Hormony? Nierozsądek?

Czasem wydaje mi się, że dobrze byłoby urodzić dzieci już na studiach, by teraz, w sile wieku i mądrości, zając się karierą zawodową, spokojnie pisać doktorat z odchowaną pięciolatką przy boku. Byłoby łatwiej dzielić się opieką studiując, a finanse w postaci stypendium wystarczyłyby na pokrycie wszystkich wydatków. I tak mieszkamy przecież w domu. Innym razem mam wrażenie, że trzeba było poczekać jeszcze 2 lata, aż zyskamy większą niezależność finansową i łatwiej nam będzie z własnym mieszkaniem i większym samochodem. Potem myślę o moich rodzicach: ze szpitala mama wracała na przednim siedzeniu malucha z niemowlęciem zapakowanym w kocyk (żadnych fotelików, wymyślnych śpiworków itp.). Dzieci wychowywała na 36 metrach kwadratowych (z czego dwa zajmowało pianino), ucząc się nocami, w łazience, do specjalizacji. Siostrę urodziła jeszcze na studiach i dzielnie lawirowała między praktykami na oddziałach zamkniętych, egzaminami i innymi koszmarami medycyny. Córką zajmował się tata i moja babcia. Wcześniej mieszkali u teściów. Kiedy sytuacja w miarę się unormowała ojca wysłano na eksport do Rosji, gdzie przez rok zarabiał na rodzinę. Pamiętam kiedy wrócił w środku nocy - obudziłam się sama czując zamieszanie w kuchni. Przywiózł mojej siostrze ogromnego misia, którego mamy do tej pory (i planuję zanieść go do czyszczenia!), mnie komplet grających żabek, z którego cieszę się chyba do dzisiaj. Dopiero jak ja miałam 5 lat (czyli mniej więcej 13 lat po ślubie) rodzice zaczęli budowę domu. Wprowadziliśmy się do niewykończonego i bardzo pracochłonnego budynku zanim jeszcze poszłam do szkoły. Mieszkam tam do dziś dumna, że tato sam nosił cegły, projektował dom, kopał fundamenty. W końcu inżynier z branży budowlanej! Nagle nasze życie przestaje wydawać się takie niepoukładane: mamy więcej, niż oni (własny samochód i to większy niż maluch, mieszkanie, za które nie musimy płacić, mieszkanie po dziadku w Pszczynie, które kiedyś może być nasze, dobre pensje i pieniądze ze stypendiów czy grantów naukowych, pokończone studia, dużo czasu na wychowywanie dzieci).

I przede wszystkim - jeszcze dużo czasu na lekturę. Polka wcale nie wyrywa się na świat (choć dziś zaczynamy 40-ty tydzień ciąży). Oficjalny termin mam na 24-go lutego. Jeśli mała do tego czasu nie ruszy - trzeba będzie ją wygonić podstępem. Może czeka na ostatnie elementy wykończeniowe swojego pokoiku? We wtorek kolejna (oby ostatnia) wizyta ginekologiczna. Tym razem, coby było weselej, wybieram się do lekarza z mamą (mąż w pracy, termin wizyty dziwnie środkowo-dniowy). Ciekawe co przyniesie kolejne USG. Więcej gramów? Dłuższe nogi? Uśmiechniętą Polę bawiącą się w otwieranie i zamykanie buzi? Kiedy tak patrzę na monitor w gabinecie lekarskim nie myślę już o niewygodach ciąży (a te w końcówce są nad wyraz problematyczne!). Chcę tylko zobaczyć małą na żywo, uściskać i zadbać, by zawsze już było jej ciepło i bezpiecznie.

piątek, 14 lutego 2014

Walentynkowo

Walentynki to dla mnie czas bardzo wyjątkowy. Nie tylko ze względu na aurę wszechotaczających mnie serduszek i tandetnych grafik miłosnych. Urodziłam się w walentynki 28 lat temu. Wtedy na świecie było mroźno i zimno a mama męczyła się na porodówce kilkanaście godzin. Bałam się bardzo, że przyjdzie mi powtórzyć ten los i Pola także urodzi się 14-go lutego. 

Przez wiele lat deprecjonowałam to święto widząc w nim tylko wcześniej wspomniane badziewie i imperatyw by "było romantycznie". Miałam pecha do romansowej aury, a może chciałam zbyt wiele - generalnie w latach licealnych nie udawało się no i niesmak pozostał. Później, kiedy już znalazłam mężczyznę godnego walentynkowych ekscesów nie było ku temu czasu ani okazji, bo zawsze przysłowiowe "coś". W tym roku np. ciąża. Nie narzekam, cały dzień był cudowny, ale zamiast uczestniczyć w wieczornych rozrywkach marzyłam tylko o położeniu się w łóżku z nogami na poduszce by zniwelować obrzęki. Obejrzałam serial i zapadłam w błogą drzemkę.

Nie przeszkodziło mi to jednak w skompletowaniu walentynkowych gadżetów dla bobasa, które z dumą prezentuję, jako znalezione w sieci. Tam też chwilowo pozostają:
Body wypatrzone w GAP

Ręcznie robiony kocyk z materiału w serduszka i czerwonego polaru: Allegro.pl (chwilowo w archiwum).


Walentynkowa girlanda z napisem "LOVE" znaleziona na etsy.com. Można tam ustawić filtr "shipping to Poland" i zamawiać dekoracje, ubranka itp. w cenach w PLN.

czwartek, 13 lutego 2014

Uszyte!

Udało się! Po kilku dniach walki z igłą, nitką i Łucznikiem konglomerat sił ręcznych i mechanicznych utkał co było zapowiedziane. Ponieważ startowałam z pozycji ręcznej, później dopiero przeszłam na wspomaganie automatyczne - kocyk uszyty jest nieco pod kątem. Uważam, że to dodaje mu indywidualnego charakteru i uroku, a Pola będzie dzięki temu bardziej szczęśliwa. Kocyk po jednej stronie ma bawełnę w jelonki, po drugiej polar Minky. Dzięki suwakowi ocieplinę można wyjmować i korzystać z kocyka nawet wiosną czy latem. To dobry patent, choć wszywanie zamka jest trudne i prowadzi do wielu kłótni domowych. W ten sam sposób będę szyła dla Polki pościele, kiedy już trochę podrośnie.




Do kompletu uszyłam jeszcze poduszeczkę do wózka. Żeby było trudniej na początek postanowiła część w jelonki zrobić mniejszą i także od przodu "otulić" ją mięciutkim polarkiem. Efekt jest niezły, choć harówka większa i trudniej było utrzymać nerwy na wodzy. Wystarczyłoby jeden róg rozpruć i wyrównać by było absolutnie idealnie, ale odpuściłam perfekcjonizm chcąc nadać wyrobowi indywidualny koloryt. Udało się - nikt nie będzie miał takiego kompleciku!


Z reszty materiału uszyłam 3 zabawki: metkownik (popularnie zwany też zabawką sensoryczną) ozdobiony tasiemkami kupionymi za grosze na Allegro, rybkę i ptaszka (choć mąż twierdzi, że to dinozaur).





Dojdę jeszcze do wprawy. Przy kolejnej edycji popracuję trochę nad szwem dolnym, który zamyka zabawki. Może lepiej robić go jednak na maszynie niż ręcznie? W środku zabawek znajduje się... rękaw do pieczenia! Dzięki temu szeleszczą i mam nadzieję - budzić będą zaciekawienie małej Poli. Metki można ciągnąć - unieruchomiłam je od środka grubą nicią. Następnym razem kupię tylko więcej tasiemek, bo ogon rybki mógłby być pełniejszy, płetwy zaś bardziej kolorowe. Również kocyk mógłby mieć więcej tych cudeniek rozsianych na całej długości. Podusia nie ma ich wcale i nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

Z reszty polaru uszyłam jeszcze komin dla pewnej uroczej, dwuletniej (niemal) Elizy. Mogę jednak śmiało zacząć produkcję maszynową tych kominów - wykonanie banalne, radość matki z prezentu ogromna, zachwyt małej - bezcenny. Wartość rynkowa wyższa niż przypuszczałam. Kiedy posprawdzałam ceny wszystkich podobnych tworów w Internecie okazało się, że od biedy mogłabym na tym nieźle zarobić! Oczywiście zestaw eksperymentalny musiałabym oddać gratisowo, bo mankamentów ma sporo, ale gdybym robiła jeden tygodniowo to za kilka miesięcy doszłabym do niezłej wprawy. Nie wiem tylko czy mam tyle cierpliwości i czy znajdą się nabywcy na kolejne rękodzieło.

Podczas pracy wpadłam na kilka pomysłów, jak usprawnić produkcję. Stworzenie szablonu do równiutkiego wycinania materiału bardzo by pomogło. Wystarczyłyby tanie materiały z Castoramy i mogłabym stworzyć w domu warsztat. Musiałabym jednak zaadoptować do tego cały jeden pokój - ilość "cićków", nitek i innych okruszków była ogromna! Do tego maszyna, którą trzeba było ciągle ściągać i kłaść znów na biurku, które już współdzielimy z mężem, kotem i bałaganem.

Podumowując:

Cena wszystkich materiałów wraz z przesyłkami to w zaokrągleniu 150zł. Za to uszyłam kocyk, poduszkę (już te dwie rzeczy kosztują więcej!), zabawki i komin. Czy w ten sposób zaoszczędziłam przynajmniej stówę? Prawdopodobnie tak. Zyskałam też świetną zabawę, własnoręcznie zrobione rzeczy dla mojej małej córeczki, trochę refleksji o planach na późniejszy urlop rodzicielski, praktykę i przede wszystkim... kilka "lajków" na fb. Priceless.

środa, 12 lutego 2014

Ciąża szkodzi kotu!

Szaleństwo szycia zaabsorbowało mnie na kilka dni. Może to i dobrze, bo ogólne wydarzenia minionego tygodnia bardzo dały mi się we znaki.

Rodzinnych spędów nie było dosyć, a jak to przy takich okazjach bywa - bez afer się nie obyło. Towarzyskie smaczki zapraszania tych, niezapraszania innych, lawirowania między sałatkami, ciastami, tortami i innymi cudami kulinarnymi, kupowanie prezentów! Poczułam się niemalże jak przed świętami, a te nie kojarzą mi się w tym roku zbyt miło. W jednym tylko tygodniu obchodziliśmy urodziny mamy, wielką 60-kę, imieniny siostry i imieniny mamy rozbite na właściwy dzień imienin i wielką, rodzinną fetę na 15 osób.

W sumie sporo się działo, najwięcej chyba kulinarnie. Polka w brzuchu przyzwyczaja się powoli do dźwięku miksera (który teraz wymieniłam jej na dźwięk Łucznika, który RUSZYŁ!). Mała przygotowuje się też do wyjścia bo pierwsze oznaki zbliżającego porodu już widać (np. deadline ustalony na 24 lutego). Oboje z mężem nie możemy się doczekać będąc jednocześnie przerażeni i zafascynowani całym tym porodowym galimatiasem. Wykańczanie pokoiku dziecięcego zaabsorbowało nas do tego stopnia, że pewnego dnia... z przerażeniem odkryliśmy jak nasz kot... wyrywa sobie włosy! Nie z głowy, choć eufemistyczne tu zawołanie zobrazowałoby najlepiej jego stan zdrowia i umysłu. Biedne, zestresowane zwierzę, które od Nowego Roku przeżywa razem z nami wszystkie zmiany zaczęło okazywać swoje fizyczne objawy stresu. Wizyta u weterynarza zakończyła się przerażającymi konkluzjami. Jeśli nie zapewnimy mu spokojnego bytowania czekają go tabletki z Prozakiem. Kot na Prozaku! To ci dopiero! Na sielankę się nie zanosi, bo niemowlę nie bywa synonimem spokoju i egzystencjalnej zadumy. Żal mi zwierzaka, bo faktycznie nieco go zaniedbałam. Biedak nie może już siedzieć na moim brzuchu, nie ma jak się przytulać nocami bo wiercę się niemiłosiernie. A kiedy mnie znów dopada chęć na czułości wyrywam kota z błogiego snu i dziwię się bardzo, że ten drapie jak oszalały. Cóż, kolejny mit o tym, że kot i ciąża nie mają się ze sobą zbyt dobrze okazał się prawdą - nie sądziłam jednak, że to kot na tym ucierpi. Na pohybel przesądom, ciąża kobiety szkodzi kotu, nie dziecku!
Uwodzę o poranku!

poniedziałek, 10 lutego 2014

Akcja: szycie

Mąż od dwóch dni walczy z kilkudziesięcioletnią maszyną do szycia mojej mamy. Łucznik z silnikiem tur 2 nie chciał współpracować. Obudził się z postpeerelowskiego letargu dopiero kiedy został rozebrany i złożony na nowo. Nici nadal nie łączy, ale jesteśmy etap dalej niż do tej pory. Może nie będę musiała jechać do Zabrza po maszynę ciotki!

Po co mi maszyna? Nakupiłam sobie materiałów i mam wobec nich wielkie plany. Wykroje na kocyk, poduszkę już są gotowe i pospinane szpilkami. Zostało mi jeszcze trochę materiału, na zrobienie zabawki sensorycznej, komina na szyję, ochrony na pałąk wózka i maskotki dla małej Poli.

Wzór bawełny będzie kompatybilny ze zwierzęcymi emblematami na pościeli łóżeczkowej:


Spód zrobiony będzie z różowego polaru MINKY:


Dodatkową atrakcją dla małej Poli będą metki zrobione z czterech, kolorowych tasiemek (motywy walentynkowe):

Zastanawiam się tylko nad wykończeniem osłonki na pałąk wózka - rzep, suwak? Kołderka zamykana będzie na suwak, żebym mogła wyjąć ocieplinę latem i nadal używać jej jako kocyka. Podusia będzie segmentowana na ramkę i miejsce na główkę. Zabawka sensoryczna zrobiona będzie klasycznie, jak wszystkie. Zastanawiam się tylko nad maskotką: sowa? Może zamiast sowy uszyję jakieś inne ptactwo?

Życzcie mi powodzenia, bo przedsięwzięcie niełatwe.

środa, 5 lutego 2014

9 miesiąc ciąży

Poród coraz bliżej - przynajmniej tak mówi podręcznik. Zobaczymy, co powie na ten temat ginekolog na czwartkowej wizycie. Mimo kulistości mojej postury i braku tchu cały dzień spędziłam na wychodnym. Tułając się od spożywczego do Starbucks, a stamtąd na rodzinną imprezę zastanawiałam się, jak to możliwe - cała ta porodowa fizjologia.

Jeszcze kilka tygodni temu prosto w oczy powiedziałam szefowi, że niczego się nie boję, że przecież nie ja pierwsza i nie ostatnia. Dziś nie jestem już taki chojrak. Swoją drogą - cóż za absolutny nietakt pytać ciężarną podwładną o jej psychofizyczne odczucia dotyczące porodu:

- No, to kiedy rodzimy? - spytał profesor
- Ja w lutym, a Pan? - odrzekłam bojowo zasłaniając brzuch przed natrętnym głaskaniem

Poród wydaje mi się niemożliwością. I sama nie wiem dlaczego. Przeszłam przez to z podręcznikiem, położną i koleżankami (każde źródło opisuje to inaczej). Ból jako obligatoryjna część całego przedsięwzięcia nie zachęca, ale też nie przeraża. To dosyć realistyczny objaw tego, co ma się wydarzyć, więc akceptuję go w pełni. Będzie bolało - status quo. To niemożność wizualizacji, kontroli sytuacji i jej dokładnego przebiegu mnie przeraża. Mam nadzieję nie realizować na fotelu porodowym żadnego scenariusza Ekstremalnych porodów. Mimo to - nie wierzę we własne możliwości. Zwyczajnie wydaje mi się, że nie mam w sobie tyle siły, by dać nowe życie tej małej istotce. Dyskomfort ciąży skłania mnie powoli do radosnego oczekiwania tych porodowych ekscesów. Ale jak miałabym sobie z tym wszystkim poradzić?

Organizm szaleje, co chwila wysyła nowe, inne, niejasne sygnały, że się zmienia. Ciężarnym nie trzeba tłumaczyć o co chodzi, mamom tym bardziej - wiadomo co dzieje się w ostatnim miesiącu ciąży. A ja podskakuję jak na szpilkach i biegam do łazienki co chwila upewnić się, że nie odeszły mi wody. Mimo iż literatura fachowa twierdzi coś innego - boję się przegapić początki całego zamieszania. Jedne książki zapewniają, że wody płodowe odchodzące w hollywoodzkim stylu to bajka, inne źródła podają, że będzie widowiskowo. Jedne publikacje mówią o skurczach przepowiadających, w innych czytam, że to nie obligatoryjne. Podobnie jest z częstotliwością skurczów - każda gazeta, książka, położna, lekarz i szpital - ma inne parametry i wytyczne. Inne są też zaordynowane metody postępowania - zanim się w tym połapię to zdążę urodzić w domowych pieleszach.

Podejrzewam, że to standardowe, ciążowe niepokoje 9-go miesiąca. Pytanie: ile w tym mojej psychiki, a ile faktycznych powodów do zmartwień?

niedziela, 2 lutego 2014

Królewska paella

Kuchnia pełna finezji ciężarnej mamy. By nie popadać w rutynę i nie piec kolejnej tarty, makaronu czy pomidorowej postawiłam na owoce morza. Ryba jest u mnie na cenzurowanym (jadam ją tylko nad morzem), a DHA przyjmować trzeba. Być może naiwnie, ale stwierdziłam, że krewetki i małże ów składnik (jako owoce morza) posiadają, a przy piątku lepiej dietę śródziemnomorską zastosować. Kupiłam zatem niedrogie składniki i zabrałam się do przyrządzania, które w sumie zajęło mi ok 30 minut!

1. Krewetki i małże (obrane) podsmażyć na oliwie z czosnkiem, delikatnie posolić do smaku. Kiedy już ładnie się przypieką zalać białym winem (najlepiej sprawdza się wino OGGIO z Tesco za całe 10zł). Kiedy wino wyparuje odłożyć owoce morza na bok.
2. Na osobnej patelni zeszklić cebulę, dodać pół pokrojonej papryki (ja użyłam żółtej, ale czerwona lepiej by wyglądała). Wsypać ryż, dodać szafranu dla koloru i zalać go 0,5l bulionu (jeśli ma się bulion rybny tym lepiej). Kiedy ryż wchłonie wodę (można mieszać, żeby nie przywarło) dodać krewetki, wymieszać i podawać.

Kupiłam 250g krewetek w średnim rozmiarze, 3 krewetki całe (z nóżkami i czółkami) do dekoracji, 250g małży gotowych już do usmażenia.

Buon apetit!