sobota, 31 stycznia 2015

Wesołe rodzinki

Dziś trochę o literaturze. Bo skoro matka powoli wycofuje się z obiegu zawodowego (na korzyść regularnego prania i profesjonalnego mopowania podłogi), to braki w fachowej lekturze nadrabiam nad książeczkami dziecięcymi.

Nasza córka niespecjalnie lubi czytać. Poogląda, a i owszem, ale fabuła jej nie interesuje, rymowanek nie znosi. Moje czytanie na głos uważa za przeszkadzanie w zabawie. Wyrywa książeczki, odwraca się tyłem, w ekspresowym tempie je przegląda i biegnie dalej zajmować się krzesłem, próbami chodzenia, wspinaczką na suszarkę - słowem widzę dla niej miejsce na AWF a nie na Uniwersytecie.



Niemniej jednak chciałam Wam pokazać dwie książeczki z serii Wesołe rodzinki. Jedna to Zwierzęta w ZOO i Zwierzęta Świata. W zasadzie tematyka bardzo się pokrywa, bo te z ZOO z powodzeniem wystąpią jako reprezentanci światowych sław (i odwrotnie). Pierwszą książeczkę Pola dostała w prezencie od Ruby Soho, drugą kupiła Poli chrzestna, a moja siostra, w gwiazdkowej paczce znalazłyśmy. Obie książeczki Pola bardzo polubiła bo są dla niej wystarczająco dynamiczne. Kartonowe wydawnictwa, które może i mają wysublimowaną artystycznie szatę graficzną po prostu nudzą moją małą torpedę. Ta książeczka różni się od pozostałych dwoma połączonymi formatami. Ja przerzucam Poli duże strony, Polka sobie gmera w małym wariancie i przewraca je swoimi małymi paluszkami.


Ida książeczki jest taka: zaprezentować cechy charakterystyczne poszczególnych gatunków na przykładzie relacji rodzinnych. Dorosły zwierzak dokonuje autoprezentacji, jak tygrys na powyższym obrazku: "Mam ostre pazury i długi ogon. Jestem cały w paski. Lubię przechadzać się w wysokiej trawie. Trudno mnie wtedy zauważyć" i oznajmia triumfalnie na koniec: "Jestem tygrysem". Dziecko natomiast podkreśla te cechy, które młodzież popularnie uznaje za cool i prosi "Nauczysz mnie groźnie ryczeć, tato tygrysie?". Wiemy więc jak wygląda tygrys, jak się nazywa i jak dźwięczy.


Podobają mi się ogólne idee przesyłane przez tą lekturę: dzieci chcą uczyć się od swoich rodziców, zarówno od taty, jak i od mamy.



Generalnie co tu dużo pisać: przyzwoite książeczki, budzą zainteresowanie mojej córeczki. Moje zainteresowanie też wzbudzają - są śliczne, grafika całkiem niezła, pomysł ciekawy. Są bardzo solidne. Pola brudzi je non stop, a ja przecieram je na mokro i nadal są w bardzo dobrej formie. Wyraźne kolory pozwalają dziecku skupić się na konkretnych elementach. Zwierzątka mają przyjazne pyszczki i gdyby to był fejs Pola kliknęłaby "lubię to" :).

Pozdrawiamy,
O&P

środa, 28 stycznia 2015

Ostatni wpis o żywieniu Poli

Przychodzi taki moment, kiedy wrócę z pracy, położymy z mężem Polę spać i chcemy siąść każde przed swoim laptopem, najlepiej z paczką chipsów, ale nie... zamiast tego cisnę do garów. Gotuję obiad na "jutro", część chowam do lodówki, część porcjuję i zamrażam - będzie na sytuację awaryjną. Jadę jeszcze do całodobowego Tesco (jest co prawda 25 kilometrów stąd, ale jak mus, to mus). Pakuję do lodówki żarcie na cały tydzień, na lodówkę daję owoce, piszę schemat żywieniowy na tablicy w kuchni albo na lustrze w łazience i idę spać. Jest 1:00 AM, a wstaję ok 5:30 AM.

Wstaję - to znaczy zamierzam wstać o 5:30, ale ostatecznie zwlekam się z łóżka o 6:00 rano. Szybki prysznic, żakiet na grzbiet i śniadanie:

Śniadanie / 6:00-8:00

To chyba najbardziej problematyczny posiłek w ciągu dnia, bo w sumie nigdy nie wiem, co przygotować. Wypracowałam zatem kilka sprawdzonych rzeczy, które możemy jeść wspólnie, znaczy się z Polką razem.

Jemy jajka na miękko, sadzone, jajecznice. Pola z rzeczy śniadaniowych decydowanie lubi jajka - w postaci wszelakiej. Zagryza wszystko corissantem, choć bardziej chyba dla zabawy, niż żeby się najeść. Dostaje czasem kromkę z masłem i wędliną (drobiową) prokrojoną na takie miałe kwadraciki, jak mama mnie robiła. Zjada ochoczo.Czasem Pola je parówkę (o łał!), a czasem je owoce (bo zwyczajnie chce na słodko). Wtedy zjada Hipp'a (który swoją drogą do wygrania tu obok, po prawej!). Wypróbowałyśmy ostatnio kilka nowych smaków z serii "Wesołe Owoce" - takie owocki tylko w saszetkach, nie w słoiczku; W zasadzie nie różnią się niczym od tych słoiczkowatych poza opakowaniem, które osobiście uważam za bardziej praktyczne niż słoiczki (zajmuje mniej miejsca, lepsze w transporcie, świetne w terenie).



Śniadanie zjadamy wspólnie. Potem ja wybiegam i ufam, że osoba, z którą zostaje Pola (mama, teściowa, mąż) karmi ją tak, jak zaleciłam (albo chociaż podobnie).

II śniadanie / 9:00-11:00

To wiąże się z poranną drzemką, więc Pola dostaje mleko. Wypija ok 160 - 200ml (w zależności od apetytu przy śniadaniu. Śpi słodko.

Obiad / 12:00-14:00

W okolicach godziny 13:00 Polka je obiad. Stosuję zasadę umiarkowanego zaufania i karmimy Polę najpierw obiadkiem synkretycznym, czyli miksem wszystkiego. W znienawidzonej przez fanki BLW papce Pola dostaje wszystko to, co musi zjeść. Dostaje zupki warzywne gotowane na rosołku zmiksowane (ale nie na gładko) z mięsem drobiowym. Kiedy zaś zupki brak zjada jedzenie ze słoiczka (który znów podkreślam - do wygrania w konkursie po prawej stronie!). Tu jestem bardzo uważna, bo przy Poli alergii na mleko krowie muszę wybierać rzeczy, które tego alergenu w sobie nie mają. Staram się wybierać dla niej to, co lubi najbardziej, czyli - brokuły, szpinak, dynię, rosół. Bardzo jej te moje wybory pasują, bo zjada swoją porcję chętnie.


Na drugie danie Pola dostaje dokładnie to, co my: mięso smażone bez tłuszczu, gotowane na parze, warzywa gotowane na parze lub surowe - te, które można. Dostaje wszystko w kawałkach, z którymi jest sobie w stanie poradzić. Zjada mniej więcej 1/4, reszta ląduje na podłodze. Ale w sumie o to chodzi - niech się uczy i nowych smaków, i nowych konsystencji, a swoją porcję i tak już zjadła wcześniej. Pasuje nam taki deal.

Zupki dla Poli, które sama gotuję mrożę w pojemnikach na mleko z Aventu. Potem wyciskam je stamtąd, często z trudem, do foliowych torebek do mrożenia pokarmu. Mam dzięki temu takie jedzonko w kostkach zamrożone, mogę odmrozić jedną porcję zupki. Woreczki podpisuję i do zamrażarki.



Podwieczorek / 15:00-17:00

Pola zjada albo owocki (ze słoiczka lub "prawdziwe" - choć z prawdziwych lubi tylko jabłko i banana. Toleruje kiwi, winogrona. Truskawek nie, podobnie rzecz się ma z gruszkami. Co ciekawe to słoiczkowe owoce zjada bez mrugnięcia okiem!

Czasem jednak mała ucina sobie popołudniową drzemkę, więc zamiast posiłku jest mleko (objętość j.w.).

Kolacja / 18:00-20:00

Po podwieczorku kolacja nie jest Poli potrzebna do szczęścia, więc powtarzamy motyw z II-go dania: dostaje sample tego, co jemy my, taką mini sałatkę albo danie, które rozszerza jej percepcję smakową. Prawdziwą kolację stanowi mleko do spania zagęszczone kaszką (Nestle z lipą na noc, bo można je robić na naszym mleku modyfikowanym, albo Silnac czy ostatnio jakaś austriacka wersja Sinlac). Butla Polę usypia.

W nocy

Pola budzi się 1 lub 2 razy i za każdym razem wypija ok 160ml. Pobudki mniej więcej 1:00 AM i 4:00 AM. Kiedy budzi się rano, między 6 a 7, nie dostaje już mleka, tylko siadamy do śniadania.

W sumie:
3-4 posiłki stałe w ciągu dnia
560 - 880ml mleka modyfikowanego na dobę
Przekąski, jeśli konieczne (gdy za długie przerwy między posiłkami, lub zamiast II śniadania, zamiast podwieczorku czasem) - flipsy, wafelki ryżowe z Hipp'a.


Posiłki wydarzają się w podanych przedziałach czasowych, bo z niemowlęciem nie ma lekko i zwyczajnie trzeba się dostosować. Długość drzemki warunkuje godziny kolejnych posiłków. Generalnie dziecko głodne nie jest, je bardzo, bardzo ładnie, próbuje wszystkiego. Powoli odstawiamy jej Ketotifen, apetyt nadal ma dobry. Chyba wszystko jej smakuje, bo do jedzenia siada z entuzjazmem. Karmienie przestało być problematyczne (momentami bywa grymaśnie, ale u kogo nie bywa?). Wszyscy wyluzowali, ja spinam się tylko na tyle, by zawsze wszystko było pyszne. Pola coraz częściej wyrywa nam łyżeczke i uczy się jeść sama - cierpią na tym ubranka. A wszystko inne, całe te marudzenia, próby skutecznego nakarmienia jej, problemy z wypijanym mililitrażem - wszystko pierzchło i w zasadzie z perspektywy czasu nie wydaje się to aż tak dużym problemem. Czytam blogi różnych mam, które mają tak hardcore'owe przeżycia z karmieniem dzieci, że nasz mały incydent ze spadkiem wagi wydaje się jakiś kompletnie nieistotny. Cały, absolutnie cały czas miałam dziecko szczęśliwe, zadowolone, zdrowe, więc grymaszenie Polki biorę na klatę, nasze wysiłki wspominam teraz jako cudowne absurdy nadgorliwych rodziców.

Powrót do pracy dał mi perspektywę, której nigdy nie uzyskałabym w domu. Spuszczenie powietrza przyniosło powiew świeżości całej naszej rodzinie. Ciągle uważam, że robota to bez sensu, bo cały dzień z Polą i tylko tak spędzany czas się liczy, ale widzę też ile dobrego przynosi praca, wychodzenie z domu, inny krąg ludzi. W takich warunkach będę pracować do czerwca, później trochę wolnego. Docelowo marzy mi się połówka etatu, żeby nie robić wszystkiego na takiego wariata, jak teraz, żeby domem i dziećmi zajmować się spokojnie. A jak nie, to chociaż wolny zawód - nie pogardzę. A tymczasem - wracam do kuchni bo Pola budzi się właśnie ze swojej popołudniówki i coś pewnie będzie chciała przekąsić. O, już obwieszcza to swoim donośnym kwękaniem!

wtorek, 27 stycznia 2015

Klocki Boikido

Kupiłam Poli klocki. W zasadzie zrobiłam to już dawno temu i nie wiem, dlaczego dopiero teraz o nich piszę. Są przecież cudowne! Piękne, bezpieczne, cena całkiem-całkiem, słowem - rewelacyjne. Nie, nikt mi za takie pochlebstwa nie płaci (damn!), choć w zasadzie radość córeczki jest lepsza niż cały sponsoring świata. A cieszy się z klocków bardzo, ale to bardzo.

Cóż za surreal. Uciekłam z domu do pracy, z której zwiałam do domu i siedzę sobie cichaczem (ups, wypeplałam blogosferze!) w Starbuniu, piszę na dwie ręce - tu bloga, tam tekst do roboty o budowaniu więzi (co w zasadzie się pokrywa, więc dysonansu nie mam), ale o ile lepiej mi tu! Zamiast w biurze w ośrodku pomocy społecznej, gdzie pracuję od miesiąca (kto nie wiedział, ten już wie - robota koszmarna, ale inspiruje do działania jak nic innego) siedzę wśród ludzi, których historie są tak anonimowe, jak zawartości kubków. Naprzeciwko mnie Smyk i wielkie, neonowe wręcz, kuszące niczym najsłodsze czekoladki frazy: "-50%", "wyprzedaż sezonowa kolekcji jesień zima". Za mną Lindex ("Final sale", "do - 50%"), obok GAP i na pół witryny szyld z wysokością zniżek. Dalej się nie odwracam, bo pod ręką jeszcze Kaph All, a na koncie ostatni macierzyński i lepiej wydać go na spożywkę, niż na spłatę kredytowej, więc piszę wpatrzona w kawę z syropem karmelowym bez cukru (Hej, czy syrop karmelowy z założenia nie jest przypadkiem bez cukru, bo karmel robi już robotę? Ach te chwyty reklamowe poniżej pasa - bo w biodrach). No i ten Smyk naprzeciw, od którego zaczęłam, i przeglądam ich stronę, i widzę produkty Boikido, i wiem, że zaraz coś kupię, bo cudne są. My mamy klocki (i to nie byle jakie, bo klocki muzyczne), zestaw większy - 2+ schowany czeka na jakąś okazję, tamburyno w ciągłym ruchu.

KLOCKI MUZYCZNE BOIKIDO

Cóż to za hybryda? To 12 sztuk pięknie zaprojektowanych klocków o różnych kształtach, wzorach i kolorach, z których każdy jeden (no dobra, jeden nie) grzechocze, dzwoni, dźwięki wydaje niemowlęciu dech w piersi zapierające z wrażenia. Do tego kolorów mnogość, ale nie byle jakich, tylko dobrze dobranych, ładnie przemyślanych kolorów, których nie powstydziłby się artysta plastyk. Żadna to ohydna, plastikowa tandeta, ale drewniane zabawki posiadające wszystkie atesty, testy o bezpieczne materiały świata. A cudo kosztuje tylko ok. 50-60zł (Allegro, w Smyku też).


Ten niebieski klocek na samej górze, walec, w podstawie ma piękną, seledynową gwiazdkę. Grzechocze najlepiej ze wszystkich, Pola też najbardziej go lubi. Bezbłędnie wyławia z całej masy innych (12-tu) klocków i potrząsa, wkłada do buzi. W zestawie jest też takiż różowy z pomarańczowym kwiatkiem, ale ten jakoś entuzjazmu małej nie budzi. Dalej jest mosteczek w print zwierzęcy (zakładając, że zwierzęta w taki wzór są żółto-pomarańczowe). Klocek nie grzechocze, ale świetnie rezonuje inne, uderzające w niego z pasją. Dalej jest piękny błękitny w delikatny, zielony prążek, klocek z truskawką (mój ulubiony) ma w środku jeszcze kulkę, która przesuwa się i grzechocze pięknie. W pomarańczowym z serduszkiem jest dzwoneczek, który (ku uciesze niemowlęcia) widać, bo po bokach klocek jest przeźroczysty (ma okienko jak statek).


Klocki muzyczne są z kategorii wiekowej 1-5 (lat!), ale Pola bawi się nimi z powodzeniem już od kilku miesięcy. Nie buduje z nich, to jasne, ale potrząsa, sprawdza co jest w środku, słucha, gryzie (ciągle - a farba ani drgnie). Ani raz nie zrobiła sobie nimi krzywdy (nie licząc oczywiście momentów, kiedy na nich siądzie, bo wtedy syrena - wiadomo) - klocki mają zaokrąglone rogi. Wyglądają tak samo niegroźnie, jak się zachowują - pokornie leżą i pozwalają niemowlęciu robić z nimi wszystko (rzut przez pokój, babr w jedzeniu - wszystko). A matce pozwalają budować nieustannie wieżę (zawsze inną) ku uciesze burzącego ją niemowlęcia. Bawią nas te klocki.


Do tego wszystkiego są piękne (moim subiektywnym zdaniem). Nie mają narzucających się kolorów, nie wyglądają tandetnie. Są przy okazji oryginalne, inne, ciekawe. Nie mówię, że lepsze, czy gorsze niż inne - są po prostu w moim guście. No, zobaczcie sami, jak dokładnie są zrobione, jak fajnie zaprojektowane, jak przemyślane kolorystycznie. Jak można je łączyć i uczyć dziecko i kształtów i kolorów jednocześnie - super!




Bardzo, ale to bardzo cieszę się z klocków Boikido. Chyba nawet bardziej niż Pola. Produkt spełnia całkowicie moje wygórowane wymagania - jest ładny, praktyczny, bezpieczny, cieszy moje dziecko, tani - czego chcieć więcej? Wyglądają na droższe, prawda? Ale 50zł to rozsądna cena za zestaw dużych, 12-tu klocków, z których każdy jest, jak osobna zabawka.

Do kompletu kupiłam jeszcze Poli tamburyno tej samej firmy i jestem nim równie entuzjastycznie zachwycona. Może wykazuję ciut latynoamerykańskiego huraoptymizmu, ale nie mogę uwierzyć, że takie ładne rzeczy, tak dokładnie wykonane, tak funkcjonalne i przyjazne dzieciom kosztują tak mało. No dobra, 32zł za tamburyno (Allegro) to może różnie zostać odebrane, tanio, drogo, ale powiedzcie sami - wygląda, jakbym musiała na nie wyciągnąć z portfela grubszą kasę! Tak samo klocki. Kiedy zobaczyłam je na jakimś blogu byłam pewna - no, to ze stówka czy dwie nie moje. Podobnie puzzle - pewnie życzą sobie kilkadziesiąć, a tu proszę - kilkanaście. Pozytywnie.




Tamburyno też jest drewniane. Wybrałam takie pomarańczowe z motywem łąki dookoła. Fajny metal zastosowany do talerzyków - brzmią bardzo melodyjnie. Różowa lamówka wieńczy dzieło i pięknie podkreśla kremowy "brzuszek" bębenka. Pola uwielbia - walić, uderzać, potrząsać, podawać (bo lekkie to dosyć). Gra, moja mała dziewczynka, swoim tamburynem, kiedy włączamy w domu skoczniejsze kawałki - nieporadnie potrząsa i próbuje naśladować rytm muzyki. Szkoda, że się myli i zamiast "grać" po prostu podskakuje na pupie przez całe mieszkanie. Ach, jak ją wtedy kocham najmocniej!

Przy dobrej zabawie, czy tam po, peany na temat produktu, który właśnie zaoszczędził matce 30 minut czasu na kawę, pracę czy inne tam domowe imponderabilia - są całkowicie uzasadnione. Nie czuję się zatem przesadzoną entuzjastka, a bardzo rzeczowo myślącą mamą, która dzieli się z Wami jednym ze swoich ulubionych produktów.

niedziela, 25 stycznia 2015

Home sweet home

Lubię urlopy, ale powroty do domu lubię jeszcze bardziej. Pewnie, nie miałabym nic przeciwko kilku miesiącom na Bali czy w innym ustroniu sielskich tropików, z widokiem na morze, z piaskiem pod stopami i Polką śmiejącą się do fal (hm, czyżbym już szukała ofert na wakacje?). Ale tydzień w Alpach - świetny właśnie tydzień. Bo jednak warunki wszędzie dobre, ale w domu najlepsze - mimo sterty prania, rozpakowywania (nie wiem, jak u was, ale u mnie trwa prawie tyle, co urlop), pustej lodówki i ogólnej tendencji do nicnierobienia (a roboty sporo).



Tym domem, w którym właśnie mieszkamy, muszę nacieszyć się tą przestrzenią zanim się wyprowadzimy. Mieszkanie tata dobudował na poddaszu rodzinnego domu jakieś 10 lat temu. Pojechałam nad morze do zatłoczonego kurortu zarobić pracą w kebabie na panele i kilka mebli. Kupiłam dwa regały, szafę, biurko i łóżko. Mieszkałam tam całe studia. Później na krótko wyprowadziłam się do Włoch (oh, la vita e bella), do kawalerki w centrum miasta, do hotelu studenckiego. Wprowadziliśmy się z mężem na nasze już poddasze trzy lata temu. Od tego czasu rozbudowaliśmy bibliotekę, dorobiliśmy się części stołowej z prawdziwego zdarzenia i świetnej kanapy. Za jakiś miesiąc mam zamiar wkroczyć do Pszczyny z całą zamaszystością remontu. Wyniesiemy się z naszego poddasza, a razem z nami meble, i miejsca, w których żyjemy. Na przykład kuchnia, w której właśnie gotuje się obiad, w której przed chwilą parzyłam kawę, w której permanentnie miotam się na 10m2 i ciągle walę głową w uroczy i klimatyczny skos.



Przestrzeń dodatkowo ogranicza mi tam kojec, w którym Pola aż tak dużo nie siedzi. Ciężko tam funkcjonować, bo powierzchni roboczej niewiele. Dlatego tak bardzo mi się pali do nowej kuchni, jasnej, bez skosów, z wieeeeelkim blatem. A na tym blacie z kieliszkiem dobrego wina. Z miejscem na kojec i z dziećmi w tym kojcu spokojnie się bawiącymi.

A tymczasem swoją kuchnię lubię mimo jej mankamentów. Pamiętam, jak mąż własnoręcznie skręcał szafki z Castoramy, jak próbowaliśmy dopasować blat do nierównych skosów, jak ze zdziwieniem odkryliśmy, że kupiona bateria nie pasuje do zlewu. Jak głowiliśmy się, czy dwa palniki nas urządzą, no ale jak zmieścić większą płytę? Jak codziennie kucam przy lodówce, bo pod skosem nie ustoję. W końcu lubię w kuchni naszej gotowanie, które (jak mawia mój mąż, a wiadomo, że mąż najlepszą wyrocznią jest) idzie mi całkiem nieźle. Lubię też leniwe śniadania (zanim jeszcze zaczęliśmy jeść w jadalni).



 





Zdjęcia na ścianie też bardzo lubię, bo sama je robiłam, każe jest z innej naszej podróży: Barcelona, Vall di Fassa, Paryż, Rzym, Florencja, Kotlina Kłodzka, Frankfurt, Jeziora Plitwickie, chorwackie wybrzeże, Gdynia i nasz lokalny Muchowiec. Brać je do Pszczyny czy wieszać tam już nowe (Oxford, Alpy i inne małe podróże z Polą)?




Ciekawe, jakie wspomnienia będę miała z nowej kuchni, takiego tętniącego życiem, kipiącego obiadem, z zapachami poranka - serca domu. Miejsca, w którym co rano kotłujemy się i kłócimy przy śniadaniu, w którym tworzę swoje małe arcydziełka kulinarne, w którym patrzę na bawiącą się Polę, czy Polę pomagającą (jak wczoraj) rozpakować zakupy (dwa nadgryzione pomidory, jedno całkiem sprawnie ugryzione jabłko).




Kuchnia - magiczne miejsce. Niby taki urobek codzienny, kobieta tam zlana potem, przesiąknięta zapachem rosołu, z rękami po łokcie w mące. Z drugiej strony kuchnia to dla mnie miejsce całkowicie moje, codziennych wspólnych chwil, brojącej Poli, męża wracającego z pracy, gotującego się obiadu (bo przepisy 10-cio minutowe opanowałam do perfekcji), z radiem grającym w tle i kawą na blacie. Ważne, żeby była, dobrze, jeśli jest przemyślana (o tym będzie też post przy okazji remontu - planuję taką serię w sukurs PPD - jak zaplanować poszczególne pomieszczenia w domu wg. Instytutu Doświadczeń), ale najważniejsze, że tętni życiem. A czasem spokojem, kawą z wyszczerbionego kubka ze Starbunia (drodzy przyjaciele bliżsi i dalsi - zbliżają się moje urodziny, także ten, no...), najlepiej taka zrobiona przez męża - smakuje rewelacyjnie.


Pozdrawiamy rodzinnie
O & Co.

P.S.

Ekspresowe Instytutowe Ragu (ze zdjęcia powyżej):

Składniki: mięso mielone (wieprzowe lub wieprzowo-wołowe), czosnek (4 ząbki), dwa pomidory, 2 kieliszki Sherry (albo pół butelki czerwonego półwytrawnego wina), sól i pieprz do smaku, dwie łyżki oliwy.

Podgrzewamy oliwę i podsmażamy czosnek. Dodajemy mięso, lekko przyprawione i podsmażamy. Dodajemy pomidory, najlepiej bez skórki, dusimy, aż rozmiękną i puszczą sos. Dolewamy alkoholu i podgrzewamy, aż wyparuje. Jeśli za mało płynne - dolewamy ciut wody. Podajemy z makaronem (zdrowym, pełnoziarnistym, albo mniej zdrowym, klasycznym), posypujemy od góry parmezanem i pietruszką. Voila!

czwartek, 22 stycznia 2015

Niemowlę podbija Alpy

Po co zabierać ze sobą niemowlę w góry, w Alpy dokładniej, skoro nic tu dla takiego malucha nie ma do roboty? Siedzieć w pokoju ma? Świeże powietrze znajdzie się i w kraju, więc po jaką cholerę targać bobasa tyle kilometrów, zarzynać się podróżując nocą?

Po pierwsze po to, żeby być całą rodziną. Oboje z mężem mamy ogromną potrzebę podróżowania, odkrywania. Pięć tygodni pod namiotem we Włoszech - żaden problem. Coachsurfing na Węgrzech - proszę bardzo. Nocleg na plaży w Chorwacji - jeszcze lepiej. Przegapiony samolot we Francji - standard. Czego to myśmy nie przeżyli! Od banałów w stylu Walentynek w Paryżu, po raid po frankfurckich muzeach. Europa jest nasza.

Bardzo, bardzo chcemy, żeby nie wykluczać Poli z naszego podróżowania. Wiele zmieniamy pod kątem naszej córeczki, bo z niemowlęciem na ekstremum silić się nie będziemy, ale też nie zmieniamy zupełnie swoich przyzwyczajeń i upodobań. Chcemy, by w nowym mieszkaniu, na ścianie zawisły zdjęcia z naszych wspólnych wojaży. Kiedy Polka była malutka (4,5 m-ca) zaliczyliśmy Oxford. Niedawno były polskie Tatry, teraz są Alpy. Na lipiec znów zapraszają do Oxfordu - może polecimy. Jesień we Włoszech też kusi. Wakacje z pewnością gdzieś w terenie, tylko gdzie? A tymczasem austriackie Alpy i jest nam tu z malutką bardzo dobrze.



Spacerowych i sankowych tras całe mnóstwo, szczęśliwie zaraz pod domem. Nie trzeba nigdzie jeździć, wystarczy zapiąć małą w śpiworku i już można przemierzać pola, lasy, stadniny koni - wszystko pod nosem. Babcie spacerują z Polą naprzemiennie, rodzice też. Dziś wzięliśmy Polę kolejką na górę, tam, gdzie zazwyczaj jeździmy na nartach. Okazało się, że całkiem to wszystko dla niemowląt przystosowane: od darmowego przejazdu począwszy, a na torze saneczkowym skończywszy. Z toru skorzystał jednakowoż mąż, my z Polką - z darmowego powrotu kolejką. W międzyczasie były tańce na stole, głaskanie dwóch psów, zabawa w parku śnieżnym (zjeżdżalnia!). Czworakowanie na śniegu (które akurat można uprawiać wszędzie). Była też kradzież frytki i tejże frytki najpiękniejsza, jaką widziałam konsumpcja. Rozszerzenie diety - poziom ekspert.



Jutro wieczorem, kiedy malutka uśnie, pakujemy się do autka i w drogę do domu. Żeby było nam bezpieczniej zabieramy na pokład teściową, bo w tę stronę bardzo brakowało nam kogoś, kto zagadałby kierowcę, a drugiemu kierowcy pomógł się wyspać, kiedy Pola uprawiała harce i swawole. Jedziemy więc we trójkę. Przy całej mojej sympatii dla teściowej, mam nadzieję, że ta noc prześpi, jak niemowlę (nasze), bo planujemy z mężem nie być zmęczeni, wyspani i dziarscy bezpiecznie dojechać bez zbędnych perturbacji. Trochę ta podróż na krawędzi, więc trzeba przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności, coby ta mała istotka, która ufa nam bezgranicznie, dojechała do domku bezpiecznie.






Austria

Jak jest? Jest sielsko.

Wstajemy bladym świtem i pędzimy z mężem na narty. Polą zajmuje się wtedy apartament rodzicielski. O 12:00 zmiana - my wracamy do rodzicielstwa, dziadkowie na stok. Po 17:00 odbywa się regularna walka o względy małej dziewczynki.



A Pola na uroki obcego kraju jest jakaś taka obojętna. Nie zrozumcie mnie źle, bawi się świetnie. Tylko przyjmuje wszystko, jak jej należne niespecjalnie przejmując się różnicami międzypaństwowymi. Austria, czy Polska - koń, to koń.





Poznaje swoje kuzynostwo i dalszą ciocię z wujkiem. Od malutkiej Felicji nauczyła się wołać mamę pięknie artykułując każdą sylabę (moje serce szlocha z rozczulenia!). Nad ranem ląduje w naszym łóżku i rozbrajająco, przez sen, nuci własną wersję piosenki z Muminków: "Mamamamamamamamama, tatatatatatatatatata, mamamamama, tatatatata, ma". Rano trafia w objęcia babć i dziadków a my, jak nigdy, spokojnie pałaszujemy śniadanie. Wakacje!



Pola codziennie sankuje, spaceruje, podróżuje. Jutro planujemy tor saneczkowy, bo powoli brak kondycji daje się we znaki i oboje myślimy i jakiejś ideologicznie uzasadnionej dezercji z nart. Dzień Dziadka - świetna wymówka. Dziś był Dziń Babci, czyli kolacja naszego autorstwa, dobre wino - tak, jak lubimy. Jutro pałeczkę przejmuje kuzyn i będzie obłaskawiał dziadków. Na tle "alpenpanoramen".



Dziadkowie w wysiłkach nie ustają. Albo szaleją na stoku, albo wieczorami. W wolnych chwilach spotykają... własne kuzynostwo na tym samym wyciągu narciarskim. Gubią telefony, znajdują je w barach - druga młodość, jak nic! Tylko pozazdrościć, bo znajdują jeszcze czas, energię i siłę na harce z najmłodszymi. A my wysiadamy kondycyjnie i sapiemy towarzysko kładąc się spać przed 23:00. Co się porobiło?!




Na nic nie narzekamy. W szafie mamy bałagan. Nigdzie się nie spieszymy. Książki czytamy. Maile z pracy olewamy. Sama podejmuję jakieś spontaniczne decyzje o kierunku życiowej kariery, potem stwierdzam, że to absurdalne, albo nie, jednak sensowne, i zjadam kolejny kawałek ciasta. Piję kawę na tle Alp i generalnie nie marudzę, bo mi dobrze.



Przeraża mnie powrót do domu, mam ochotę na takie bycie w luksusie czasowym, na niegonienie się, bawienie się z Polą, albo patrzenie, jak pięknie bawi się z kimś innym.

A tymczasem trwam w tym, co mam i nie deprymując blogosfery, kończę te peany na cześć wolnego czasu, sportu i rekreacji.


niedziela, 18 stycznia 2015

13h, ok 800km, 1 zachwycone niemowlę, 2-ka niewyspanych rodziców

Przyjechaliśmy! Jazda nocą nie należała do najłatwiejszych. Zgodnie z wszystkimi możliwymi badaniami Amerykańskich naukowców z MIT i innych instytucji typu "Pogromcy Mitów" spadek formy między 2 a 5 godziną zdarzył się i nam.

Nasza trasa: do Brna ja, do St. Polten mąż, od końca znów ja za kierownicą
W pewnym momencie po prostu musieliśmy się zatrzymać na Austriackim rastplatz i zrobić godzinną drzemkę, bo dalsze prowadzenie auta byłoby fizycznie niebezpieczne. A skoro Pola na pokładzie to zatrzymywaliśmy się przy nawet najmniejszych oznakach zmęczenia. W Austrii, bo w Czechach przez półtorej godziny jazdy nie uświadczyliśmy ani jednej stacji benzynowej, a było to bardzo trudne dla mnie półtorej godziny. W pewnym momencie malutka zrobiła sobie blisko dwugodzinną przerwę w spaniu i chwilę rozrabiała gdzieś w okolicy granicy czesko-austriackiej. Zupełnie rozbudziła ją para Polaków, która zatrzymała się obok nas. Pan ubrany w sweter z niemiecką flagą zaczepiał paski na swojej przyczepce towarowej (paski również w kolorach niemieckiej flagi), podczas gdy pani wyprowadzała wówczas na spacer kotka. Zwierzę zafascynowało Polkę na bardzo długo i walka o kolejne uśnięcie nie należała do najłatwiejszych. Kiedy jednak nam się udało i ja razem z Polą zasnęłam na tylnym siedzeniu przykryta jej kołderką, malutka spała chyba do 7 rano.

Zjedliśmy śniadanie w Landzeit'cie (najdroższe Egs & Ham jakie jadłam - 7 Euro!), Pola robiła furorę towarzyską raczkując po stoliku i przybijając piątkę całej, 20-to osobowej grupie, która wlała się do restauracji równie jak my wymęczona podróżą. Na miejscu byliśmy jakieś 13 godzin później wypompowani na maksa.

Z radością przyjęliśmy pierwsze oznaki zmęczenia naszej córeczki i razem z nią ułożyliśmy się na popołudniową drzemkę... do 17:30, kiedy to powoli zaczęła ściągać reszta rodziny: Kuzyn z dwójką szkrabów (1,5 i 3), wujek z ciotką (ci z Niemiec), rodzice i teściowe.

Dziś, dzięki uprzejmości apartamentu rodzicielskiego w końcu odespaliśmy podróż i trudy tygodnia przygotowań do wyjazdu. Mąż próbuje wcisnąć się w swój strój narciarski, ja piszę bloga, Polka słodko śpi w swoim łóżeczku. Za chwilę pewnie się obudzi, zje obiadek i pójdziemy na sanki, bo śniegu napadało przez noc pięknie tak, że góry dookoła puchate a drzewa ciężkie od tej zimowej pierzynki. Taką zimę to rozumiem!

Zdjęcia: max 5 kroków od drzwi naszego apartamentu!

Widok na dolinę z miasteczkiem Soll

Przy takiej pogodzie to można sankować, zaraz idziemy!

Wszystkie zdjęcia robiłam w kapciach, nie wychodząc dalej niż 5 kroków od drzwi!