sobota, 30 sierpnia 2014

Polka czyta: Skip Hop, Ikea, Iwaszkiewicz

Wróciłyśmy z Wisły. Polka przeżyła mocny szok. Nie umiała zasnąć. Na te krótkie wizyty w trakcie wakacji przywoziliśmy ją śpiącą, budziła się tu rano. Teraz przytłoczył ją jej własny pokoik: kolorowy Paryż na ścianie, intensywny napis nad łóżeczkiem, mocny kolor ścian. Co ja myślałam wybierając to wszystko?

Dopiero kiedy schowaliśmy część zabawek (a w zasadzie wszystkie, bo zostały jej trzy), matę wynieśliśmy do dużego pokoju, mała się uspokoiła i zajęła edukacyjnym przeglądem najnowszych lektur. W ciągu tego miesiąca zabawek przybyło Polce co niemiara. Każda zasługuje na osobny post! Część kupiłam na Olx.pl, inne dostała. Jeszcze inne kupiłam jej dziś w Ikei.

Proszę Państwa: Polka czyta! To znaczy sięga po lektury z kategorii wiekowej +6 miesięcy (choć do pełnej szóstki brakuje nam jeszcze tygodnia).



Niniejszym porywam się na recenzję książeczek sensorycznych z Ikei (ta na pierwszym planie) i ze Skip Hop (na drugim).

Zacznę od Skip Hop. Firma znana i lubiana przez gadgety kochające mamy. Cena rynkowa: 88zł (na Wafelkach), cena na Olx.pl od 50 do 30zł - lepiej. Udało mi się kupić w tym niższym progu praktycznie nie używaną książeczkę. Początkowo myślałam, że wtopiłam, bo kolory były bure, ale ostatecznie (metoda porównawcza) okazało się, że faktycznie kolory są dosyć retro. W morzu kolorowej tandety robią wrażenie, są bardziej stonowane, nie odwracają uwagi dziecka od tego, co powinno robić czyli... od nauki alfabetu! Książeczka uczy bowiem literek:

E is for Elephant
F is for Fox
L is for Lion
M is for Monkey
Z is for Zebra

Osobiście uważam, że wydawnictwo powinno mieć też polskojęzyczną edycję. L, m i z się zgadza, ale ciężko mi wymyślić wariację dla e i f zachowując konotacje zwierzęce. Mimo, że Polka jeszcze nawet w pobliżu alfabetu nie stoi (sic!), to przezorność (matki polonistki, tudzież matki Polki) nie zaszkodzi.


Książeczka zaczyna się od błękitnego, mięciutkiego słonika z szeleszczącym uchem, które Polka uwielbia - tarmosić, gryźć, ssać, szarpać, przekładać. Ucho jest ruchome i w kropeczki. Słonik ma też zielony ogonek z rzepem, za który można go przywiesić do maty edukacyjnej, wózka, bujaczka. To duży plus, bo przynajmniej książeczka zawsze będzie w zasięgu malucha.


Dalej jest lisek z ruchomymi łapkami. Mimo najbardziej wyrazistego koloru zwierzak zupełnie nie budzi entuzjazmu malutkiej. Lew też jakoś na nią nie działa. Bardziej interesujący jest alfabet na odwrocie książeczki.


Absolutną furorę robią natomiast banany dołączone do figlarnej małpki. Te Polka namiętnie wcina. Małpka towarzyszy jej od dawna. Kiedy była malutka cieszyła się taką niebieską z Fisher Price. Potem miała ją na smoczku i butelce. Dziwiłam się, że je tam rozpoznaje. Podobnie reagowała na wizerunek małpki na kartach edukacyjnych. W książeczce też ją dostrzegła i pokochała od razu!


Ostatnia jest zebra z ogonkiem i lusterkiem. To ostatnie jeszcze Poli nie cieszy, ale pewnie i na fascynację lustrem przyjdzie pora.

Lusterko jest też w książeczce z Ikei (Leka, 29,99zł). Cena zdecydowanie bardziej atrakcyjna. Dizajn (wg mnie) chyba nawet ładniejszy. Więcej tam rzeczy do dotykania, poznawania, ciągnięcia. 


Już owieczka na okładce cała jest ślicznie puchata, kolorowa (te pomarańczowe akcenty są prześliczne!). Granatowe tło to świetne przełamanie trendu na wszechobecną czerń w kontrastowych, dziecięcych książeczkach. Wygląda elitarnie.


A ile dzieje się w środku! Wolna interpretacja pozwala snuć całkiem prawdopodobną narrację. Krówka pasie się na zielonej łące, a potem? No, co potem robi krówka, skoro przyleciały muchy?


Dalej jest kotek (też puchaty) i myszka schowana za szeleszczącym kamieniem (kolejny hit). Mimo intrygujących obrazków i form Polka i tak skusiła się na metki informujące o materiałach i pochodzeniu. Te uznałam za nieodpowiednie dla jej przewodu pokarmowego i zwyczajnie obcięłam. Mała była zdruzgotana.


Moim faworytem jest zdecydowane Ikea. Skip Hop wydaje się jakiś taki przesadzony, a przy tym jednocześnie niedopracowany. Czego ta Polka ma się tam nauczyć? Średnio sensoryczna ta książeczka. Ma natomiast ogromny plus - formę. Wydawnictwo Ikei trzeba przekładać strona po stronie, czego moja mała jeszcze nie potrafi. Potrzeba rodzica i narracji towarzyszącej. Skip Hop jest bardziej samoobsługowy. Pola bawiła się nim blisko godzinę, Ikea znudziła ją po 10 minutach. Kiedy ja chcę opowiadać i przewracać strony też się wkurza, bo wolałaby po prostu je gryźć. No, nie dogodzisz!

\

No, ale po co wybierać, która lepsza, skoro można mieć obie na raz? A, i zapomniałabym! Poza książeczkami sensorycznymi,  w wolnych chwilach, Polka bierze się też za klasykę:


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Mleko nie mamy

Już prawie 18-ta a ja od rana nie miałam ani chwili na odciągnięcie pokarmu. Sponsorem diety mojej córki (eh, no przecież ja płaciłam!) jest dziś Hipp i mleko bio-eko-cuda-wianki-najlepsze-na-rynku. I rosół zjedzony po dzisiejszej uroczystości. To chyba koniec karmienia piersią.

Jak widzę laktator to budzi się we mnie niechęć wielkości kontynentu. Piersi nie bolą, odciągnę jak dojedziemy do Wisły tak pro forma, żeby nie dorobić się zastojów i bolesnych gul mleka. Wiem, że dla Polki byłoby lepiej pić tylko moje mleko, ale nie wiem czy wyrobię nerwowo z tym odciąganiem. Cudownie jest ją karmić, w nocy, kiedy ufnie przywiera do mamy i łapczywie pije mleko prosto z piersi, ale dla tego jednego momentu, który w połowie przesypiam, mam się tak mordować?

Nie! Tak jak egoistycznie chcę ją karmić dla przyjemności niemowlęcia przytulonego do mnie w nocy, tak egoistycznie nie chcę i nie będę tego mleka odciągać. Pola ma blisko 6 miesięcy. Laktacji z dnia na dzień nie wygaszę, więc przez następne 2 tygodnie coś będzie jeszcze dostawać, ale we wrześniu już kończymy karmienie. Piszą, mówią, żeby szanować wybory dziecka. Moje odstawiło się od piersi jakiś czas temu. Fizjologicznym to odciąganie pokarmu nie jest i na siłę nie będę tego piersiowania ciągnęła ku uciesze mojej pediatry i ciotek zza miedzy.

Krótko, wiem, chciałam dłużej, nie udało się. Trudno. Ale za to mam pięknie jedzące zupki 5-cio i pół miesięczne niemowlę, które robi się coraz cięższe i zdrowo się rozwija. Czego chcieć więcej?!

niedziela, 24 sierpnia 2014

Dość już wszystkich innych.

Not so plesant after all - pomyślałam i zapłaciłam w Zarze za czarną, klasyczną kieckę, którą włożę jutro na pogrzeb babci. Ergo - wróciliśmy awaryjnie do Katowic.

Babcia zmarła w piątek nad ranem w dniu swoich 88-ych urodzin. Była z nią ciotka, córka babci i kuzynka moja, Karolina. Obie lekarki. Na górze domu spała jeszcze druga kuzynka Magda ze swoimi dziećmi. Ja byłam u babci i cioci dzień wcześniej zostawiając małą Polę z mężem na cały niemal dzień. Od kilku tygodni babcia czuła się coraz gorzej, chorowała kilka ładnych lat. Byliśmy przygotowani na to, że niedługo nas opuści, a jednak, mimo wszystko, wszystkich nas to rozłożyło na łopatki.

W piątek wszyscy zjechali się do Lipowej. Moja siostra z mężem i córeczką, kuzynki, które już tam były, brakujący mężowie. My we trójkę, moi rodzice, brat ojca z rodziną, sporo osób. Próbowaliśmy jakoś wesprzeć ciotkę, bo ta przecież babci podporządkowała całe swoje życie (przez 10 ostatnich lat w systemie 24-ro godzinnym). Spuszczone głowy, pochlipujące nosy. Sytuację rozładowały dzieci. Blisko 6-cio miesięczna Polka rozbrajająca wszystkich nieporadnym stawaniem na czworaka, 3 miesięczny Borys, który kazał się nosić non stop, 2,5-letnia Elizka, bawiąca się w siostrę, kuzynkę, prawie-mamę i 7-mio letnia Hania, nadzorująca młodsze kuzynostwo.

Dzień później znów pojechaliśmy z mężem do Lipowej. Żeby ciotka nie siedziała tam sama. Trzeba było coś tam posprzątać, ugotować, jakieś rzeczy posegregować, lekarstwa babci pochować, wszystko - słowem - poogarniać. Dowodził brat ciotki (i ojca mojego). Babcia miała trójkę dzieci: mojego tatę, jego brata i ciocię właśnie. Tato załatwiał wszystko tu, na miejscu, niewdzięczną odgrywając rolę pośrednika z domem pogrzebowym. Jego brat zajął się Lipową i domem, ciotka osowiała przyjmowała mijające ją wydarzenia z biernością i spokojem. Reszta z nas próbowała nie zakłócać okresu żałoby głośnym dzieciowaniem.

Dziś już w domu. Na dole rodzeństwo wspomina, siedzą nad kieliszkiem i księgą pełną zdjęć i wspomnień. Pisałam ją z ojcem na 80-kę babci. Pamiętam, ściągnęłam wtedy opis natury z Ani z Zielonego Wzgórza i nikt w rodzinie się nie zorientował (więc szzzzz....). Poza polami z Wyspy Księcia Edwarda dużo w tej księdze wspomnień było historii o mojej babci. Słowo klucz: elegancja. Babcia zawsze wystrojona, spowita w futra i jedwabie kleiła te swoje pierogi i piekła jagodzianki dla czterech wnuczek. Spod umalowanych powiek spoglądała na nas z wyczekiwaniem. Zachęcała do wczesnego zamążpójścia - swoim śladem. Snuła opowieści o młodości, czasach wojny. Wspominała swoją urodę (no piękna była diabelsko!), szczupłą talię (oj, mgliste to wspomnienie), mieszkanie w Mielcu, Zabrzu, do w Kazimierzu. Śpiewała sobie pod nosem, nuciła. Przede wszystkim gotowała. W wolnych chwilach kręciła włosy na wałki - nigdy sama. Raz w tygodniu przychodziła pani Zosia, kosmetyczka z lat 80-tych jeszcze, ciągle ta sama! Gadały godzinami, a my z dziewczynami podjadałyśmy kluski śląskie, farsz na pierogi, masę na jagodzianki. Odpędzała nas ścierką.

Każde wakacje spędzała z nami. Przynajmniej 2, 3 tygodnie! Ciotka zabierała nas we trójkę, mnie, Karolę i Magdę nad morze do Jastarni, w Poznańskie, na Mazury. Babcia zawsze na przednim siedzeniu. W Oplu Kadecie zajmowała chyba całe wolne miejsce! No spora była. Okrągła i rumiana jak te pączki, co piekła. A ile przygód było! Kiedyś, malutka ja potrzebowałam opieki. Rodzice mieli jakieś wielkie wyjście, no to zadzwonili i babcia torbę spakowała i w drogę. Niestety, źle wsiadła, nie wysiadła - czy jakoś tak i zamiast u nas, dojechała do Warszawy. Tam niewiele myśląc zmieniła pociąg na powrotny nim jeszcze zdążyła do kogokolwiek zadzwonić. Ostatecznie, po blisko 12 godzinach i jednym zawiadomieniu policji o zaginięciu później - gotowa do objęcia opieki nad malutką mną - stanęła w drzwiach. Jak gdyby nigdy nic - przysięgam!

Drzwi dalej te same, a babci już nie ma. Taka kolej rzeczy - wszyscy to wiemy. Najstarsi odchodzą najszybciej. Ale przecież zawsze to źle na sercu. I smutno bardzo. I płakać się chce najbardziej. Zamiast sobie to jakoś w głowie poukładać od czwartku już w gwarze siedzieliśmy wszyscy w tej Lipowej. Codzienna przejażdżka przełęczą Salmopolską tam i z powrotem (często z płaczącą Polką na tylnym siedzeniu) nie należy do sprzyjających refleksji. Na domiar wszystkiego do Wisły nam teść ze szwagrem przyjechali na weekend (jakby nie mogli tego przełożyć!) i w konsternacji siedzieliśmy wieczorami absurdalnie cicho oglądając TVN. Cieszę się, że już stamtąd wyjechaliśmy, że dzisiaj nocujemy tu. Co prawda wieczorem znów tam wracamy, ale będzie już inaczej. Zadzwonię do teściów, żeby kolejny weekend w Wiśle sobie odpuścili. Z całego miesiąca wakacji, które planowaliśmy od kwietnia, udało nam się tylko kilka dni być samym. Dość już tych wszystkich innych. W marcu zaczynamy remont w Pszczynie, w kwietniu mam zamiar się tam wprowadzić i przez kolejnych 10 lat (przynajmniej) budzić się w naszym tylko mieszkaniu. Szkoda, że trzeba było aż tak przeważonej szali, żeby postawić tę kwestię tak ostro, ale oboje z mężem czujemy, że dość już, dość tych wszystkich innych.



Absurdy wakacyjne

Przykładowy tydzień z życia Polki (i mnie żyjącej przy niej jakoś tak pokątnie):

Dzień pierwszy:
Siedzimy w Wiśle. W ścianie w kuchni grasuje popielica. Zwierzak działa na nerwy mnie (pedantka pierwszej klasy) i Lady, która wizytuje. Po dwóch latach (!) proszenia i działań partyzanckich ostatecznie udaje mi się namówić męża na wygnanie popielicy. Zostaje zamówiona klatka żywołowna. Popielica ma do niej wejść (po orzeszki, a jakże!) i zostać tam zamknięta. W wyniku wielu rozmów przekierowywanych (zoo, nadleśnictwo, leśnik lokalny, coś tam od dzikich zwierząt) ostatecznie zostajemy skierowani do Szpitala Dla Dzikich Zwierząt w Mikołowie, gdzie popielicę przyjmą - jeśli ją złapiemy. Klatka przychodzi - bez kluczowego elementu. Nomen omen (no kluczowe jak nic!) brakuje zamknięcia. Czekamy cały weekend, aż poleconym przyjdzie zawiasik. Przychodzi, odpalamy pułapkę. Popielica jest szybsza. Porywa orzeszki i znika. Rozpacz i knowania. Mąż kombinuje. W między czasie chcę wyrzucić śmieci, a tu popielica w koszu! Nie wiele myśląc zamykam kosz, drę się na cały dom. Wspólnie z mężem zaklejamy kosz taśmą klejącą i w takiej prowizorce (i burzy z piorunami) popielica wyrusza do Mikołowa, gdzie witają ją z otwartymi parasolami. Takie rzeczy, to tylko ja!

Dzień drugi:
Jedziemy do Katowic tylko po to, by spotkać się z moją koleżanką z amerykańskiej emigracji. W połowie drogi następuje kłótnia logistyczna i nie wiadomo już, czy spotkanie się odbędzie. Od biedy możemy w sumie być w tych Katowicach, bo na drugi dzień kontrola pediatryczna Polki. Ostatecznie staje na tym, że widzę się z koleżanką w Hipnozie o 19. Od 17 Polka uskutecznia syreni śpiew. Płacze, zawodzi. Odkładana do łóżeczka zanosi się szlochem. A ja zostawiłam ten paracetamol truskawkowy, ratujący nas w takich sytuacjach, w Wiśle. Co robimy? Ojciec zasuwa do apteki, ja kołyszę. Mąż kołysze - ja piszę instrukcję szybkiego prania i listę odcinków do ściągnięcia. Ostatecznie mała usypia o 19:30. Emigrantka pisze, że w zasadzie spieszyć się nie muszę, bo ona dopiero wyjeżdża z Radzionkowa. Na 19 nie będzie.



Dzień trzeci:
Wizyta u pediatry bardzo przyjemna. Polka coś tam sobie przybiera swoim tempem. Ostatecznie wychodzi, że minimum osiągnęła. Waży 7200g i mierzy 70cm. Wagowo - ok 50-go centyla, wzrostowo powyżej 97-go. Pękam z dumy. Dostajemy wytyczne żywieniowe, coby jej zwiększać kaloryczność posiłków. Wygląda to słabo, bo Polka pluje słoiczkami na metry, ale obiecuję się starać i karmić ile wlezie. Jedziemy z małą do Silesii. Pięknie przesypia dwugodzinne gromadzenie zapasów. Szaleje u znajomej, u której spędzam lunch time. Jej córeczka, Ola, "czyta" Poli Noc na ulicy Czereśniowej. Kupiłam im też Lato..., ale już mają. Zostawiam paragon i lecimy dalej. Musimy jeszcze wrócić do Wisły. O 17:00 wsiadamy do auta (po godzinie płaczu, noszenia i zbawiennym paracetamolu - no co jest?!). Ok 19:00 jesteśmy na miejscu. Lady rozparta przy kominku czyta "Newsweeka" i biadoli na polskostan.



Dzień czwarty:
Lady organizuje obiad - w restauracji. Przyjeżdżają teściowie, moja siostra. Ojciec dociera jakoś późno, bo pod koniec obiadu. W knajpce wszystko sielsko-anielsko. Z wrażenia Polka usypia w drodze powrotnej i śpi do 21:00. Teściowa wraca pociągiem do Katowic, teść zostaje z nami. Pomaga nosić Polkę do spania. Pediatra kazała nam przesunąć godziny wieczornej drzemki - proszę bardzo. Najpewniej zaśnie koło północy po swoim czterogodzinnym, popołudniowym nunu! Dzieje się inaczej. Z wrażenia zjada 110ml kaszki i usypia w oka mgnieniu. Litraż wypity: 560ml. Mało, ale też dużo (no bo ta kaszka to przełom).

Dzień piąty:
Przyjeżdżają znajomi z Alkiem w podobnym do Polki wieku. Wybieramy się z Agatą na spacer. W między czasie Alek płacze. Pakujemy go do Tuli. Tula na mnie "szyta", a Agata i Alek mniejsi. Pomagam im wiązać paski, Luca z Polką w środku płynnie odjeżdża (nie zablokowałam? CO ZE MNIE ZA MATKA?!). Polka odjeżdża dobre 10 metrów (być może hiperbolizuję odległość), dopadam wózek w dwie sekundy. Sytuacja opanowana. Zaczyna lać. Zakładamy folie na wózki. Alek usypia, Polka swoją folię chce zjeść. Przychodzimy do domu i pakujemy wózki na świeżo posprzątaną werandę, wózki całe z błota i brudu, a jakże! Teść nie wytrzymuje ciśnienia i wraca do Katowic.



Dzień szósty:
Agata z Alkiem wyjeżdżają. Idziemy na blisko czterogodzinny spacer do centrum Wisły. Tam jemy obiad - mąż darmową pizzę z kuponów uzbieranych podczas sylwestra, ja podłą roladę z niedogotowanymi kluskami. Wracamy ze śpiącą Polką, z zapachem kupy dobywającym się z wózka.



Dzień siódmy:
6:00, kot przynosi kreta do domu. Kret przerażony sytuacją ucieka w najciemniejszy kąt werandy, czyli pod boazerię. Mąż leniwie zwleka się z łóżka i jak to czasem rano bywa zaczyna ową boazerię odkręcać. Ok 11 kret jest już wypuszczony do bezpiecznej ziemi na dworze. Weranda w strzępkach i wygląda jak po przejściu tajfunu, Cała jedna ściana desek rozebrana dokumentnie. Zaczyna się przykręcanie. Na zewnątrz spada temperatura, a ja mam przecież dla Polki same tylko letnie ciuszki. W ogóle wyrosła mi ze wszystkich ciepłych rzeczy. Mąż przejmuje małą a ja zasuwam do Bielska na mały shopping. W TK Maxx bieda straszna, wszystko wykupione. Ostatecznie ogołacam HM i Lidla w Ustroniu (piękne rzucili w poniedziałek ciuszki, nie ma co!). Wracam do domu, dziecko nie śpi, płacze i mamuje ("Mamamamamamamamama") na zmianę z bubowaniem ("Bubububububuuuuu"). Uspokajam, karmię. Mała wsuwa koperkową (!) i idzie spać.



Dzień ósmy:
Kupujemy pralkę. 240zł, Olx. Pralka z suszarką. Mąż zasuwa do Bielska po sprzęt. Wraca z wielką krową, która ledwo mieści się w tutejszej łazience. No tak, nie dogadałam z panem rozmiaru. Trudno, najwyżej znów ją opchniemy w sieci. Wnosimy do łazienki. Tam mały problem, bo wąż jednej za cienki, drugi za krótki. Mąż sprytnie organizuje przedłużki. W trakcie prania próbnego (ustawiłam czas 30 minut) obie prowizorki puszczają. Woda WSZĘDZIE! Mąż rzuca: "Gdybyś usłyszała nagle krzyk to wkładaj chodaki i leć mnie ratować. Połóż Polkę choćby na podłodze, bo inaczej ojca straci" - w wolnym tłumaczeniu: woda wszędzie, pralka kopie. Po 80 minutach prania i 30 minutach suszenia (aaa, to o to chodziło z czasem!) ręczniki są ani nie suche, ani nie wyprane. Łazienka zalana, wycierana, suszona. Pralka lekko blokuje drzwi. O, już widzę entuzjazm teścia, jak przyjedzie i to zobaczy!

Dzień dziewiąty:
Motywowana przez matkę Polka siada trzymając się szczebelków łóżeczka. Dumna cykam fotki jak opętana i wysyłam chyba wszystkim! Nie, że się chwalę (no 5 miesięcy!), ale osobiście uważam to za wyczyn. Polka chyba też, bo jest z siebie taaaaka zadowolona. Chwilę później upada do tyłu, uderza się o łóżeczko i kończy się chojraczenie. Mimo wszystko, widziałam później, mała nadal próbuje.



Żyć nie umierać! Podoba mi się tu!

środa, 13 sierpnia 2014

Matka czyta feministkę

Nie będę pisała, jak cudownie i sielsko spędzamy z Polką wakacyjny sierpień, bo przechwałki nie są w modzie. Z resztą aż tak idealnie nie jest, bo przecież spędzam co kilka dni urocze godziny w łazience piorąc ręcznie załatwione celnymi strzałami ubranka i pieluszki. Innym razem wracam z gór niosąc w nosidle (a jak się go zapomni, to na rękach) ponad siedmiokilową dziewczynkę. Sama do szczupłych nie należę, więc dodatkowy balast nieźle obciąża stawy, którym przypomina się chyba ciążowa baby weight i odruchowo wypinam biodra i brzuch do przodu i kroczę majestatycznie, jakby zanosiło się na rodzeństwo dla Polki – nic z tych rzeczy.

Poza absurdami w stylu łapania popielicy, a proceder był długi i żmudny (zakończony sukcesem), wyjazdami na targ z Lady, siostrzenicą i niemowlęciem (wyprawa blisko dwu godzinna), sadzeniem lawendy (coby blokowała napływ much i owadów do domu), rozdzielaniem dwóch walczących ze sobą kotów i wojny podjazdowej z teściową (wojny umownej, bo wiadomo – gdzie kucharek sześć…) – jest całkiem przyjemnie. Weranda w domu teściów jest cała pięknie przeszklona. Można spoglądać na lasek, słuchać strumyczka. W oddali góry, dachy domów – pięknie. Z lubością wstaję o 5 rano razem z Polką i cieszę się cichym domem, poranną kawą i kaszką (tak, robię dwie porcje – dla Polki i dla siebie), leniwym, letnim dniem, który dopiero co wstaje po tej stronie góry. A kiedy Polka idzie spać, albo chwilowo znajduje się w ramionach męża czy Lady zabieram się za relaksacyjny przegląd lektur.

Po To tylko plotki, uroczym i niezobowiązującym romansie z równością płci w tle, kupionym w Lidlu, przyszedł czas na nieco ambitniejsze lektury. Pełna nadziei sięgnęłam po Matkę feministkę Agnieszki Graff licząc, że znajdę tam teksty przekorne, pełne świetnego języka, dobrych spostrzeżeń i analizy półświatka matczynego z perspektywy kobiety inteligentnej, uczonej i o krytycznych poglądach. W zasadzie – nie zawiodłam się. Nie byłam też do końca zachwycona zawartością kolejnego wydania Krytyki Politycznej.

Foto ze strony KP
Na feminizmie się nie znam i nigdy specjalnie mi bliski nie był. Będąc opiekunką studenckiego koła literatury kobiecej (i około kobiecej) o zajęcia z krytyki feministycznej poprosiłam koleżankę z sąsiedniego zakładu. Sama nie tykam się teorii spod wielkiego F, chyba, że chodzi o konieczność egzaminu czy eseju naukowego. Wtedy też robię to pobieżnie przyznając się wszem i wobec do swojej niewiedzy. Niemniej jednak wiem, a przynajmniej słyszałam, że tak jest – feminizm i macierzyństwo nie zawsze idą razem w tango. I o tym Graff trąbi w Matce feministce przez blisko pół książki. Zbierając teksty z Kongresu Kobiet i pisząc o samym tym wydarzeniu Graff przekonuje, że feministki dawno już zapomniały, że też mają dzieci, których nie ma z kim zostawić. Wszystko pięknie i gratuluję pani Agnieszce otwartego przy Kongresie przedszkola (no bo idea przednia), ale po co przy okazji kruszyć kopie o równouprawnienie w rodzinie? Temat stary jak świat i jak jest wszystkie wiemy. Prawda ludowa mówi: jak sobie wychowasz, tak masz – i nie dotyczy bynajmniej dzieci, a ich tatusiów. Albo mamy chłopa, który w domu zrobi wszystko, pozmywa, pozamiata, dziecko utuli, na spacer weźmie, pranie rozwiesi, albo cierpimy w milczeniu z nierobem pod bokiem, co to w patriarchacie się pławi przed telewizorem. Pośrednie opcje też są, ale w gruncie rzeczy te dwie opozycje robią za metaforę ojcowskiego rynku. Kobieta poniekąd wyznacza pewne zasady w domu. Albo robotę oddaje dobrowolnie i nie upiera się przy męczeńskim sprzątaniu ba błysk do północy, albo Zosia-samosia godzi się z tym, że wszystko ma na swoich barkach. Na początku jest różnie, ale po 20 latach małżeństwa babki z natury przestają narzekać. Wiedzą, że to ich wybór. Sprawa prosta jak konstrukcja cepa – albo dzielimy się obowiązkami, albo nie i grzmienie o równouprawnieniu w rodzinie nic tu nie zmieni. Wybieramy sobie facetów nie tylko pod kątem urody, portfela czy przyszłych teściów, ale też pod kątem tego, jak się nam razem mieszka. Miałam w życiu dość szczęścia, żeby znaleźć sobie męża, co to nie tyle pomaga, ale swoje obowiązki ma i nie czuję się, jakbym mu delegowała jakieś swoje prace domowe. Od zawsze on szykuje śniadania i kolacje, zmywa, ostatnio myje łazienkę. Zbiera po mnie kubki i talerzyki, nosi Polkę. Materializuje się przy karmieniach, przystawiał do piersi, odbijał, jakby to było w jego zakresie obowiązków wpisane ustawowo. W wolnych chwilach wynosi śmieci, dba o samochód i kupuje wodę mineralną oraz papier toaletowy. O swoich zadaniach pamięta, przypominać nie trzeba. Ja zajmuję się obiadami, praniem, prasowaniem, strojeniem Polki, zabawami z małą, karmieniem, sprzątaniem. Robię to, co w domu lubię, nie przemęczam się, nie mam wrażenia, że robię na dwóch etatach. Doktoratu nie piszę z lenistwa, nie z niemocy, książki czytam na potęgę. Gdzie w tym to wieczne zmęczenie, zapracowanie, umartwienie, wzajemne pretensje? Mam ja egzemplarze promocyjne – męża i dziecko?

Graff pisze, że kluczowe jest tu właśnie oddawanie swoich obowiązków, swoiste zastępowanie matki. Kiedy mąż zajmuje się dzieckiem to jakby na chwilę pozwalał nieszczęsnej robotnicy usiąść i odsapnąć, nim zacznie jej się kolejna zmiana. W wielu rodzinach tak jest, ale to tylko i wyłącznie kwestia nazwania, przegadania i przewartościowania. Facet powinien wiedzieć, rozumieć, że on też niektóre rzeczy musi. Sam się nie domyśli, a jak mu nie powiemy, to bez sensu jest wykrzykiwać feministyczne standardy licząc, że narzekanie coś zmieni. Typowo babskie zachowanie. A jak mamy w domu Pana Wszechrzeczy to chyba nie stał się nim z dnia na dzień i wypada się orientować „co gały brały” bez zbędnych protestów na własny los. A toczenie piany, że ojciec ma chcieć zajmować się małym niemowlakiem tak samo jak matka uważam już za całkowicie nie na miejscu. Standardy społeczne się zmieniają – to fakt. W porównaniu z pokoleniem naszych ojców obecni tatusiowie robią więcej i chętniej. Przed stu laty nikt nie przypuszczał, że chłop będzie z upodobaniem kontemplował zawartość pieluchy i podliczał wypite mililitry. Problem w tym, że hormony nie idą za tymi zmianami w parze. To kobieca przysadka reguluje to, że nam się zwyczajnie chce. Że libido na początku szczątkowe, bo przecież kolejne dziecko zagrażałoby temu obecnemu. Że nie chcemy pomocy w opiece bo potrzeba bliskości i budowania więzi z dzieckiem jest silniejsza. Że chce nam się wstawać do nocnych karmień, bo laktacja nas nieco do tego popycha – i tak dalej, i tak dalej. Zainteresowanych zagadnieniem hormonalnej stymulacji macierzyństwa i podziału ról w rodzinie odsyłam do literatury fachowej z zakresu ginekologii i położnictwa. A tych, które jednak wolą standardowe babskie narzekanie, że nikt im nie pomaga, a system społeczny dodatkowo to utrudnia – zapraszam do Matki feministki Agnieszki Graff. Przynajmniej w połowie jest to bowiem książka o społecznych oczywistościach.
W drugiej połowie (zwanej uroczo Feminizm pod zjeżdżalni) Graff pisze już inaczej i daje mej skołatanej macierzyństwem duszy to, po co książkę kupowałam – humor i dobre pióro. To w zasadzie zbiorówka felietonów autorki puszczanych (o ile dobrze wnioskuję) w magazynach „Dziecko” i „Wysokie Obcasy”. Pisza tam Graff o swoim macierzyństwie i o tym jak to jej macierzyństwo w społeczeństwie polskim się odnajduje. Z jednych tekstów przebija się tło rodzinne, na jakim wyrastała najwyraźniej pani Agnieszka – ciocie i wujkowie (koniecznie przyszywani) pełni rubasznej familiarności, obrzydliwej poufałości i zabawnej stylizacji z włosami na lakier i przy komunistycznym papierosie. W innych można poznać panią Graff, która próbuje postępować zgodnie ze współczesnym kodeksem matkowania – zmaga się z zupkami, piaskownicą, chorobami, lekturami dziecięcymi. Wszystko to pięknie napisane i zabawne, ale momentami też szalenie irytujące. No jak można, no jak pytam, irytować się literackimi wyborami syna, skoro samej mu się te książki dało do czytania (Nie czytaj mi, mamo, byle czego)? Jak można, no jak, pytam, narzekać na lożę szyderców w postaci matek, przy pewnym placyku zabaw (i na inne bachorstwo), skoro na placyk trafiło się okazyjnie, a ten przydomowy jest całkiem do rzeczy i matki tam też fajne? Sporo tam takich małostek nad wyraz irytujących dla mnie, czytelniczki rzeczowej i uzależnionej od energicznych rozwiązań (nie podoba mi się to pakuję Polkę i zmieniamy „piaskownicę”).

Dobre pióro to widać nie wszystko. Wyedukowana pani profesor z wielkiej, polskiej uczelni próbuje nam w Matce feministce akademicki dyskurs podszyć buntem dwulatka i odnajdywaniem się w roli matki. Jak kolidujące mocno te dwa pojęcia: macierzyństwo i feminizm, tak sprzeczna bywa Matka feministka. Momentami pobrzmiewa mi jak ulubiona ma Gretkowska (z nostalgią wspominam sobie jej Polkę czy Europejkę, które idealnie trafiają w mój gust życiowy i społeczny) i chyba to mnie do niej przekonuje. Jak to skwitował mój mąż: „No bo z kobietami to już tak jest, że raz irytują na potęgę, a następnego dnia są urocze i zabawne”. Nie ma to jak przyrównać feministyczną lekturę do kobiecej obyczajowości. Taki ot, lokalny kolorycik, zawsze się wkradnie.

Gdzieś pomiędzy narzekaniem na brak równouprawnienia w rodzinie (czego zdaniem Graff autorka nie czyni), recenzją tomu Pożegnanie z Matką Polką i pisaniem postulatów do rządu w sprawie urlopów ojcowskich w Matce feministce dzieje się całkiem zabawnie. Zdaniem pani Agnieszki istnieje na świecie (a szczególnie mocno działa w Polsce) Komisja do Spraw Niewychodzenia, która matkę chce zamknąć z dzieckiem w domu. Dokonuje tego nieprzychylną infrastrukturą, z której Graff stara się nieporadnie korzystać. Sama zauważa też paradoksy uczęszczania z dwulatkiem do klubu malucha, gdzie to rodzice wchodzą w rolę przedszkolaków wykonując polecenia pani nauczycielki. Dzieci zaś uroczo im w tym pomagają (lub nie) – chodzi oczywiście o klasykę gatunku, to jest matkę, która śpiewa, klaszcze, tańczy, recytuje i wraca potem do domu urzeczona postępami syna. Jej zmagania z publiczną służbą zdrowia zadziwiają powściągliwością wobec despotyzmu pielęgniarek i absolutyzmu rejestratorek (które, jak wiadomo, trzęsą biznesem lekarskim). Absolutnym hitem jest odkrycie (tudzież przybliżenie szerszej publiczności) magazynu internetowego „Bachor” – odtrutki na pastelowe magazyny parentingowe – gdzie można poczytać o tym „jak się wyłgać z karmienia piersią” (s.182), czy jak przygotować dziecku „zrównoważony posiłek: popcorn z ketchupem” (s.182). Tekst Szczyp polski tradycyjny urzeka elokwencją, wysublimowaną metaforą i przezabawnym humorem sytuacyjnym. W mistrzowski sposób, na blisko trzy strony, rozwija analizę gestu szczypania (tudzież tarmoszenia) dziecka w policzek przez wszystkie niemal generacje ciotek i wujków (koniecznie przyszywanych).
Słowem – dla każdego coś miłego. I garść niezobowiązujących felietonów kokoło-macierzyńskich i stronnicze rozważania o życiu poczętym, aborcji, ojcach, rodzinie i do znudzenia wałkowanym równouprawnieniu. Graff trąbi o kobietach w kiepskiej sytuacji materialnej, które rodzą dzieci i siedzą w domu. Opatruje tę grupę zaimkiem MY i siebie też tam wpisuje, mimo, że jest czołową, polską publicystką z solidnym pracodawcą w postaci branżowych pism takich bądź owakich, a dzieci ma słownie – jeden. Miło, że dba o kobiety z niższej klasy finansowej (bo społecznie np. sama aspiruję wysoko, portfel mi tylko nie pozwala) i stara się swoje doświadczenia wpisać jako wspólne. Nie chce mi się jednak wierzyć, żebyśmy z panią Agnieszką (którą tak familiarnie nazywam już od początku tekstu) miały jednakie doświadczenia ekonomiczne czy rodzinne. Nie wnikam, jak się u niej robi pranie, albo w czym partner pomaga, ale wiem też, że mając odchowane dziecko, autorka nadal będzie miała intratną robotę, o którą nie musi się martwić; pozycję społeczną, która załatwi wcześniej wspomnianą robotę i akademicki blichtr, który ją spowije intelektualnie od stóp do głów sycąc poczucie własnej wartości umysło-kaloriami. W tym samym czasie ja z odchowaną Polką (i daj Boże z doktoratem!) będę mogła wybierać pomiędzy pracą u ojca w budowlance a bezrobociem i szukaniem roboty od „nowa”. W umowach o pracę nie gustowałam, więc przed kolejną ciążą będę musiała się w taką zaopatrzyć. Tacie na głowie (firmowej) siedzieć nie chcę, bo mój dług wdzięczności jest i tak spory (przez obecną ciążę i jej finansową animację). Na przychylność Jego Magnificencji i ciepły etacik akademicki liczyć raczej nie mogę (bom niczyja krewna, a do tego matka – więc nie rokuję – wiadomo). Nie narzekam, wiem jak jest. Przyjdzie pora to pokombinuję tak, żeby się wszystko dobrze ułożyło. Ale i tak z ciężką irytacją czytam kobietę, która ewidentnie „ma lepiej”, i pisze mimo wszystko „my” (zwłaszcza, że w innym miejscu oburza się na „Ty” użyte zupełnie bezzasadnie).
Pani Agnieszko: mam 800zł stypendium projakościowego wypłacanego od października do września średnio co 3 miesiące (no tak to działa). Upadająca firma ojca płaciła mi minimum socjalne, ale od kilku miesięcy już tego nie robi. Dostałam bonus w postaci 600zł zwrotu podatku (no jak to się stało, nie wiem!), który z miejsca wydałam na kocyki, pieluszki i inne cuda wianki. Koleżanka ostatnio przysłała mi zaległą wypłatę w wysokości 300zł, a w kurtce z zeszłego sezonu znalazłam piątaka i cieszyłam się jak dziecko. Naprawdę nadal jesteśmy to „my” czy też „nas”, które „nie są super, mają dzieci i też chciałyby się utrzymać na rynku pracy” (s. 230)? No, pani Agnieszko, doprawdy…
Mimo swojej zastraszającej sytuacji finansowej nie uważam, żebym klepała biedę. Wręcz przeciwnie – dobrze mi z Polką, wszystko co mam na nią wydaję nie martwiąc się o przyszłość. Mąż się martwi i coś tam odkłada (oby). Ja odkładam Matkę feministkę na półkę i borę się za kolejne lektury. Tej nie żałuję. Zrobiła mi świetny trening przed powrotem do pisania krytycznych tekstów na życzenie promotora.

Tak sobie czytam



niedziela, 3 sierpnia 2014

Weekend w pustym domu (i ogrodzie)

Sobota

Kiedy nagle dom robi się pusty słychać w nim zupełnie inne, nowe odgłosy. Wszystko jest nasze. Każdy kubek odłożony na blacie w kuchni rodziców z obietnicą umycia go później, każdy okruszek chleba na kuchennej posadzce świadczący o naszym myszkowaniu po nie swoich kątach. Każde nie zgaszone światło, każdy pisk i głośne przebiegnięcie tam, gdzie zazwyczaj chodzi się powoli - wszystko jest nasze! A najbardziej nasza jest Polka, która wystrojona weekendowo w przewiewną sukienkę czeka, aż coś się zacznie dziać. W końcu już 6 rano a ona "na nogach" od godziny!

Sukienka po mojej chrześnicy, z kolekcji sprzed 7 lat! Piękna!
No i dzieje się! Matka w kuchni, podczas gdy ojciec zabawia małą w ogrodzie. Ależ tam sielanka. Dziecko śpi na leżaku a rodzice objadają się plackiem z jagodami. Ja, przyodziana w wykwintny fartuszek Lady (a co!) od rana krzątam się po domu. Do pełni brakuje mi tylko wałków na głowie i rozkloszowanej spódnicy, taka ze mnie Perfekcyjna Pani Domu!

Przepis na ciasto banalny: 40 dkg mąki, 20 dkg cukru, 20 dkg margaryny lub masła, 1 jajko (można opcjonalnie dodać jeszcze jedno samo żółtko), łyżeczka (kopiasta) proszku do pieczenia. Wszystko szybko wyrobić, rozwałkować, wyłożyć formę. Dodać owoce (dowolne, mało lub dużo - jeśli używa się papieru do pieczenia to nie wyleją się i nie przypalą, więc ile dusza zapragnie - sypać!). Posypać górę cukrem waniliowym, piec 30-45 min na 150 stopni. Gotowe!

Niedziela

Poranek już nieco chmurny, bo przecież dziś wraca Ojciec. Trzeba wczorajsze okruszki sprzątnąć a kubek wymyć. Polka nadal się stroi. Tym razem we wdzianko "małego Amisza" również po dużej już teraz Hance. Stylowa bluzeczka i majtusie. Cuuuuudo!

Firma no-name, pewnie jakaś offowa produkcja :)

Upał, choć nie tak duży, jak zapowiadali. Planujemy z mężem: Pszczyna, Park Śląski? Ostatecznie zostajemy w ogrodzie, bo pięknie i basen jest nasz! Ambitnie przebieramy Polkę w kostium kąpielowy wyposażony we wszystkie możliwe UVA i UVB. Inaugurujemy basen:

Kostium Smyk, przeceniony na 14 zł.
Polka jest najwyraźniej przekonana, że to już kąpiel do spania. Zasypia nam na rękach w basenie. Z wrażenia wypija na dobranoc 200 ml mleka i z 50-kę wody. Ciekawe, do której będzie spała, skoro padła nam o 16:30?

Pakujemy się. Jutro po południu wyjeżdżamy w końcu do Wisły.




sobota, 2 sierpnia 2014

Poszliśmy

Wyszliśmy z mężem z domu. A Polka w nim została. Na małżeńskie niesnaski postanowiłam wyciągnąć lubego do kina na tandetę Hollywood: Sextape. Film boski - jak na komedię familijną przystało. Przechodzę widać kolejną kinową ewolucję. Z fascynacji historyjkami o licealnych miłościach przeszłam w fazę ekscytacji filmami o singlach i ich przebojach. Potem były klasyczne romansidła kopciuszkowe kończące się ślubem, teraz jaram się filmami o rodzinie. Wybieram widać tak, żebym mogła zastosować prostą metodę projekcji i przekonywać samą siebie, przez 100 minut filmu, że to ja tam biegam z idealną figurą i ogarniętym ciągiem przyczynowo-skutkowym, a nie Cameron Diaz (którą od wczoraj śledzę na Instagramie, a co!).

Film - przedni. Frywolna komedyjka o tym jak ważna jest seksualność (i to świadoma) w małżeństwie. A ważna jest, i każda z nas to wie. Kiedy na tym tle towarzyszą nam nieprzyjemne napięcia albo (nie daj Boże!) brak w ogóle takich sytuacji - sprawa jest patowa a jej widmo przenosi się chyłkiem na całą resztę pożycia małżeńskiego. Słowo po-życie wydaje się zaskakująco adekwatne dla kieratu małżeńskiej niedoli łóżkowej, no, bo jak seksu brak, to jakoś tak niemrawo się żyje - rośnie frustracja, wzajemne pretensje. Trzeba czymś rozładować atmosferę - albo pierścionkiem z brylantem, albo tradycyjną metodą zwaną "Come here Honey and act like a husband!". Po ciąży (w ciąży z resztą też) seks nie należy do najłatwiejszych zadań. Przy nadziei, z brzuszkiem wieloryba, to nie lada wyzwanie. Zwyczajnie - ciężko jest. Kiedy urasta się do rozmiarów solidnej baryłki z winem (którego jeszcze nie można wypić!) trudno o pożądanie i poczucie bycia seksowną. Mnie np. ochota na seks malała wprost proporcjonalnie do prędkości pojawiania się obrzęków i rozstępów. Po ciąży i okresie ochronnym też nie jest łatwo, bo zawsze są miliony rzeczy do zrobienia, kiedy już ten bobas zaśnie. A czasem nie zasypia, albo budzi się w najgorszym możliwym momencie. No i klops. Nawet nie wspominam o banale w stylu "nie chce mi się", bo odkąd Pola się urodziła momentów takich miałam aż za dużo. Co tu wybrać: szaloną noc w objęciach kochanka, czy 4 godziny snu, zanim mała wstanie nad ranem gotowa do zabawy? No nie wiem, serio, nie wiem (A raczej wiem i pełna wyrzutów sumienia kładę się spać). Dlatego właśnie trailer mnie przekonał, zbiegł się w czasie z nastrojem pełnym wzajemnego zniecierpliwienia, obietnica analogicznych, jak moje, problemów na ekranie zagnała nas do kina. Nie zniosłabym teraz chyba filmu o jakichś zupełnie nieprzystających do mnie rzeczy!

Sytuacja była ekstremalna, bo Lady akurat wybrała się w zastępstwo przyjmować pacjentów ciotki w Częstochowie. Ciotka na urlopie a nieporadna rejestratorka zapisała jej 15 klientów. Lady pognała z odsieczą, a co! Na posterunku został więc mój ojciec, który nigdy jeszcze Polą się nie opiekował. Napisałam mu szczegółową listę z uwzględnieniem kilku wariantów tematycznych:
- dziecko obudzone głodem
- dziecko obudzone kupą
- dziecko obudzone mokrą pieluszką
- dziecko obudzone grzmotami burzy
- dziecko obudzone własnym przemieszczaniem się w łóżeczku i niewygodą
- dziecko obudzone, bo zimno
- dziecko obudzone, bo ciepło
- dziecko obudzone, bo tak!
I wyjechaliśmy. 10 metrów od domu chciałam wyć i wracać, ale zdyscyplinowana przez męża zacisnęłam zęby. Skończyłam studia, mieszkałam za granicą, jestem człowiekiem renesansu, przeczytałam i Anię z Zielonego Wzgórza i Heideggera - na miłość boską, dam radę pójść do kina!

Zdenerwowana sprawdzałam telefon co 15 minut, na szczęście milczał cały seans (nie licząc telefonu teściowej, ale przecież nie ona pilnowała Polki, więc trudno już, oddzwonię). Wybraliśmy sobie miejsca z brzegu, w 5 rzędzie, koło wyjścia. Ostatni punkt na kartce dla taty brzmiał przecież: zadzwoń, wrócimy w 20 minut. Nie było potrzeby. Polka przespała cały nasz wypad. Wróciłam do domu a Ojciec siedział na taboreciku przy łóżeczku, wpatrzony we wnuczkę, sprawdzał, czy oddycha. Nawet nie zauważył, kiedy wróciliśmy, taki był przejęty swoim zadaniem. A ja głupia wątpiłam w jego kompetencje. No przecież mnie wychował! I siostrę. I kocha Polę nad życie, krzywdy jej nie zrobi, a całą resztę wymyśli - w końcu to od niego uczyłam się kreatywności i organizacji. Aż mi się głupio zrobiło. Dziecię spało jeszcze długo później. Obudziła się dopiero ok 2 AM na karmienie, potem o 5:15 na poranne wstawanie. Kochana!


A wracając do filmu: no uśmiałam się (a dawno już straciłam wiarę w komedie). Cameron Diaz uwielbiam (teraz jestem tego pewna, wcześniej tylko to podejrzewałam). Za Marshalem z How I Met Your Mother tęskniłam (i to bardzo). Fajnie było! Polecam zwłaszcza w 5 miesiącu po porodzie!

O.