Przykładowy tydzień z życia Polki (i mnie żyjącej przy niej jakoś tak pokątnie):
Dzień pierwszy:
Siedzimy w Wiśle. W ścianie w kuchni grasuje popielica. Zwierzak działa na nerwy mnie (pedantka pierwszej klasy) i Lady, która wizytuje. Po dwóch latach (!) proszenia i działań partyzanckich ostatecznie udaje mi się namówić męża na wygnanie popielicy. Zostaje zamówiona klatka żywołowna. Popielica ma do niej wejść (po orzeszki, a jakże!) i zostać tam zamknięta. W wyniku wielu rozmów przekierowywanych (zoo, nadleśnictwo, leśnik lokalny, coś tam od dzikich zwierząt) ostatecznie zostajemy skierowani do Szpitala Dla Dzikich Zwierząt w Mikołowie, gdzie popielicę przyjmą - jeśli ją złapiemy. Klatka przychodzi - bez kluczowego elementu. Nomen omen (no kluczowe jak nic!) brakuje zamknięcia. Czekamy cały weekend, aż poleconym przyjdzie zawiasik. Przychodzi, odpalamy pułapkę. Popielica jest szybsza. Porywa orzeszki i znika. Rozpacz i knowania. Mąż kombinuje. W między czasie chcę wyrzucić śmieci, a tu popielica w koszu! Nie wiele myśląc zamykam kosz, drę się na cały dom. Wspólnie z mężem zaklejamy kosz taśmą klejącą i w takiej prowizorce (i burzy z piorunami) popielica wyrusza do Mikołowa, gdzie witają ją z otwartymi parasolami. Takie rzeczy, to tylko ja!
Dzień drugi:
Jedziemy do Katowic tylko po to, by spotkać się z moją koleżanką z amerykańskiej emigracji. W połowie drogi następuje kłótnia logistyczna i nie wiadomo już, czy spotkanie się odbędzie. Od biedy możemy w sumie być w tych Katowicach, bo na drugi dzień kontrola pediatryczna Polki. Ostatecznie staje na tym, że widzę się z koleżanką w Hipnozie o 19. Od 17 Polka uskutecznia syreni śpiew. Płacze, zawodzi. Odkładana do łóżeczka zanosi się szlochem. A ja zostawiłam ten paracetamol truskawkowy, ratujący nas w takich sytuacjach, w Wiśle. Co robimy? Ojciec zasuwa do apteki, ja kołyszę. Mąż kołysze - ja piszę instrukcję szybkiego prania i listę odcinków do ściągnięcia. Ostatecznie mała usypia o 19:30. Emigrantka pisze, że w zasadzie spieszyć się nie muszę, bo ona dopiero wyjeżdża z Radzionkowa. Na 19 nie będzie.
Dzień trzeci:
Wizyta u pediatry bardzo przyjemna. Polka coś tam sobie przybiera swoim tempem. Ostatecznie wychodzi, że minimum osiągnęła. Waży 7200g i mierzy 70cm. Wagowo - ok 50-go centyla, wzrostowo powyżej 97-go. Pękam z dumy. Dostajemy wytyczne żywieniowe, coby jej zwiększać kaloryczność posiłków. Wygląda to słabo, bo Polka pluje słoiczkami na metry, ale obiecuję się starać i karmić ile wlezie. Jedziemy z małą do Silesii. Pięknie przesypia dwugodzinne gromadzenie zapasów. Szaleje u znajomej, u której spędzam lunch time. Jej córeczka, Ola, "czyta" Poli Noc na ulicy Czereśniowej. Kupiłam im też Lato..., ale już mają. Zostawiam paragon i lecimy dalej. Musimy jeszcze wrócić do Wisły. O 17:00 wsiadamy do auta (po godzinie płaczu, noszenia i zbawiennym paracetamolu - no co jest?!). Ok 19:00 jesteśmy na miejscu. Lady rozparta przy kominku czyta "Newsweeka" i biadoli na polskostan.
Dzień czwarty:
Lady organizuje obiad - w restauracji. Przyjeżdżają teściowie, moja siostra. Ojciec dociera jakoś późno, bo pod koniec obiadu. W knajpce wszystko sielsko-anielsko. Z wrażenia Polka usypia w drodze powrotnej i śpi do 21:00. Teściowa wraca pociągiem do Katowic, teść zostaje z nami. Pomaga nosić Polkę do spania. Pediatra kazała nam przesunąć godziny wieczornej drzemki - proszę bardzo. Najpewniej zaśnie koło północy po swoim czterogodzinnym, popołudniowym nunu! Dzieje się inaczej. Z wrażenia zjada 110ml kaszki i usypia w oka mgnieniu. Litraż wypity: 560ml. Mało, ale też dużo (no bo ta kaszka to przełom).
Dzień piąty:
Przyjeżdżają znajomi z Alkiem w podobnym do Polki wieku. Wybieramy się z Agatą na spacer. W między czasie Alek płacze. Pakujemy go do Tuli. Tula na mnie "szyta", a Agata i Alek mniejsi. Pomagam im wiązać paski, Luca z Polką w środku płynnie odjeżdża (nie zablokowałam? CO ZE MNIE ZA MATKA?!). Polka odjeżdża dobre 10 metrów (być może hiperbolizuję odległość), dopadam wózek w dwie sekundy. Sytuacja opanowana. Zaczyna lać. Zakładamy folie na wózki. Alek usypia, Polka swoją folię chce zjeść. Przychodzimy do domu i pakujemy wózki na świeżo posprzątaną werandę, wózki całe z błota i brudu, a jakże! Teść nie wytrzymuje ciśnienia i wraca do Katowic.
Dzień szósty:
Agata z Alkiem wyjeżdżają. Idziemy na blisko czterogodzinny spacer do centrum Wisły. Tam jemy obiad - mąż darmową pizzę z kuponów uzbieranych podczas sylwestra, ja podłą roladę z niedogotowanymi kluskami. Wracamy ze śpiącą Polką, z zapachem kupy dobywającym się z wózka.
Dzień siódmy:
6:00, kot przynosi kreta do domu. Kret przerażony sytuacją ucieka w najciemniejszy kąt werandy, czyli pod boazerię. Mąż leniwie zwleka się z łóżka i jak to czasem rano bywa zaczyna ową boazerię odkręcać. Ok 11 kret jest już wypuszczony do bezpiecznej ziemi na dworze. Weranda w strzępkach i wygląda jak po przejściu tajfunu, Cała jedna ściana desek rozebrana dokumentnie. Zaczyna się przykręcanie. Na zewnątrz spada temperatura, a ja mam przecież dla Polki same tylko letnie ciuszki. W ogóle wyrosła mi ze wszystkich ciepłych rzeczy. Mąż przejmuje małą a ja zasuwam do Bielska na mały shopping. W TK Maxx bieda straszna, wszystko wykupione. Ostatecznie ogołacam HM i Lidla w Ustroniu (piękne rzucili w poniedziałek ciuszki, nie ma co!). Wracam do domu, dziecko nie śpi, płacze i mamuje ("Mamamamamamamamama") na zmianę z bubowaniem ("Bubububububuuuuu"). Uspokajam, karmię. Mała wsuwa koperkową (!) i idzie spać.
Dzień ósmy:
Kupujemy pralkę. 240zł, Olx. Pralka z suszarką. Mąż zasuwa do Bielska po sprzęt. Wraca z wielką krową, która ledwo mieści się w tutejszej łazience. No tak, nie dogadałam z panem rozmiaru. Trudno, najwyżej znów ją opchniemy w sieci. Wnosimy do łazienki. Tam mały problem, bo wąż jednej za cienki, drugi za krótki. Mąż sprytnie organizuje przedłużki. W trakcie prania próbnego (ustawiłam czas 30 minut) obie prowizorki puszczają. Woda WSZĘDZIE! Mąż rzuca: "Gdybyś usłyszała nagle krzyk to wkładaj chodaki i leć mnie ratować. Połóż Polkę choćby na podłodze, bo inaczej ojca straci" - w wolnym tłumaczeniu: woda wszędzie, pralka kopie. Po 80 minutach prania i 30 minutach suszenia (aaa, to o to chodziło z czasem!) ręczniki są ani nie suche, ani nie wyprane. Łazienka zalana, wycierana, suszona. Pralka lekko blokuje drzwi. O, już widzę entuzjazm teścia, jak przyjedzie i to zobaczy!
Dzień dziewiąty:
Motywowana przez matkę Polka siada trzymając się szczebelków łóżeczka. Dumna cykam fotki jak opętana i wysyłam chyba wszystkim! Nie, że się chwalę (no 5 miesięcy!), ale osobiście uważam to za wyczyn. Polka chyba też, bo jest z siebie taaaaka zadowolona. Chwilę później upada do tyłu, uderza się o łóżeczko i kończy się chojraczenie. Mimo wszystko, widziałam później, mała nadal próbuje.
Żyć nie umierać! Podoba mi się tu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!