środa, 13 sierpnia 2014

Matka czyta feministkę

Nie będę pisała, jak cudownie i sielsko spędzamy z Polką wakacyjny sierpień, bo przechwałki nie są w modzie. Z resztą aż tak idealnie nie jest, bo przecież spędzam co kilka dni urocze godziny w łazience piorąc ręcznie załatwione celnymi strzałami ubranka i pieluszki. Innym razem wracam z gór niosąc w nosidle (a jak się go zapomni, to na rękach) ponad siedmiokilową dziewczynkę. Sama do szczupłych nie należę, więc dodatkowy balast nieźle obciąża stawy, którym przypomina się chyba ciążowa baby weight i odruchowo wypinam biodra i brzuch do przodu i kroczę majestatycznie, jakby zanosiło się na rodzeństwo dla Polki – nic z tych rzeczy.

Poza absurdami w stylu łapania popielicy, a proceder był długi i żmudny (zakończony sukcesem), wyjazdami na targ z Lady, siostrzenicą i niemowlęciem (wyprawa blisko dwu godzinna), sadzeniem lawendy (coby blokowała napływ much i owadów do domu), rozdzielaniem dwóch walczących ze sobą kotów i wojny podjazdowej z teściową (wojny umownej, bo wiadomo – gdzie kucharek sześć…) – jest całkiem przyjemnie. Weranda w domu teściów jest cała pięknie przeszklona. Można spoglądać na lasek, słuchać strumyczka. W oddali góry, dachy domów – pięknie. Z lubością wstaję o 5 rano razem z Polką i cieszę się cichym domem, poranną kawą i kaszką (tak, robię dwie porcje – dla Polki i dla siebie), leniwym, letnim dniem, który dopiero co wstaje po tej stronie góry. A kiedy Polka idzie spać, albo chwilowo znajduje się w ramionach męża czy Lady zabieram się za relaksacyjny przegląd lektur.

Po To tylko plotki, uroczym i niezobowiązującym romansie z równością płci w tle, kupionym w Lidlu, przyszedł czas na nieco ambitniejsze lektury. Pełna nadziei sięgnęłam po Matkę feministkę Agnieszki Graff licząc, że znajdę tam teksty przekorne, pełne świetnego języka, dobrych spostrzeżeń i analizy półświatka matczynego z perspektywy kobiety inteligentnej, uczonej i o krytycznych poglądach. W zasadzie – nie zawiodłam się. Nie byłam też do końca zachwycona zawartością kolejnego wydania Krytyki Politycznej.

Foto ze strony KP
Na feminizmie się nie znam i nigdy specjalnie mi bliski nie był. Będąc opiekunką studenckiego koła literatury kobiecej (i około kobiecej) o zajęcia z krytyki feministycznej poprosiłam koleżankę z sąsiedniego zakładu. Sama nie tykam się teorii spod wielkiego F, chyba, że chodzi o konieczność egzaminu czy eseju naukowego. Wtedy też robię to pobieżnie przyznając się wszem i wobec do swojej niewiedzy. Niemniej jednak wiem, a przynajmniej słyszałam, że tak jest – feminizm i macierzyństwo nie zawsze idą razem w tango. I o tym Graff trąbi w Matce feministce przez blisko pół książki. Zbierając teksty z Kongresu Kobiet i pisząc o samym tym wydarzeniu Graff przekonuje, że feministki dawno już zapomniały, że też mają dzieci, których nie ma z kim zostawić. Wszystko pięknie i gratuluję pani Agnieszce otwartego przy Kongresie przedszkola (no bo idea przednia), ale po co przy okazji kruszyć kopie o równouprawnienie w rodzinie? Temat stary jak świat i jak jest wszystkie wiemy. Prawda ludowa mówi: jak sobie wychowasz, tak masz – i nie dotyczy bynajmniej dzieci, a ich tatusiów. Albo mamy chłopa, który w domu zrobi wszystko, pozmywa, pozamiata, dziecko utuli, na spacer weźmie, pranie rozwiesi, albo cierpimy w milczeniu z nierobem pod bokiem, co to w patriarchacie się pławi przed telewizorem. Pośrednie opcje też są, ale w gruncie rzeczy te dwie opozycje robią za metaforę ojcowskiego rynku. Kobieta poniekąd wyznacza pewne zasady w domu. Albo robotę oddaje dobrowolnie i nie upiera się przy męczeńskim sprzątaniu ba błysk do północy, albo Zosia-samosia godzi się z tym, że wszystko ma na swoich barkach. Na początku jest różnie, ale po 20 latach małżeństwa babki z natury przestają narzekać. Wiedzą, że to ich wybór. Sprawa prosta jak konstrukcja cepa – albo dzielimy się obowiązkami, albo nie i grzmienie o równouprawnieniu w rodzinie nic tu nie zmieni. Wybieramy sobie facetów nie tylko pod kątem urody, portfela czy przyszłych teściów, ale też pod kątem tego, jak się nam razem mieszka. Miałam w życiu dość szczęścia, żeby znaleźć sobie męża, co to nie tyle pomaga, ale swoje obowiązki ma i nie czuję się, jakbym mu delegowała jakieś swoje prace domowe. Od zawsze on szykuje śniadania i kolacje, zmywa, ostatnio myje łazienkę. Zbiera po mnie kubki i talerzyki, nosi Polkę. Materializuje się przy karmieniach, przystawiał do piersi, odbijał, jakby to było w jego zakresie obowiązków wpisane ustawowo. W wolnych chwilach wynosi śmieci, dba o samochód i kupuje wodę mineralną oraz papier toaletowy. O swoich zadaniach pamięta, przypominać nie trzeba. Ja zajmuję się obiadami, praniem, prasowaniem, strojeniem Polki, zabawami z małą, karmieniem, sprzątaniem. Robię to, co w domu lubię, nie przemęczam się, nie mam wrażenia, że robię na dwóch etatach. Doktoratu nie piszę z lenistwa, nie z niemocy, książki czytam na potęgę. Gdzie w tym to wieczne zmęczenie, zapracowanie, umartwienie, wzajemne pretensje? Mam ja egzemplarze promocyjne – męża i dziecko?

Graff pisze, że kluczowe jest tu właśnie oddawanie swoich obowiązków, swoiste zastępowanie matki. Kiedy mąż zajmuje się dzieckiem to jakby na chwilę pozwalał nieszczęsnej robotnicy usiąść i odsapnąć, nim zacznie jej się kolejna zmiana. W wielu rodzinach tak jest, ale to tylko i wyłącznie kwestia nazwania, przegadania i przewartościowania. Facet powinien wiedzieć, rozumieć, że on też niektóre rzeczy musi. Sam się nie domyśli, a jak mu nie powiemy, to bez sensu jest wykrzykiwać feministyczne standardy licząc, że narzekanie coś zmieni. Typowo babskie zachowanie. A jak mamy w domu Pana Wszechrzeczy to chyba nie stał się nim z dnia na dzień i wypada się orientować „co gały brały” bez zbędnych protestów na własny los. A toczenie piany, że ojciec ma chcieć zajmować się małym niemowlakiem tak samo jak matka uważam już za całkowicie nie na miejscu. Standardy społeczne się zmieniają – to fakt. W porównaniu z pokoleniem naszych ojców obecni tatusiowie robią więcej i chętniej. Przed stu laty nikt nie przypuszczał, że chłop będzie z upodobaniem kontemplował zawartość pieluchy i podliczał wypite mililitry. Problem w tym, że hormony nie idą za tymi zmianami w parze. To kobieca przysadka reguluje to, że nam się zwyczajnie chce. Że libido na początku szczątkowe, bo przecież kolejne dziecko zagrażałoby temu obecnemu. Że nie chcemy pomocy w opiece bo potrzeba bliskości i budowania więzi z dzieckiem jest silniejsza. Że chce nam się wstawać do nocnych karmień, bo laktacja nas nieco do tego popycha – i tak dalej, i tak dalej. Zainteresowanych zagadnieniem hormonalnej stymulacji macierzyństwa i podziału ról w rodzinie odsyłam do literatury fachowej z zakresu ginekologii i położnictwa. A tych, które jednak wolą standardowe babskie narzekanie, że nikt im nie pomaga, a system społeczny dodatkowo to utrudnia – zapraszam do Matki feministki Agnieszki Graff. Przynajmniej w połowie jest to bowiem książka o społecznych oczywistościach.
W drugiej połowie (zwanej uroczo Feminizm pod zjeżdżalni) Graff pisze już inaczej i daje mej skołatanej macierzyństwem duszy to, po co książkę kupowałam – humor i dobre pióro. To w zasadzie zbiorówka felietonów autorki puszczanych (o ile dobrze wnioskuję) w magazynach „Dziecko” i „Wysokie Obcasy”. Pisza tam Graff o swoim macierzyństwie i o tym jak to jej macierzyństwo w społeczeństwie polskim się odnajduje. Z jednych tekstów przebija się tło rodzinne, na jakim wyrastała najwyraźniej pani Agnieszka – ciocie i wujkowie (koniecznie przyszywani) pełni rubasznej familiarności, obrzydliwej poufałości i zabawnej stylizacji z włosami na lakier i przy komunistycznym papierosie. W innych można poznać panią Graff, która próbuje postępować zgodnie ze współczesnym kodeksem matkowania – zmaga się z zupkami, piaskownicą, chorobami, lekturami dziecięcymi. Wszystko to pięknie napisane i zabawne, ale momentami też szalenie irytujące. No jak można, no jak pytam, irytować się literackimi wyborami syna, skoro samej mu się te książki dało do czytania (Nie czytaj mi, mamo, byle czego)? Jak można, no jak, pytam, narzekać na lożę szyderców w postaci matek, przy pewnym placyku zabaw (i na inne bachorstwo), skoro na placyk trafiło się okazyjnie, a ten przydomowy jest całkiem do rzeczy i matki tam też fajne? Sporo tam takich małostek nad wyraz irytujących dla mnie, czytelniczki rzeczowej i uzależnionej od energicznych rozwiązań (nie podoba mi się to pakuję Polkę i zmieniamy „piaskownicę”).

Dobre pióro to widać nie wszystko. Wyedukowana pani profesor z wielkiej, polskiej uczelni próbuje nam w Matce feministce akademicki dyskurs podszyć buntem dwulatka i odnajdywaniem się w roli matki. Jak kolidujące mocno te dwa pojęcia: macierzyństwo i feminizm, tak sprzeczna bywa Matka feministka. Momentami pobrzmiewa mi jak ulubiona ma Gretkowska (z nostalgią wspominam sobie jej Polkę czy Europejkę, które idealnie trafiają w mój gust życiowy i społeczny) i chyba to mnie do niej przekonuje. Jak to skwitował mój mąż: „No bo z kobietami to już tak jest, że raz irytują na potęgę, a następnego dnia są urocze i zabawne”. Nie ma to jak przyrównać feministyczną lekturę do kobiecej obyczajowości. Taki ot, lokalny kolorycik, zawsze się wkradnie.

Gdzieś pomiędzy narzekaniem na brak równouprawnienia w rodzinie (czego zdaniem Graff autorka nie czyni), recenzją tomu Pożegnanie z Matką Polką i pisaniem postulatów do rządu w sprawie urlopów ojcowskich w Matce feministce dzieje się całkiem zabawnie. Zdaniem pani Agnieszki istnieje na świecie (a szczególnie mocno działa w Polsce) Komisja do Spraw Niewychodzenia, która matkę chce zamknąć z dzieckiem w domu. Dokonuje tego nieprzychylną infrastrukturą, z której Graff stara się nieporadnie korzystać. Sama zauważa też paradoksy uczęszczania z dwulatkiem do klubu malucha, gdzie to rodzice wchodzą w rolę przedszkolaków wykonując polecenia pani nauczycielki. Dzieci zaś uroczo im w tym pomagają (lub nie) – chodzi oczywiście o klasykę gatunku, to jest matkę, która śpiewa, klaszcze, tańczy, recytuje i wraca potem do domu urzeczona postępami syna. Jej zmagania z publiczną służbą zdrowia zadziwiają powściągliwością wobec despotyzmu pielęgniarek i absolutyzmu rejestratorek (które, jak wiadomo, trzęsą biznesem lekarskim). Absolutnym hitem jest odkrycie (tudzież przybliżenie szerszej publiczności) magazynu internetowego „Bachor” – odtrutki na pastelowe magazyny parentingowe – gdzie można poczytać o tym „jak się wyłgać z karmienia piersią” (s.182), czy jak przygotować dziecku „zrównoważony posiłek: popcorn z ketchupem” (s.182). Tekst Szczyp polski tradycyjny urzeka elokwencją, wysublimowaną metaforą i przezabawnym humorem sytuacyjnym. W mistrzowski sposób, na blisko trzy strony, rozwija analizę gestu szczypania (tudzież tarmoszenia) dziecka w policzek przez wszystkie niemal generacje ciotek i wujków (koniecznie przyszywanych).
Słowem – dla każdego coś miłego. I garść niezobowiązujących felietonów kokoło-macierzyńskich i stronnicze rozważania o życiu poczętym, aborcji, ojcach, rodzinie i do znudzenia wałkowanym równouprawnieniu. Graff trąbi o kobietach w kiepskiej sytuacji materialnej, które rodzą dzieci i siedzą w domu. Opatruje tę grupę zaimkiem MY i siebie też tam wpisuje, mimo, że jest czołową, polską publicystką z solidnym pracodawcą w postaci branżowych pism takich bądź owakich, a dzieci ma słownie – jeden. Miło, że dba o kobiety z niższej klasy finansowej (bo społecznie np. sama aspiruję wysoko, portfel mi tylko nie pozwala) i stara się swoje doświadczenia wpisać jako wspólne. Nie chce mi się jednak wierzyć, żebyśmy z panią Agnieszką (którą tak familiarnie nazywam już od początku tekstu) miały jednakie doświadczenia ekonomiczne czy rodzinne. Nie wnikam, jak się u niej robi pranie, albo w czym partner pomaga, ale wiem też, że mając odchowane dziecko, autorka nadal będzie miała intratną robotę, o którą nie musi się martwić; pozycję społeczną, która załatwi wcześniej wspomnianą robotę i akademicki blichtr, który ją spowije intelektualnie od stóp do głów sycąc poczucie własnej wartości umysło-kaloriami. W tym samym czasie ja z odchowaną Polką (i daj Boże z doktoratem!) będę mogła wybierać pomiędzy pracą u ojca w budowlance a bezrobociem i szukaniem roboty od „nowa”. W umowach o pracę nie gustowałam, więc przed kolejną ciążą będę musiała się w taką zaopatrzyć. Tacie na głowie (firmowej) siedzieć nie chcę, bo mój dług wdzięczności jest i tak spory (przez obecną ciążę i jej finansową animację). Na przychylność Jego Magnificencji i ciepły etacik akademicki liczyć raczej nie mogę (bom niczyja krewna, a do tego matka – więc nie rokuję – wiadomo). Nie narzekam, wiem jak jest. Przyjdzie pora to pokombinuję tak, żeby się wszystko dobrze ułożyło. Ale i tak z ciężką irytacją czytam kobietę, która ewidentnie „ma lepiej”, i pisze mimo wszystko „my” (zwłaszcza, że w innym miejscu oburza się na „Ty” użyte zupełnie bezzasadnie).
Pani Agnieszko: mam 800zł stypendium projakościowego wypłacanego od października do września średnio co 3 miesiące (no tak to działa). Upadająca firma ojca płaciła mi minimum socjalne, ale od kilku miesięcy już tego nie robi. Dostałam bonus w postaci 600zł zwrotu podatku (no jak to się stało, nie wiem!), który z miejsca wydałam na kocyki, pieluszki i inne cuda wianki. Koleżanka ostatnio przysłała mi zaległą wypłatę w wysokości 300zł, a w kurtce z zeszłego sezonu znalazłam piątaka i cieszyłam się jak dziecko. Naprawdę nadal jesteśmy to „my” czy też „nas”, które „nie są super, mają dzieci i też chciałyby się utrzymać na rynku pracy” (s. 230)? No, pani Agnieszko, doprawdy…
Mimo swojej zastraszającej sytuacji finansowej nie uważam, żebym klepała biedę. Wręcz przeciwnie – dobrze mi z Polką, wszystko co mam na nią wydaję nie martwiąc się o przyszłość. Mąż się martwi i coś tam odkłada (oby). Ja odkładam Matkę feministkę na półkę i borę się za kolejne lektury. Tej nie żałuję. Zrobiła mi świetny trening przed powrotem do pisania krytycznych tekstów na życzenie promotora.

Tak sobie czytam



2 komentarze:

  1. jest na mojej liście. Teraz, po przeczytaniu recenzji jestem jeszcze bardziej ciekawa :)

    OdpowiedzUsuń

Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!