poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Pokrowcyk

Dziś na dworze źle, szaro i buro. Nawet jednej bezdeszczowej godziny nie było, cobym mogła Polę przewietrzyć trochę. Okien nie pootwieram, bo dachowe. Impas. Zaczęłam z nostalgią wspominać, jak dwa dni temu byłam z małą na spacerze, przedwczoraj w Katowicach... Zaraz, zaraz - z nostalgią? Spacery poprzedzone są u mnie organizacyjną walką, zbieraniem gadżetów w postaci butelki, pieluszki na zmianę, zapasowych rzeczy, kilku moich drobiazgów, kocyka, poduszki i idziemy. Jeszcze 200 metrów za posesją zastanawiam się, czy mam wszystko. Postanowiłam zatem system nieco uprościć i uszyłam kocyk połączony z poduszką na stałe, który może dodatkowo służyć jako pokrowiec na nosidełko samochodowe. Miks nazwałam pokrowcyk. Można go kupić np. na DaWandzie (link tu). A dla każdego, kto przeczyta... specjalny rabat majówkowy  na wszystkie produkty ID!

Pokrowyk w naszym nosidełku. Pasy przeciągnięte są przez ładnie obszyte dziurki, co nie zmienia funkcjonalności fotelika. Może być dwustronny - albo patrzymy na parasolki (na łososiowym tle), albo na dresówkę. Zazwyczaj widać obie strony. 

U góry wszyta jest poduszka z dwoma bokami amortyzującymi ruchy główki (pomysł inspirowany poduszką antywstrząsową od Ekoubranek). Dół to kocyk do przykrycia bobasa.

Dwustronność jest też funkcjonalna. Dresówka jest cieplejsza, lepiej grzeje, jak zimno. Bawełna cieniutka, sprawia, że dziecko mniej się poci. Pola ma ciągle problemy ze skórą, jak jest jej za ciepło, ale bez kocyka - za zimno. Bawełniana strona ratuje nas przed kolejnym wysypem potówek - małej jest przewiewnie, ale ciepło.

A na pierwszym planie detale wzoru w parasolki. Wzorów mam jeszcze sporo - są balony, psy, gwiazdki, wzór norweski, paski świąteczne...
Udostępniajcie, bo promocja tylko do 12.05! Na blogach i facebookach :)

niedziela, 27 kwietnia 2014

Przystanek Śniadanie

Ach, co za dzień! Po moich wczorajszych "francuskich" lekturach niemalże uwierzyłam, że gminna mądrość znad Sekwany spłynęła na moją zdolność wychowawczą. Pola obudziła się w nocy tylko raz, pojadła na śpiocha i dzielnie spała dalej. Schemat 20:00 - 2:30 - 8:00 całkowicie nam z mężem odpowiada. Czy Poli wejdzie w nawyk? 


Obudziliśmy się wyspani i zdziwieni. Laktacja szalała zdezorientowana (połowa we mnie, połowa już wypływała w najlepsze) - czy to już czas na nocne wkładki laktacyjne? Kiedy Pola spokojnie jadła swoje pierwsze śniadanie mama (czyli ja) już planowałam swoje kolejne. Tym razem w mieście. Obdzwoniłam, ob-sms-owałam i już pakowałam małą do samochodu. Siostra wzgadziła propozycją wybrania się na Przystanek Śniadanie. Oglądała (ze swoją 2-letnią córą!) relację z kanonizacji. Druga siostra (a raczej jej mąż) poinformował, że w planach mają basen, a nie miejskie obżarstwo. Trzecia siostra nie ma dzieci, w sumie dziwię się teraz, że pominęłam ją w tym zaproszeniu. Ma przecież psa (a ile tam było tych psów!). Ostatecznie skład piknikowy ograniczył się do dwóch rodzin: naszej i tej z Tarnowskich Gór. Tak przynajmniej myślałam. Na miejscu czekała mnie jednak przyjemna niespodzianka. Udało mi się bezbłędnie zlokalizować (po wózku, torbie i ślicznej córeczce) Zuzi Clowes. Później dołączyła jeszcze Ruby Soho (rozpoznana po nosidełku i całej rodzince). Ależ miło się z dziewczynami gadało. Wszystkie mamy przecież dzieciaki w podobnym wieku (+/- 3 tygodnie). Kropka urodziła się chwilę przed Polą. Pamiętam jeszcze jak utknęłam na tej nieszczęsnej porodówce i z nudów przeglądałam "księgę gości" z wpisem m.in. Ruby. Miło było w końcu spotkać się na żywo. Cieszy mnie to tym bardziej, że spotkanie było nieplanowane. Tak mi przyszło do głowy namówić męża na katowicką eskapadę. Dobrze, że miał męskie towarzystwo, bo wynudziłby się biedak wśród tych babskich rozmów o akcesoriach, karmieniach, odparzeniach itp. itd. Mała Mi od Zuzi też cudny bobas. Malutka dziewczynka spała grzecznie w swoim wózeczku nieczuła na trajkotanie innych mam. A jak fantastycznie wyglądała w tych dżinsach! Sama pozazdrościłam i chyba Polce niebawem takie sprawię. Mama też robi wrażenie. Dobrze, że jej Towarzysz Mąż ostatecznie się pojawił, bo to niebezpiecznie taką żonę samą na długo w miasto puszczać ;). Do kompletu jeszcze ja z Polką i Agata z malutkim Alkiem. Chłopak od małego trafia na babskie towarzystwo. Na sali szpitalnej był ponoć otoczony samymi dziewczynami, dziś leżakował sobie w towarzystwie dwóch (a później i trzeciej) ślicznych dziewczyn. 

Zdecydowanie lepsza foto relacja u Zuzi


Maluchy wyglądały wybornie. Mamy jakby odżyły. Oczy wydawały się mniej zapuchnięte, zmęczenie nagle uleciało, wigor zastąpił ogólną niechęć. Chodziłyśmy z Agatą po stoiskach z nostalgią patrząc w kierunku grillowanych mięs. Stanęło na naleśnikach. A i tu impas, bo naleśniki z mlekiem, i z dżemem. Mimo usilnych próśb pani nie była w stanie nałożyć nam wiśniowego dżemu, tylko niewiele myśląc zaserwowała matce karmiącej truskawkową bombę. Nauczona doświadczeniem kelnerskim z młodych lat postanowiłam swojej porcji dopilnować:
Ja: Wiśniowy dżem proszę
Pani: Jest Pani pewna?
Ja: ...
(a po chwili widząc zbliżające się niebezpieczeństwo)
... Czy może Pani jednak użyć do nakładania innej łopatki? (Ta była cała ubabrana nieszczęsną truskawką)
Pani: Taką mam tylko (powiedziała ze smutną minką prezentując mi profesjonalny lizak cukierniczy)
Ja: (bagatelizując) Oj tam, oj tam. Poradzi sobie Pani.
W zamian otrzymałam naleśnika z dżemem wiśniowym i najgorsze spojrzenie w historii nienawiści.

Dialogów zapadających w pamięć było sporo. Mąż Agaty brylował dowcipem ("Nie mówić nikomu co robimy! Dziś chcemy być sami, musimy odpocząć" - jako riposta na nadopiekuńcze i wszechogarniające Matki Polki czyli nasze Lady Mamy). Wzorem tego założenia skarciłam męża, że śmiało opowiada mojej Teściowej o tym, co robiliśmy dzisiejszej uroczej niedzieli. Suma sumarum chciałam miły dzień mu zorganizować, skończyło się jak zwykle. Czym będę musiała go teraz przepraszać, skoro na jedzenie postawiłam rankiem?



sobota, 26 kwietnia 2014

O wychowaniu, czyli lista lektur

Polka ma nowy zwyczaj. Od kilku tygodni karmienie traktuje jak okazję do drzemki. Cały dzień upływa nam na radosnych pląsach (głównie moich wokół małej). Gadam jak nakręcona, zabawiam, przytulam, noszę, pokazuję, opowiadam. Pola zachwycona rozgląda się dookoła niczym wykręcając ciekawsko szyję niczym zwiadowczy peryskop. Wraz z przyrostem wagi skończyło się siedzenie w bujaczku. Córeczka chce teraz z wysokości matczynych ramion oglądać świat. Nie krzyczy, nie płacze, ale smutno patrzy, kiedy odmawiam. Szybko się łamię i po kilku godzinach zabawy marzę tylko, by Pola ucięła sobie kilkugodzinną drzemkę. W końcu tyle fascynujących rzeczy na mnie czeka: pranie, prasowanie, szycie, sprzątanie, kota trzeba wpuścić/wypuścić. Nie wspominam o prysznicu, śniadaniu/obiedzie! Zamiast spokojnie śpiącego w swoim łóżeczku niemowlęcia mam jeszcze słodszą córę wtuloną w moją pierś. Budzi się, gdy tylko zbliżę się do kołyski! By trochę pospała siedzę dzielnie pół godziny z małą w ramionach, aż zaśnie na tyle mocno, by można ją było jednak odłożyć. Gdy tylko jej małe, ciągle jeszcze granatowe, oczka zaczynają się zmrużać wyciągam zza oparcia fotela książkę i oddaję się lekturze. W trakcie tych sennych karmień udało mi się już skończyć zaczętą na porodówce Shirley Charlotte Bronte (przyznam, zaskakująca książka), przeczytać lekturę obowiązkową Śpiewaj ogrody Pawła Huelle (o tym niebawem) i zacząć nową książkę (o której dziś).

W Paryżu dzieci nie grymaszą to fabularyzowany poradnik z gatunku, o którym nateoretyzowałam się na wielu już konferencjach. Priv-lit, bo o tym mowa, w tym przypadku nie drażni (jak Jedz, módl się i kochaj, czy inne podobne książki). By lepiej zrozumieć konwencję, o której mowa odsyłam do artykułu Wojtka Orlińskiego Jedz, módl się, wydawaj. Tekst dobry, choć to kalka z magazynu Bitch, który to termin literaturę poradnikową pisaną przez kobiety społecznie uprzywilejowane nie tylko wylansował, ale przede wszystkim trafnie podsumował i zdiagnozował, jako zjawisko psychologiczne. Link tutaj. Nie będę nudzić o genologii zjawisk w literaturze, bo do roboty na Uczelni wracam dopiero po macierzyńskim. Jeśli chęć jest polecam książkę Mody w literaturze i kulturze popularnej, gdzie dość można się naczytać na ten, i wiele innych tematów. W Paryżu... także przedstawia nam pewną ułudę, do której nie każdy ma dostęp: życie w klasie średniej lub wyższej, w Paryżu, za pieniądze z zaliczki na książkę, mimo zwolnienia, z miłością swojego życia. Brzmi nieźle, choć pewnie co druga z nas od razu racjonalizuje i wie jak rzeczywistość weryfikuje takie scenariusze. Niemniej jednak książka przyniosła mi obiecującą wizję: matki, której dziecko nie wybrzydza, nie grymasi, nie robi scen, nie podjada między posiłkami, przesypia noce już od 4-go miesiąca życia, jest zdyscyplinowane, grzeczne, spokojne, a do tego szczęśliwe, kreatywne i z zacięciem poznaje otaczający go świat. Do tego oczywiście mamusia jest radosna, zadbana, wiedzie udane życie towarzyskie mimo niemowlęcia uczepionego u piersi. Autorka przekonuje, że niemalże cały francuski naród w taki właśnie sposób wychowuje swoje dzieci. Jak to możliwe?

Ponoć to proste. Wystarczy wtłoczyć swoje dziecko w sztywne ramy kilku kategorii, np.: posiłki, spanie, telewizja. Reszta ma być dla maluchów miejscem wolności, a przede wszystkim wolnego wyboru. Dziecko ma być otoczone zasadami gwarantującymi mu spokój, rutynę, poczucie bezpieczeństwa. Dopiero w takich warunkach malec ma szansę być dogłębnie szczęśliwy. Wszytko można ponoć osiągnąć metodą takiego francuskiego wychowu. Oczywiście autorka zestawia ze sobą taki model wychowania z modelem amerykańskim, przez co kontrast jest większy. Nie wiem jeszcze jak wygląda to w Polsce. Do tej pory dzieci unikałam, znam zaledwie kilka młodych mam i nie spotykamy się za często. Przedstawiony mi w książce system amerykański przypomina szalony rollercoaster, gdzie rodzice podporządkowani są zachciankom dzieci, słodycze traktowane są jako uciszacze a spokój i rutyna to pojęcia z gatunku sience fiction. U nas chyba nie jest aż tak źle. Tak dobrze jak we Francji (ponoć) też chyba nie jest. Osobiście nie znam matki, której 4-ro miesięczne niemowlę przesypiało całą noc.

Czytam, czytam (jestem po 1/3 książki) i nadziwić się nie mogę jakie to wszystko ponoć proste. Wystarczy trochę konsekwencji, pomyślunku i spokoju, a podobno dziecko wychowa się prawie samo i do tego jeszcze dobrze. Proponowane metody wychowawcze też do mnie przemawiają (i podejrzewam, że do większości mam). Są proste i logiczne, np.: nie podnoś niemowlęcia w nocy jak tylko zakwili, daj mu szansę, niech próbuje zasnąć samodzielnie. Jak zaczyna płakać oczywiście bierz na ręce i rób tam, co zawsze robisz coby przestało (to w skrócie). Podejrzewam, że intuicyjnie większość matek właśnie tak postępuje. Poznanie psychologicznego dna takiego działania nie zaszkodzi, więc książkę można spokojnie przeczytać. Wizja zawartej w niej sielanki jest tak obiecująca, że z automatu przekonałam się do większości proponowanych rozwiązań. Czy uda mi się (i reszcie tych intuicyjnych mam) uzyskać taki efekt? Nie sądzę. Nasze (polskie) dzieci grymaszą. Robią sceny w supermarketach, przeszkadzają dorosłym w rozmowie, wcinają słodycze przed telewizorem itd. Czemu, skoro połowa polskich matek zgodzi się z autorką W Paryżu dzieci nie grymaszą? Winię brak wytrwałości i konsekwencji. Na szybko przejrzane wpisy na forach internetowych grzmią: francuskie wychowanie to tresura, dzieci oddają do niani w wieku 3 tygodni, zero bliskości, zimny wychów. Inne afirmują: dzieci to rozumne istoty, muszą się same zajmować, potrzebują wolności, to normalne, że dziecko ma obowiązki. Pośrednio koreluje to z innym poradnikiem, Jak być rodzicem i nie skonać autorstwa Toma Hodgkinsona, który powołując się na Floydów zachęca "leave them kids alone". Oczywiście w odpowiednim tej frazy znaczeniu.

Internet klasycznie - wszyscy tam podzieleni. Po lekturze W Paryżu... również mam mieszane odczucia. Wydaje mi się, że wszystkie sugerowane praktyki są super, ale Polka jest za mała na te eksperymenty. Potrzebuje mamy, pieszczochowania, zasypiania przy mojej piersi. A co, jak kiedyś stwierdzę, że jest też za mała na bycie grzeczną, na odpowiedzialność, na respekt wobec rodziców, bo przecież taka ona malutka i można jej to wybaczyć? Przydałoby się kilka innych mam, co W Paryżu... przeczytają i podyskutujemy o strukturze wychowania.

Jako lekturę uzupełniającą polecam Historię dzieciństwa Philippe'a Aries'a. Jak nie uda się przekonać do psychologii i socjologii, to może historia? Tak czy inaczej - nauki społeczne.


środa, 23 kwietnia 2014

Polka, mała syrenka

Dawno, dawno temu, kiedy dopisywałam kolejny zawód do swojego CV człowieka renesansu, robiłam jako obsługa klienta detalicznego w niskobudżetowej firmie o nietrafionym profilu działalności. Szef, eko-dres, dostał pewnego dnia wezwanie z sanepidu obligujące go do zaszczepienia syna na gro chorób cywilizacyjnych. Kazał mnie, polonistce na emigracji zawodowej, odpisać przekonująco, że szczepień nie będzie. Jestem córką lekarza, moja teściowa pracuje w sanepidzie wojewódzkim. Zwolniłam się.

Dziś sama szczepiłam blisko 7-tygodniowe niemowlę własnego autorstwa. Zaczęło się od wizyty w gabinecie pediatrycznym. Przemiła lekarka dopytuje o zwyczaje Poli:
Lek. med.: A często budzi się w nocy do karmienia?
Ja: Różnie. Zdarza jej się co 2 godziny, ale czasem przesypia 6, 7 godzin jednym ciągiem. Czy budzić?
Lek. med.: Zaraz ją zważymy, jeśli równo przybiera... - po czym obrzuciła moją golutką córę doświadczonym spojrzeniem wieloletniej praktykantki i nie kryjąc zdumienia skończyła afirmatywnie - Przybiera. Nie budzić.

Polka ważyła dziś 5380g. 7 tygodniowe niemowlę z bujną czupryną. Dzień wcześniej na rodzinnym party ktoś wziął ją za "odchowane, półroczne". Dziecko zważone, zmierzone, przewinięte, ubrane, zbadane i nawet nie kwęknęło. Polka pięknie uśmiechała się do pani doktor, gaworzyła zaciekle w korytarzu, uwodziła przechodniów. Na chojraka wparowałam z nosidełkiem do gabinetu szczepień. Matko! Co to była za syrena! Polka odpaliła największy kaliber i rozpłakała się na całego. Nic dziwnego - niemowlęta odbierają przez skórę dwa razy wrażliwiej niż starsze dzieci. Przy ciągle jeszcze przytłumionych pozostałych zmysłach, dotyk jest u nich szczególnie dobrze rozwinięty. A tu nagle igła i szczepionka (skorelowana, czyli bardziej pewnie bolesna!). Serce mi się ściskało, kiedy tuliłam małą Polę płaczącą pierwszy chyba raz prawdziwymi, rzewnymi łzami. Przekupiona porcją mleka prosto z maminego baru usnęła.

Wykorzystując sytuację zadecydowałam: idziemy na spacer. Lady Mama dzielnie towarzysząca mi podczas całego zajścia (co dziwne, nie dolewała tym razem oliwy do ognia) stwierdziła:
Lady: To pójdę z wami, co będę podjadać w domu.
Ja: ...
Lady: No pójdę, pokłócimy się, będzie fajnie!

Kłótni nie było. Była za to bohaterska akcja pomocy kosowi. Zaciekawił mnie ptak dyndający głową w dół. Po włożeniu okularów okazało się, że to sytuacja awaryjna. Dwa tygodnie temu, podczas otwarcia sezonu wędkarskiego, któremuś rybakowi linka musiała wystrzelić prosto na drzewo. Pech chciał, że na feralnej gałęzi przysiadł sobie kos. Nóżka zaplątała się w żyłkę i ptak ugrzązł. Próbował odlecieć, spadł i dyndał. Los jego był przesądzony. I nagle zjawiłam się ja. Zdecydowałam, że go uwolnię. Gałąź wysoka, drzewo liche - nie wdrapię się. Poza tym moja awersja do łażenia po drzewach, lasach i bratania się z gruntem nie pozwoliłaby mi na aż tak zakrojoną akcję. Wykpiłabym się sama przed sobą, że po cesarce, że nigdy nie łaziłam po drzewach i nie potrafię - guzik prawda! Potrafię, ale nie chcę. No, ale - jak nie siłą, to sprytem. Wzięłam leżącą nieopodal gałąź i udało mi się przeciąć nią linkę (dociskając ją do wyższej gałęzi i pocierając do skutku). Uwolniony ptak nawet nie podziękował! Odleciał, przysiadł pod sosenką nieopodal (czyli jednak czegoś się nauczył) i jął oglądać stan swojej nóżki. Na moje oko, postronnej adeptki weterynarii (bo obserwowałam siostrę w akcji) - będzie z nim dobrze. Lady Mama zachwycona, łzy w oczach, Polka obudzona. Cała akcja przeciągnęła nam spacer tak, by wracać do domu w świeżo rozpoczynającej się burzy.


Pierwszy grzmot (na moje ucho jakieś 500 metrów o nas!) przeraził moją córeczkę do gromkiego płaczu. Nie pomogło przekonywanie, że zaraz będzie w domu. Nakarmiona, przebrana, przewinięta - postanowiła wrócić do szpitalnych wspomnień i jak na zawołanie zaczęła płakać. Nie przestawała. Pomagała tylko karuzela nad łóżeczkiem, ale i tak na krótko. Jednocześnie głodna, śpiąca i z bolącą po szczepieniu nóżką zanosiła się łzami. Te wywołały męża z pracy kilka godzin przed planowym opuszczeniem stanowiska. W ekspresowym tempie zaliczył kilka aptek i wrócił do domu z termometrem, paracetamolem (truskawkowy? serio? dla niemowląt?), gazikami i wszystkim innym potrzebnym. Ostatecznie usnęła i mam nadzieję, że obudzi się jak rybka welonka - z zanikiem traumatycznych wspomnień ostatnich 12 godzin. A jak nie to trudno, niech już będzie paracetamol o smaku truskawkowym.


poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Ester time...

W tym roku Święta Wielkanocne omijają nas szerokim łukiem. Owszem, na stole rodzinnym dostatek mięsiwa i słodkości, goście zasiedli, inni każą się odwiedzać. Zabrakło jednak naszego tradycyjnego koszyka z pisankami. Ktoś zwyczajnie zapomniał wyjąc go z szafki. A jakież tam cuda! Kolorowe jajka z wydrapanymi igłą wzorami. Listeczki, kwiatuszki, a wszystko drobniutkie i ażurkowe, jak serwetka z kordonku. Inne jaja mamy tam drewniane, malowane w regionalne wzory. Wszystkie są pamiątkami: po babci, po cioci, po innej zdolnej krewnej czy znajomej, która cudeńka malowała. Są też żenujące pisanki z dzieciństwa - niepomalowana wydmuszka z przyklejonymi taśmą włosami, oczami i krzywym uśmiechem (ja) albo oblane woskiem jajko, które miało być artystyczne, a ostatecznie wygląda jak świecznik pod koniec dwudniowego świętowania (siostra). Między tymi cudeńkami znajdzie się i kilka plastikowych ozdóbek, kilka kurczaczków wielkości 1cm x 1cm, trochę papierowych króliczków. Wszystko to na leciwym sianku z fragmentami zielonej bibuły, w plecionym koszyczku, z plastikowym barankiem wieńczącym całość. Mimo niewątpliwej tandety poszczególnych elementów (nie licząc oczywiście jaj profesjonalnie zdobionych) całość zawsze wyglądała swojsko, radośnie i całkiem spójnie. Koszyczek był zawsze centralną ozdobą wielkanocnego stołu.

Zaraz obok stała babka piaskowa mojego autorstwa. Piękna, marmurkowa. Robiłam ją zawsze sama, w przeddzień Wielkiej Nocy. Przy muzyce z Czekolady ucierałam jajka z cukrem. Dodawałam zawsze jedno więcej, bo przecież każdy z domowników zupełnie przypadkiem przewijał się wtedy przez kuchnię łyżką podjadając kogiel-mogiel (tudzież kogel-mogel). Przepis, z którego korzystałam był od lat z małym, granatowym notesiku w kuchni. W tym roku zniknął. Przez lata udoskonalany, z wielokrotnie zmienianymi wartościami składników, opryskany kakao - tak go pamiętałam. Najwyraźniej budził już zniesmaczenie królowej kuchni i Lady Mama postanowiła go "przepisać" na czysto. Pech chciał, że przepisany został zupełnie inny przepis, dalekiej krewnej z Wojkowic Komornych, z którego babka wychodzi sucha, sypka i bardziej piaskowa niż ruchome wydmy w Łebie. W trakcie manewrów kulinarnych Lady Mama znów postanowiła wtrącić swoje trzy grosze i znów zmieniła wartości składników. Wyszedł zakalec. Kobieta ma tendencję do psucia wszystkich cukierniczych wyrobów mojego autorstwa. Cichaczem dodaje Sernix dr. Oetkera do super ekologicznego sernika, który właśnie robię. Podmienia mi zwykłe rodzynki na sułtańskie - w efekcie bakalie osiadają na blasze, a nie wypełniają równo całe ciasto. Dolewa wody do lukru, który właśnie robię i nagle ten robi się przeźroczysty, a nie piękny i biały (jak planowałam). Dosypuje gorzkiego kakao do polewy czekoladowej i potem nie da się jej rozsmarować. Mazurki pod moją nieobecność dekoruje orzechami, na które jestem uczulona. Słowem - wszystko psuje. I dziwi się bardzo, że wolę pracować w kuchni sama, bo przecież "Razem to taka fajna zabawa" - mówi, po czym ręce brudne z ryby otrzepuje nad masą sernikową. W tym roku podobnie.

Siostra wylała na siebie taki litraż perfum, że Polka, wzięta przez siostrę na ręce, zareagowała alergią kontaktową skóry. Moja chrześnica, niepomiernie aktywna, od 7 rano do 22 wieczorem biegała po wszystkich piętrach. Jej ulubionym zajęciem stało się wbieganie na wyższy poziom i darcie się za dowolnym członkiem rodziny na cały głos (oczywiście na głos, który permanentnie budził Polę). Ojciec z moim szwagrem przegadywali się cały wieczór na temat budowy domu. Ojciec, inżynier mechanik, właściciel firmy budowlanej kontra szwagier, automatyk robotyk, wizjoner. Starcie - bezcenne. By załagodzić sytuację mój mąż zaczął wykładać na temat Witkacego. Kontrowersyjny wybór, reakcję panów znam z relacji pośredniej. Sama utknęłam u góry usypiając Polę i karmiąc ją przez dwie godziny. Mała musiała odreagować całe to zamieszanie. Bo przecież w między czasie w kuchni odbył się spór rzeczowy na temat różnicy między mieszadełkiem, blenderem i mikserem, wizyta ciotki z Zabrza i jej starcie z Ojcem, który ciągle tylko dokładał jej nowych specjałów na talerz (mimo zapewnień, że ta już dziękuje), kłótnia moja z mężem - o cokolwiek. Słowem - prawdziwie rodzinne święta.

Dziś rano, kiedy wszystko co powyższe nadal traktowałam z przymrużeniem oka, zabrakło mi wody pod prysznicem - siostra piętro niżej myła głowę. Również bez wody, bo jeszcze niżej mama się kąpała. Także bez wody, bo w garażu ktoś odkręcił kran. Absurd sięgnął zenitu. Z radością upatruję reszty dnia!

No i nikt nie posadził rzeżuchy!


piątek, 18 kwietnia 2014

Woo hoo, it's Friday!! Oh wait... I'm a mom.

Czas hormonalnej ckliwości chyba się skończył. Ostatni blisko rok upłynął mi pod znakiem przeżywania, emocjonalnego rozchwiania i rozpasania egzystencjalnego. W wolnych chwilach dumałam nad trudami kobiecego żywota. W innych momentach pozwalałam sobie na łzy niezadowolenia. Większość z tych uczuć zajadałam, bo w ciąży wolno. Czasem zwyczajnie użalałam się nad sobą czy bezsensem żywota. Szlochałam sobie jak młodopolska dekadentka opadając powoli (wzorem Ani z Zielonego Wzgórza) w bezdenną otchłań rozpaczy. Taki obrazek mogłoby dopełnić chyba tylko zapisanie się do fanklubu Izabeli Trojanowskiej.

Własna inicjatywność kilku ostatnich dni najwyraźniej postawiła mnie do pionu. W 10 dni na DaWandzie sprzedałam niemal wszystkie zrobione kocyki i poduszki niemowlęce. Zastrzyk energii był niesamowity. Choć brakuje mi jeszcze trochę by z kategorii "strat" przejść na "zyski", to i tak całe moje zrozpaczone jestestwo napełniło się radosną dziarskością. Materiałów leży w domu jeszcze sporo, będę miała z czego uszyć kolejne cuda do kołysek, wózków, łóżeczek. Wszystko to - wieczorami i w weekendy. W dzień jestem przecież matką roku, czyli noszę, śpiewam kołysanki, przewijam, karmię, zabawiam, rozmawiam z Polą.

Zabawianie stało się ostatnio zdecydowanie łatwiejsze. Odpaliliśmy z mężem karty edukacyjne z serii Oczami maluszka. Pola skupia na nich wzrok i uważnie słucha opowiadanych historii. Kontrastowe kształty wpadają w oko takiemu maluchowi, który dzięki temu łatwiej uczy się patrzeć i zauważać przedmioty. Cieszę się jak dziecko, kiedy moja córeczka wodzi wzrokiem za moim palcem i faktycznie patrzy na "żółte kółeczko", "czarny domek". Wyciąga nawet rączki, żeby dotknąć matowego białego i nabłyszczanego czarnego koloru.

Karty usprawniają także snucie narracji. Wymieniliśmy małej matę edukacyjną na pamiątkę rodzinną z czasów chrześnicy. Zaprojektowana jako wyspa pomaga nam w tworzeniu ciągów skojarzeniowych: wyspa - statek - rybka - kaczuszka czy innych. Płynnie przechodzę dzięki nim z tematu na temat. Opowiadam o morskiej żegludze, o piaszczystych lagunach, o zimnych północnych morzach pełnych fok, o kaczuszkach. Moim ulubionym połączeniem jest zestawianie ze sobą pszczółki i bąka. Tłumaczę Poli entomologiczne zawiłości gatunkowe niezrażona, że na karcie widnieje jedynie bąk-zabawka. Zestawiam wszystkie znane powszechnie rodzaje bąków i obserwuję, jak Polka cieszy się na słowo "pieluszka".



Im więcej mówię do mojej małej córeczki, tym więcej dostaję w zamian uśmiechów. Dzięki tym cudownym kartom przełamałam swoją barierę dialogu. Do tej pory rozmowy z noworodkiem przychodziły mi nad wyraz ciężko. Opisywanie wykonywanych czynności uważałam za bezcelowe, skoro Pola może poznawać je poprzez obserwację, a nie język. Karty rozgadały mnie do tego stopnia, że opowiadam małej nawet w jaki sposób właśnie zmieniamy pieluszkę.

Przepełniona energią działam na pełnych obrotach. Wieczorem, w piątek, padam wykończona i upatruję weekendu jak wybawienia. Mąż rano zajmie się Polą, będzie przynosił ją do karmienia, a ja leniwie odeśpię co moje. Pewnie się nie uda, bo...


Ale przecież wszystko to nieważne, bo kiedy ta mała istotka uśmiechnie się rano na mój widok zmęczenie rozpływa się jak niedawne sny i znów gotowa staję do działania. 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Skoki rozwojowe

Mąż: Sam nie wiem, czy wierzyć w te "skoki rozwojowe". Zawsze myślałem, że niemowlęta rozwijają się liniowo. To niemożliwe, żeby nagle, z dnia na dzień, coś się miało zmienić.
Ja: Czytałeś przecież wczoraj, że jak dzieci uczą się gaworzyć to emitują jeden tylko dźwięk, np. "g", mimo, że inne opanowały już wcześniej. A jak tego nauczą się dobrze to o nim jakby zapominają i uczą się nowego. Może z tymi skokami rozwojowymi jest podobnie (albo raczej odwrotnie - przypis z teraz)? Mózg absorbuje jakieś informacje przez dłuższy czas, a potem nagle z dnia na dzień uruchamia te zdolności?
Mąż: Możliwe, że mózg wyłącza zbędne procesy w celu lepszej aplikacji. - rzekł magister dwóch kierunków filologicznych.

Pola w swojej krainie 
W skrócie - zachowanie Poli tak odbiegło od naszych ostatnich przyzwyczajeń, że zaczęliśmy szukać dla tego wytłumaczenia. Zaczęło się dwa dni temu, kiedy bez zapowiedzi Pola przespała ciągiem 7 godzin. Zdarzały jej się podobne sytuacje, ale bywały poprzedzone wielogodzinną walką ze słynną kolką. Tym razem mała padła po całkiem spokojnym dniu. Faktycznie - jadła nieco częściej (czyt. co 20/30 minut), ale przy sobotnio-rodzinnym galimatiasie umknęło to mojej uwadze. Dzień później świat Poli nadal kręcił się wokół jedzenia. Zapinanie bluzki okazało się bezcelowe wobec żądań mojej córki. Chodziłam zatem cały dzień z rozchełstanym dekoltem - a raczej siedziałam, bo karmienia pochłonęły mnie całkowicie. Mała dopijała sobie przez 5 minut, zasypiała na 15 i wracała do nas wyspana i radosna albo smutna i przerażona. Przechodziła z rąk do rąk (bo akurat sporo tych rąk przy stole rodzinnym się znalazło). Marudzenie i problemy z zasypianiem złożyliśmy z mężem na karb wizyty rozentuzjazmowanej kuzynki Poli - mojej chrześnicy Hanki. Dziewczynka lat 7 jest wulkanem energii, który krzyczy radośnie, gada o wszystkim niemalże cały czas, absorbuje uwagę całego towarzystwa - i dobrze jej z tym. Z wrażenia mała Pola już drugą noc spała bit 7 godzin nie reagując nawet na przenoszenie z łóżeczka do dostawki, głaskanie i rozmowy rodziców nad uchem. Dziś moja mała córeczka nadal kontynuowała swoje wołania. Bardziej niecierpliwie i jeszcze częściej żądała jedzenia. Na widok piersi rozanielona uśmiechała się pięknie i przytulała się do ciepłego ciała mamy. Zasypiała niemal natychmiast, budziła się kwadrans później. Bardzo chciała już "wstawać", ale jej własna potrzeba oderwania się od maminego dekoltu musiała napawać ją ogromnym smutkiem, bo momentalnie wykrzywiała usteczka w podkówkę i zanosiła się żałosnym szlochem. Scena urywała się po kilku sekundach i Pola albo wracała do spania, albo pozwalała zająć się zabawą. Zasnęła bez większych problemów. Wzgardziła butelką (co zdarzyło się pierwszy raz) i ufnie przylgnęła znów do mnie. Ile dziś będzie spać? Nie pogardzimy z mężem kolejnymi 7-ma godzinami ciągłego snu maluszka.

Czy to już skok rozwojowy? Podobna sytuacja zdarzyła się 2 tygodnie temu. Przez dwa, trzy dni Polka jadła jak nakręcona, aż nagle zaczęła dostrzegać swoje zabawki, wodzić za nimi wzrokiem, reagowała płaczem na dzwonek do drzwi (wcześniej nie wiedziała o jego istnieniu). Otwierała rączki i niezręcznie trzymała wsadzone w nie przedmioty. Pola miała w tedy nieco ponad 3 tygodnie. A jest przecież dzieckiem blisko 2 tygodnie przenoszonym. Podręczniki fachowe podają, że skoki rozwojowe u takich maluchów występują o tyle wcześniej, o ile dłużej dziecko siedziało w brzuchu mamy. Kolejny "skok" przypada zatem teraz (między 7 a 9 tygodniem, czyli w przypadku Polki - między 5 a 7) - kończymy 6 tydzień. Ciekawe, co przyniesie nam ten przełom. Świadomość, że rączki należą do Poli i że może nimi sterować? Uśmiechy? Nowe reakcje? A może przyniesie nam powrót do regularnych i nie tak częstych karmień? Na razie przynosi matczyny niepokój, bo zamiast spać, kiedy dziecko moje śpi - przeszukiwałam Internet pod kątem "czemu niemowlę nagle śpi w nocy" i "ile powinno spać niemowlę". Jak się okazało w sieci znajdują się głównie informacje o tym, że niemowlęta nie śpią w nocy. Najwyraźniej matki tych co śpią nie zajmują się wypisywaniem problemów na forach internetowych tylko korzystają i śpią razem z dziećmi. Co też niniejszym zdążam uczynić.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Co robić, jak dziecko śpi?

Co tu pisać, skoro dni podobne do siebie jak dwie krople wody? Schemat opieki nad noworodkiem jest taki sam w każdym wypadku - jedzenie, pieluchy, dużo miłości, cała masa przytulania. Różnica między poniedziałkiem a środą polega tylko na stanie osobowym. Raz asystuje mi mąż, innym razem mama. Ja tymczasem dzielnie uśmiecham się do małej (choć nie tak już małej) Poli, klaszczę, kiedy ta dotknie zabawki, gaworzę na zachętę, noszę, śpiewam, pokazuję. Kiedy mała zasypia nadrabiam braki serialowe albo szyję. Twórczość maszynową wystawiam na DaWandzie (sprawdźcie Instytut Doświadczeń - link tutaj). Skąd tyle energii? Powinnam być wykończona trudami macierzyństwa.

Teraz już mogę powiedzieć to otwarcie: ciąża była najgorszym okresem, jakiego doświadczyłam. Czułam się spętana jak serdelki w mięsnym. Ubezwłasnowolniona i całkowicie poddana zmianom w moim ciele. Ciąży właśnie podporządkowałam wszystkie plany zawodowe, prywatne, wolny czas. Hormony skutecznie utrudniały mi pracę naukową. Sprawny mózg zastąpił mały rozumek zorientowany na kalorie. Biernie obserwowałam to, co działo się z moim brzuchem, biodrami, biustem. Dzięki terapii w początkowych miesiącach ciąży mogłam jakoś oddzielić samo ciążowanie od macierzyństwa, od mojej córeczki. Nie przelewałam swojej goryczy na dziecko, zatrzymałam się na fizjologii. Nie wiem, czy mam w sobie dosyć siły, by zdecydować się na to drugi raz. Przeszłam tę ciążę z solidną anemią, na obrzękach, z nadwagą i depresją. Czego chcieć więcej? Końca! Kiedy teraz budzę się w nocy, bo Pola zaczyna kwilić tuż obok - cieszę się jak dziecko, że wielki brzuch nie blokuje mojej motoryki. Nie mogę uwierzyć, że to już minęło. Spoglądam na swoje ciało i cieszę się, że należy już tylko do mnie - jest jak poligon po manewrach, ale przynajmniej w spokoju dochodzi do siebie. Anemia minęła jak ręką odjął, wzrósł entuzjazm i zapał do działania. Coś sobie szyję, czasem planuję. Depresja majaczy gdzieś w tyle jak oddalający się, czarny i mokry pies (Swoją drogą świetna animizacja depresji - pies. Pomysł z książki, którą całą sobą polecam: Pan Cartwell autorstwa Rebecci Hunt).

Sporo jeszcze mnie omija. Żałuję np., że nie byłam na Swag Show w ten weekend. Szkoda, że nie mogę poświęcić więcej czasu na szycie i promocję produktów w Instytucie. Chętnie wróciłabym do prowadzenia zajęć. Nie brakuje mi natomiast Uniwersytetu i wszech-tam-obecnego patetycznego dupowłazowstwa. Kiedyś usłyszałam mądrą myśl: "Mężczyźni na tym wydziale (filologiczny - przyp. aut.) dzielą się na trzy kategorie: malkontenci, mitomani, dekadenci". Sprawdzałam - zgadza się. Lata studiów doktoranckich zweryfikowały moje myślenie. Widzę tam głównie: akademicki beton, egocentryków i cicho-ciemnych. Ponieważ zaś mężczyźni stanowią znaczący procent w kadrze wydziału wrażenia mam ostatnio podłe, chęci do przebywania tam jeszcze mniejsze, tęsknotę równą zeru. Coraz jestem szczęśliwsza bez tego miejsca. Nie wiem jeszcze czy to tylko mechanizm obronny na wypadek "gdyby nie dali mi etatu", czy faktyczna zmiana myślenia. Na co? Chwilowo na bawełnę połączoną z dzianiną dresową. Płytkie intelektualnie, płodne manualnie:

Kocyk (59zł) i chusta niemowlęca (19zł)
Kocyk (59zł)

Kocyk (59zł)

Poduszka niemowlęca (25zł)



środa, 9 kwietnia 2014

Kocyk, podusia, apaszka - do wzięcia!

Kocyk w sam raz na wczesną wiosnę!

Śliczny, delikatny kocyk dla niemowląt. Zrobiony z bawełny i dzianiny dresowej świetnie sprawdzi się jako kołderka, mata czy przykrycie na dworze. Dzianina dresowa jest dodatkowo ocieplona, przez co kocyk rewelacyjnie spisze się w chłodniejsze dni. Stonowane kolory pomogą maleństwu w spokojnym śnie.

Wymiary:
70x75cm

Materiał:
Bawełna, dzianina dresowa

Możliwość zamówienia kocyka w dowolnym rozmiarze, solo lub w zestawie z poduszką.

Cechy produktu:
Mały, funkcjonalny wymiar. Kocyk zmieści się do torby, można go łatwo zrolować i zabrać ze sobą. Niewielki rozmiar nada się do kołysek i wózków.

Cena: 59zł, uszyty przez Instytut Doświadczeń
Zamówienia na: ok@instytutdoswiadczen.com lub w komentarzu


------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Do kompletu proponuję poduszkę:


Płaska poduszka dla niemowląt. Mięciutki wkład powoduje dopasowanie poduszki do główki maleństwa. Niemowlę śpi niemalże na płasko, jedynie otula swoją głowę miękką bawełną. Delikatny puch amortyzuje wstrząsy, przez co poduszka idealnie nadaje się do wózka. Sprawdzi się także w kołyskach i łóżeczkach. Jej mały wymiar pozwala na łatwe spakowanie i zabranie jej ze sobą.

Wymiar:
20cm x 35 cm x 2cm

Materiał:
Bawełna, dzianina dresowa (spód), włókna z poliestru (wypełnienie)

Cechy produktu:
Lekka, miękka poduszka, nie powoduje odkształceń główki niemowlaka. Efekt amortyzacji przy zachowaniu płaskiego podłoża dla główki.

Cena: 25zł, uszyta przez Instytut Doświadczeń
Zamówienia na: ok@instytutdoswiadczen.com lub w komentarzu

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

A jak już wychodzić na spacer... to tylko w apaszce również wykonanej w ID!


Śliczna chusta zrobiona z bawełny i ocieplonej dzianiny dresowej. Będzie pięknie wyglądała na każdym maluszku. Ochroni przed chłodem, ale nie przegrzeje niemowlęcia (dzięki warstwie z bawełny). Możliwość noszenia dwustronnie. Zapinana na guziczek, posiada też dwie tasiemki do zabawy, kiedy już rączki pójdą w ruch. Dobra od pierwszych dni życia.
Wymiar:
42cm x 30cm x 30cm

Materiał:
Bawełna, dzianina dresowa, tasiemki, plastik (guzik)

Cechy produktu:
Miła w dotyku, ciepła, przewiewna, ręcznie robiona, łatwe zapięcie, dwustronna.


 Cena: 19zł, uszyta przez Instytut Doświadczeń
Zamówienia na: ok@instytutdoswiadczen.com lub w komentarzu

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Gdyby ktoś chciał kupić cały zestaw, wówczas cena mocno spada, bo aż do 89zl za wszystkie trzy produkty! 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Pola skończyła dziś pierwszy miesiąc

To niesamowite, że równo miesiąc temu leżałam rozciągnięta na stole operacyjnym, a lekarz sprawnymi ruchami wyciągał Polę z mojego brzucha. Dziś patrzę na swoją cudowną córeczkę, która spokojnie śpi w swoim małym łóżeczku. Nadal budzę się w środku nocy i sprawdzam, czy równo oddycha, ciągle płaczę, kiedy zasypia na moim brzuchu.

Dziś odwiedziła nas spora część rodziny. Padła fraza: "To sporo wam się w życiu zmieniło, mała przewróciła wszystko do góry nogami?". Bez wahania odpowiedziałam: "Albo właśnie wszystko nam poukładała?". Świat bez Poli wydaje mi się teraz dziwnie miałki, płytki i bezbarwny. Lata szalonego imprezowania dosyć infantylne, wypady do knajp, kina czy inne formy rozrywki - zbędne. Przyjaźnie - niewystarczające, fascynacje - płytkie. Wszystko "sprzed" Poli jest podrzędne tym chwilom, które właśnie przeżywamy. Obserwowanie, jak córeczka się rozwija stało się moją nową pasją. Porzucam na tę okoliczność seriale, książki, uczelnię, znajomych. Wpatruję się w to, jak Pola przechodzi kolejne etapy rozwoju. Każda zmiana to wielkie wydarzenie w naszym domu.

Co takiego działo się przez ten miesiąc?

11.03., dzień 5:
Pierwsza kąpiel Poli. Najpierw mała płakała i błądziła dookoła przerażonym wzrokiem. Trochę nam to zajęło, ale ostatecznie dotarło do dwójki początkujących rodziców, że jest jej zwyczajnie zimno. Przenieśliśmy się z kąpielą z kuchni do łazienki, odpaliliśmy farel. Teraz kąpiemy się codziennie, a Pola coraz lepiej się bawi.

12.03., dzień 6
Pierwsza niestrawność maluszka. Z jednej strony - gdybym mogła cofnąć się w czasie nie zjadłabym tak szybko surowej marchewki. Kosztowało nas to 9 godzin bólu brzuszka, obustronnej męki, moich łez, Poli strachu. Skończyło się dobrze. Z drugiej strony - dzięki temu wiele się nauczyliśmy i marchewka na stałe wypadła z naszego jadłospisu.

18.03., dzień 12
Cały dzień tylko z mamą, cudowny. Odpłynęły wszystkie strachy i niepokoje. Wątpliwości, czy poradzę sobie z małą dziewczynką ustąpiły miejsca bezgranicznej miłości i spokojowi.

19.03., dzień 13
Lekarze rozwiali hipohondryczne wątpliwości matki. Polka po porostu prowadzi aktywny tryb życia i to, że nie śpi w dzień to dobry objaw. Oznacza, że śpi nocą, a to luksus, na który nie wszyscy młodzi rodzice mogą sobie pozwolić!

20.03., dzień 14
Pierwszy spacer Poli. Pamiętam, jak zarzekałam się - co najmniej 6 ścisłych tygodni w domowych pieleszach. Czternastego dnia już biegaliśmy z wózkiem po ogrodzie. Wiosna rozpędziła strachy po raz kolejny.

22.03., dzień 16
Kryzys laktacyjno-karmienny. Nauczyliśmy się, że smoczek demotywuje Polę do ssania piersi. Smoczek schowaliśmy głęboko i o tego momentu karmienie idzie nam o wiele sprawniej.

25.03., dzień 19
PIERWSZY UŚMIECH PROSTO DO MAMY! Nie trzeba tego już więcej opisywać czy komentować. Najpiękniejsze uczucie pod słońcem, kiedy radość rozświetliła tą małą twarzyczkę. Świadomość, że to mój widok spowodował tyle uśmiechu - bezcenna.

28.03., dzień 22
Nauczyliśmy się, że na spacery musimy zabierać przynajmniej 120ml mleka. Pewnego piątku zabraliśmy tylko 60-kę, która Poli wystarczyła zaledwie na kilka minut spokoju. Skończyło się na niesieniu malutkiej do domu.

31.03., dzień 25
Pola została sama z tatą i... nic się nie stało. Mogłam wyjść na kilka godzin zostawiając im dużo jedzenia. Powiew wolności nie sprawia, że staję się gorszą matką. Wręcz przeciwnie. Chwila odpoczynku daje jeszcze więcej energii do opieki nad małą.

03.04., dzień 28
Nasza córeczka zaczęła zauważać zabawki i wyciąga w ich kierunku rączki. Mąż dokonał klasyfikacji wszystkich dziecięcych grzechotek: żyrafka się uśmiecha i dotyka Polę w nos; piesek pozwala się głaskać i zawsze wydaje jeden rytm grzechoczenia itp. Mała jest zachwycona!

06.04, dzień 31
Pola skończyła miesiąc. Przyjechało dużo gości, w tym dziadkowie z Katowic. Mój teść trzymał swoją wnuczkę na rękach pierwszy raz w życiu. Był tym zaskoczony, przerażony i chyba szczęśliwy. Na ręce wziął ją też Krzyś, brat męża. Kupiony w całości.

Nauczyliśmy się z mężem sporo: rodzajów i rozmiarówki pieluch, typów butelek, sposobów karmienia piersią i butelką, usypiania na siedząco, kołysząco, jak mierzyć temperaturę noworodkowi, jak ubierać noworodka (metodą prób i błędów), do czego służą gaziki, waciki, sól fizjologiczna, jak wiązać chustę, o czym rozmawiać z malutką. Zakupiliśmy niezbędne sprzęty, takie jak poduszka antywstrząsowa od ekoubranek. Znaleźliśmy w tym wszystkim chwilę na kilka kłótni, namiętne pocałunki, zmęczone przytulanie, telewizję wieczorem, czytanie książek (mąż więcej niż ja). Na szczęście znaleźliśmy też czas na spanie, przyglądanie się śpiącej Poli, spacery, zabawy.

Ze wszystkich dostępnych na rynku gadżetów najlepiej sprawdziła się rzeczona poduszka antywstrząsowa. Pola jest jeszcze bardzo malutka, ale już ciekawska. Woli siedzieć z nami w swoim bujaczku. Dzięki poduszce od ekoubranek jej główka jest stabilizowana z obu stron i nie kiwa się niebezpiecznie na boki. Mała ma przy tym trochę luzu i może ciekawsko obracać głowę podążając wzrokiem za zabawką. Regulowana ilość wkładu pozwala dopasować wysokość boków do indywidualnych potrzeb dziecka. Można też dowolnie napełniać komory poduszki i w przyszłości stworzyć regularny jasiek. Wyprofilowany dół poduszki idealnie przylega do ramion. Poduszka sprawdzi się nie tylko w domu, ale także w samochodzie. Nasze nosidełko, sprzed 7 lat, nie ma odpowiednich stabilizatorów na główkę i mała Pola niebezpiecznie kiwała się na boki. Poduszka antywstrząsowa zapobiega takim sytuacjom i córeczka może podróżować w komfortowych warunkach. Niekwestionowanym atutem jest wykonanie i wzór. Poduszka jest po prostu śliczna. Kolorowe kotki idealnie współgrają z różnymi kolorami ubranek. Dzięki temu Pola zawsze wygląda jak idealnie dopasowana do swojej nowej podusi.



Pola skończyła miesiąc. Waży 4840g, mierzy 57cm. Mam wrażenie, że jest z nami już od zawsze. I nie mogę doczekać się każdego, kolejnego dnia!

piątek, 4 kwietnia 2014

Ciało

Czas połogu do najlepszych nie należy. W detale nie będę się wdawać, bo to jak sprawozdawać w radio wizytę w mięsnym. Brak jedynie pani w fioletowych lokach, która z dużą nadwagą i jeszcze większą rezygnacją spyta: A dla ciebie kochanieńka, co podać? Byłam pewna, że wszystko wróci do normy (większej, ale normy). Krok po kroczku miałam wracać do wagi sprzed ciąży. Tymczasem moje ciało ogłuszone cesarką drzemie jeszcze sennie i minie sporo czasu, zanim w ogóle zacznie na coś reagować.

"Będziesz się czuć niczym kangurzyca z dyndającą torbą" - mówiła jedna z koleżanek, świeżo upieczona mamusia. Przygotowałam się na obwisły brzuch już wcześniej i miał nie być dla mnie żadnym zaskoczeniem. Nikt jednak nie wspominał, że przez te 9 miesięcy ciąży zanikają chyba wszystkie mięśnie odpowiedzialne za środek człowieka - rzeczony brzuch. Nie da się go wciągnąć, napiąć, wypiąć. Dynda z przodu i zagradza mi drogę do ubrań sprzed podwyższonego beta HCG. Przypomina o wszystkich ciążowych zachciankach, jest jak wyrzut sumienia, że goniłam męża w środku nocy po kremówki. Koniecznie papieskie. Przez jego środek biegnie ciągle linea negra, którą mam ochotę zmyć mydłem, zdrapać ręcznikiem. Jak resztka tatuażu z gumy balonowej wygląda, jak kawałki brudu przylepione w równej kresce. Z radością obserwowałam, jak to przebarwienie pojawia się, jak opasuje mnie niczym wstęga z napisem "CIĄŻA". Teraz boję się, że nigdy nie zniknie i zostanie mi taki relikt balonowania.

Brzuch i jego okolice to nie jedyne problemy pociążowej cielesności. Kiedy karmię Polę i widzę jej delikatną główkę opartą o moją rękę, dociera do mnie jak suchą i zaniedbaną mam skórę. Czasem osypuje się tak bardzo, że mam ochotę wykąpać się w szamponie przeciwłupieżowym. Zmiany hormonalne, brak nawodnienia (bo przecież wszystko idzie w pokarm), ale przede wszystkim brak czasu. W łazience chcę być jak najkrócej. W lustro nawet nie patrzę. Kondycję i jakość mojego ciała zbywam milczeniem. Zaraz po cesarskim cięciu bałam się podnieść kołdrę i spojrzeć na to, co ze mnie zostało. Jakość ciała przerażała mnie jeszcze przez kolejne tygodnie. Dopiero dziś, w przymierzalni H&M, zupełnie przypadkiem, zobaczyłam całą siebie. Bliznę po operacji, naciągniętą wokół niej skórę, suche ciało gdzieniegdzie poprzetykane słynnymi rozstępami. Jako urozmaicenie gdzieniegdzie widać jakieś przebarwienia, multum nowych znamion. Do tego zaniedbane dłonie, stopy. Wszystko po kolei woła o balsam, krem, olejek czy inne pielęgnacyjne cudo. A mnie włosy dęba stają, jak pomyślę ile czasu mi to wszystko zajmie. Wybiegam spod prysznica jak oparzona i minutę później już siedzę w ciepłym łóżku. Na tej ekspresowej trasie nie ma miejsca na pielęgnacyjne rytuały, domowe spa, moczenie się w płatkach róż. Nacieranie ciała balsamami kojarzy mi się tylko ze stratą czasu. Obcowanie ze swoim ciałem - jest teraz jak dotykanie obcej, starej osoby.

Zmieni się to wszystko, wiem. Faktycznie bardzo powoli uda mi się wrócić do formy sprzed ciąży. Już jest o wiele lepiej niż było w pierwszych dniach po cesarce. Nie dziwi mnie zupełnie to, co dzieje się z moim ciałem. To normalne, że brak mu motywacji - swoje przeszło, niech odpoczywa w tym estetycznym rozleniwieniu, całe w letargu kosmetycznym. Zastanawia mnie tylko własna reakcja. Próbuję jakby wyprzeć całą tą sytuację. Nie patrzę na siebie, nie dbam, pomijam. Jakbym chciała tę sytuację zignorować, pominąć. Brzydzi mnie to? Zniesmacza? Smuci? Sama nie jestem pewna czym się motywuję, ale jedno jest pewne - ja i moje ciało to teraz dwie, zupełnie inne rzeczywistości.

środa, 2 kwietnia 2014

Materiały!

Zamówiłam właśnie trochę materiałów na letnie kocyki dla dzieci, zabawki, poduszki, apaszki. Któregoś dnia, kiedy mąż zajmował się będzie Polą (a ja oczywiście karmić będę na żądanie), piętro niżej, w pokoju suszarniano-gościnnym, odpalę Łucznika. Uszyję, wycenię, wystawię w sieci i będę czekała aż ktoś również uzna moje wzory za fascynujące!

Eklektycznie

Amerykańsko

Pudrowo

Norwesko

wtorek, 1 kwietnia 2014

Mother power

Zadzwoniła siostra zapraszając nas z Polą na babski wypad z dzieciakami. Ona i jej córeczka, synek w brzuchu i dwa, wielkie psy w doborowym towarzystwie innych matek i dzieci (oraz psów) wybierały się na spacerowanie. Pomyślałam, że to świetny pomysł i wpakowałam Polkę do auta. Mała przespała całą naszą wyprawę. Z jednej strony to dobrze, z drugiej zaś - sporo straciła!

Na absolutne brawa zasługuje Daria - dziewczyna powożąca limuzyną na dwójkę dzieci. Z przodu, w spacerówce sunie Julek, dwulatek. W gondolce wypoczywa Jagienka. Darii towarzyszą dwa duże owczarki. Bez mrugnięcia okiem mama  oporządza krzyczące niemowlę, marudzącego synka, szczekające psy. Lawirując między wszystkimi elementami tej układanki sprawnie zawiązuje chustę do noszenia małej i rozmawia przez komórkę. Ze stoickim spokojem pyta swojego synka:
- Julek, skąd ta woda?
- Siiiiiii - mówi Juliusz
- Zsikał się. Przyznał się! Widzicie? - podsumowuje dumna mama, po czym sprawnie zmienia mu pieluchę.
Rzecz oczywiście dzieje się w plenerze.

Kilka metrów dalej Elizka dzielnie maszeruje opóźniając cały pochód. Zagaduje koleżankę w podobnym wieku, Florentynę i wspólnie debatują, dwie dwulatki, nad woreczkiem pełnym paluszków. By uciąć im te egzystencjalne przemyślenia mama Florki daje córci bułkę. Tę porywa pies, przez przypadek naruszający nieco strukturę rączki małej dziewczynki. Jak można się spodziewać: Florka uderza w płacz. Sytuacja zostaje jednak opanowana, bo cóż to za sytuacja w porównaniu z Elizką, która bezpretensjonalnie wylewa całe swoje picie z nota bene kubka niekapka. Napój ląduje na Elizie, lecz głównie w wózku. Mała traci pojazd i musi maszerować. Po chwili się męczy. Odwracamy się z dziewczynami i widzimy Elizę i Florkę siedzące na chodniku i debatujące. Jedna z mam wraca, druga idzie dalej taszcząc balast w postaci 7-miesięcznej ciąży.

A wszystko to okraszone radosnymi uwagami przechodniów:
- Okropne te psy! Jak te dzieci mogą przy nich spać! - powiedziała pani. Swą uwagę skierowała do mnie, jedynej matki, której dziecko spało. A spało bardzo mocno.
- A pudź! - wykrzyczał w moją stronę facet przejeżdżający rowerem. Wracając dodał - Musicie tak na środku stoć? - co koleżanka skwitowała:
- A pan co tak jeździ tam i z powrotem?

Gdy zaś mój czas na spacerze dobiegał końca grzecznie pożegnałam się z Mother Power, by wrócić do domu z ciągle jeszcze śpiącą Polą. Pies siostry postanowił odprowadzić mnie pod sam samochód. Po drodze zaliczał wszystkie jary, rowy, kałuże i sadzawki, nagabywał przechodniów, zaglądał do wózków. Wielkie psisko o bardzo spacerowej aparycji krążyło po deptakach zachwycone wolnością. Doprowadziło nawet do zaskakującej wymiany zdań między mną, a młodym ojcem:
- Wie pani, ja lubię psy, ale zwierzę to jednak zwierzę, i powinna pani... - zarzucił mnie swą epifaniczną spostrzegawczością.
- To nie mój pies. Siostry, a za mną tylko poszedł. Robię co mogę.  - rzuciłam zwięźle przerywając jego tyradę (najpewniej poświęciłby ją mojej nieodpowiedzialności itp.itd.)
- A, to przepraszam. - skłonił się pokornie i odjechał.
Nie sądziłam, że obcesowością zapewnię sobie uprzejmość!

Przy samochodzie zaczęłam główkować - CO ZROBIĘ Z PSEM (vel. cielakiem). Przecież nie zabiorę. Na szczęście (a w zasadzie - jak to w ogóle możliwe) spotkałam na parkingu drugą siostrę. Ta przyjechała pojeździć ze swoim chłopakiem na rolkach. Przejęli zwierzę. A ja spokojnie wróciłam do domu.

I już nie mogę doczekać się kolejnego spaceru. Samej w cichym parku nieopodal! A mamom - chapeau bas.