W tym roku Święta Wielkanocne omijają nas szerokim łukiem. Owszem, na stole rodzinnym dostatek mięsiwa i słodkości, goście zasiedli, inni każą się odwiedzać. Zabrakło jednak naszego tradycyjnego koszyka z pisankami. Ktoś zwyczajnie zapomniał wyjąc go z szafki. A jakież tam cuda! Kolorowe jajka z wydrapanymi igłą wzorami. Listeczki, kwiatuszki, a wszystko drobniutkie i ażurkowe, jak serwetka z kordonku. Inne jaja mamy tam drewniane, malowane w regionalne wzory. Wszystkie są pamiątkami: po babci, po cioci, po innej zdolnej krewnej czy znajomej, która cudeńka malowała. Są też żenujące pisanki z dzieciństwa - niepomalowana wydmuszka z przyklejonymi taśmą włosami, oczami i krzywym uśmiechem (ja) albo oblane woskiem jajko, które miało być artystyczne, a ostatecznie wygląda jak świecznik pod koniec dwudniowego świętowania (siostra). Między tymi cudeńkami znajdzie się i kilka plastikowych ozdóbek, kilka kurczaczków wielkości 1cm x 1cm, trochę papierowych króliczków. Wszystko to na leciwym sianku z fragmentami zielonej bibuły, w plecionym koszyczku, z plastikowym barankiem wieńczącym całość. Mimo niewątpliwej tandety poszczególnych elementów (nie licząc oczywiście jaj profesjonalnie zdobionych) całość zawsze wyglądała swojsko, radośnie i całkiem spójnie. Koszyczek był zawsze centralną ozdobą wielkanocnego stołu.
Zaraz obok stała babka piaskowa mojego autorstwa. Piękna, marmurkowa. Robiłam ją zawsze sama, w przeddzień Wielkiej Nocy. Przy muzyce z Czekolady ucierałam jajka z cukrem. Dodawałam zawsze jedno więcej, bo przecież każdy z domowników zupełnie przypadkiem przewijał się wtedy przez kuchnię łyżką podjadając kogiel-mogiel (tudzież kogel-mogel). Przepis, z którego korzystałam był od lat z małym, granatowym notesiku w kuchni. W tym roku zniknął. Przez lata udoskonalany, z wielokrotnie zmienianymi wartościami składników, opryskany kakao - tak go pamiętałam. Najwyraźniej budził już zniesmaczenie królowej kuchni i Lady Mama postanowiła go "przepisać" na czysto. Pech chciał, że przepisany został zupełnie inny przepis, dalekiej krewnej z Wojkowic Komornych, z którego babka wychodzi sucha, sypka i bardziej piaskowa niż ruchome wydmy w Łebie. W trakcie manewrów kulinarnych Lady Mama znów postanowiła wtrącić swoje trzy grosze i znów zmieniła wartości składników. Wyszedł zakalec. Kobieta ma tendencję do psucia wszystkich cukierniczych wyrobów mojego autorstwa. Cichaczem dodaje Sernix dr. Oetkera do super ekologicznego sernika, który właśnie robię. Podmienia mi zwykłe rodzynki na sułtańskie - w efekcie bakalie osiadają na blasze, a nie wypełniają równo całe ciasto. Dolewa wody do lukru, który właśnie robię i nagle ten robi się przeźroczysty, a nie piękny i biały (jak planowałam). Dosypuje gorzkiego kakao do polewy czekoladowej i potem nie da się jej rozsmarować. Mazurki pod moją nieobecność dekoruje orzechami, na które jestem uczulona. Słowem - wszystko psuje. I dziwi się bardzo, że wolę pracować w kuchni sama, bo przecież "Razem to taka fajna zabawa" - mówi, po czym ręce brudne z ryby otrzepuje nad masą sernikową. W tym roku podobnie.
Siostra wylała na siebie taki litraż perfum, że Polka, wzięta przez siostrę na ręce, zareagowała alergią kontaktową skóry. Moja chrześnica, niepomiernie aktywna, od 7 rano do 22 wieczorem biegała po wszystkich piętrach. Jej ulubionym zajęciem stało się wbieganie na wyższy poziom i darcie się za dowolnym członkiem rodziny na cały głos (oczywiście na głos, który permanentnie budził Polę). Ojciec z moim szwagrem przegadywali się cały wieczór na temat budowy domu. Ojciec, inżynier mechanik, właściciel firmy budowlanej kontra szwagier, automatyk robotyk, wizjoner. Starcie - bezcenne. By załagodzić sytuację mój mąż zaczął wykładać na temat Witkacego. Kontrowersyjny wybór, reakcję panów znam z relacji pośredniej. Sama utknęłam u góry usypiając Polę i karmiąc ją przez dwie godziny. Mała musiała odreagować całe to zamieszanie. Bo przecież w między czasie w kuchni odbył się spór rzeczowy na temat różnicy między mieszadełkiem, blenderem i mikserem, wizyta ciotki z Zabrza i jej starcie z Ojcem, który ciągle tylko dokładał jej nowych specjałów na talerz (mimo zapewnień, że ta już dziękuje), kłótnia moja z mężem - o cokolwiek. Słowem - prawdziwie rodzinne święta.
Dziś rano, kiedy wszystko co powyższe nadal traktowałam z przymrużeniem oka, zabrakło mi wody pod prysznicem - siostra piętro niżej myła głowę. Również bez wody, bo jeszcze niżej mama się kąpała. Także bez wody, bo w garażu ktoś odkręcił kran. Absurd sięgnął zenitu. Z radością upatruję reszty dnia!
No i nikt nie posadził rzeżuchy!
cudownie :) najbardziej rozbawił mnie ten Witkacy dla rozładowania atmosfery.. już widzę miny obu panów :))
OdpowiedzUsuńWiesz.. ja nic nie upiekłam, nic nie ugotowałam, zdałam się na mamę (wygodnie). Ale rzeżuchę posadziłam!
Hahhah, uwielbiam cały tekst! Ja też nic nie upiekłam ani nie ugotowałam i zdałam się na mamę (kiedy jak nie z noworodkiem!?). I rzeżuchę też posadziłam, ale zdechła :(
OdpowiedzUsuń