sobota, 21 lutego 2015

Instytut Doświadczeń

Jest chyba taka tradycja na blogach, że kiedy dzidziuś kończy rok matka publikuje manifest swojego blogowania. Przyszła pora i na mnie. Co prawda urodzinki Poli dopiero za dwa tygodnie, ale malutka przenoszona o te czternaście dni, więc piszę już dziś.

Po co mi ten blog był do szczęścia potrzebny?

Jak się okazuje po nic, bo szczęśliwa jestem i bez bloga. Szczęście daje mi Pola, mąż, rodzina, znajomi, którzy są zawsze - a nie tylko raz od wielkiego, postowego dzwonu. Zaczęłam pisać z potrzeby wygadania się, o tym, jaka trudna była dla mnie ciąża, jakie ekscytujące macierzyństwo. 

Przyznaję, otwarcie, że komercyjne blogowanie to nie dla mnie. Wpakowałam się, na własne życzenie, w kilka akcji promujących. I choć całym sercem jestem  z producentami, których zachwalałam i zdania co do produktów nie zmieniam, to pozycja pisania pod dyktando sponsorów czy finansjery gadżetów dziecięcych mnie nie jara i zwyczajnie nie lubię, kiedy ktoś mi ogranicza przecinki czy ortografię.

Bo choć kończę w tym roku studia doktoranckie na filologii polskiej są to studia z zakresu literaturoznawstwa, nie zaś językoznawstwa, jak mylnie interpretowali autorzy kilku uprzejmych komentarzy. Nie obrażając absolutnie nikogo (bo każdą krytykę sobie cenię, i za każdą dziękuję szczerze, bez ściemy) - to na serio w dupie mam biernik w funkcji dopełniacza czy inne deklinacyjne sensacje. Nie planuję kariery w poradni językowej. Wolę za Hemingwayem "w końcu pisać, niż ciągle poprawiać". A skupianie się na ortografii, kiedy przed oczami dobry tekst na blogu (a nie w periodyku naukowym po wielu korektach) uważam za najwyższy komplement, bo najwyraźniej do niczego innego nie można było się przyczepić. Tak piszę i albo to czytacie, albo nie - nikt Was nie zmuszał do zaglądania na mojego bloga, a zaglądacie, widzę po statystykach i oczom nie wierzę, jak one szybują w górę, ile osób tu wchodzi, jak użyteczne (bo często odwiedzane) są moje recenzje gadżetów dziecięcych. Zatem za każdą wizytę serdecznie dziękuję - miód na moją klawiaturę.

Niestety swojej funkcji terapeutycznej blog nie spełnił. Blog ma to do siebie, że jest anonimowy, że w zasadzie to, co na nim wykreuję będzie tylko moje. Nie w tym przypadku. Anonimowość wyparowała przy chyba czwartym poście i od tamtej pory pisałam z ciągłą autocenzurą w głowie. Absolutnie nie wytrzymam tego ani jeden dzień dłużej. 

Co dalej z moim blogiem?

Obawiam się, że nic. Nie dołączę do grona koleżanek na własnych domenach, nie pojawi się u mnie zakładka o współpracy. Ba! Nie pojawi się ani jeden post więcej. Bloggerki, które nie leją w swoich postach hipokryzji mogę na palcach ręki policzyć. Laski cisną ściemy, że blog to ich życie a po kilku miesiącach nie ma u nich na stronach nic więcej, niż tylko produkt za produktem i na siłę pisane posty o domowym kolorycie. Są panie, które na blogach się obłowiły i szczerze im tego gratuluję. Cenię jednak tylko te, które nie czyniły wcześniej fałszywych manifestów, jakie to one są anty-komercyjne, i że wszystko dla samej przyjemności pisania. A potem bam - cennik na blogu i bitwa na lajki na facebookowych fanpage'ach. A u mnie ani zapędu do kariery blogowej nie ma, ani chęci uczestniczenia w bitwie na blogi. Bo tak na dobrą sprawę, po cholerę ten blog? Ani nie dla kasy, ani to mój zawód. Hobby mogłoby być, ale nie jest, bo cenzurowane - to jakie to hobby? Opiniotwórcza matka ze mnie żadna, bo dziecko mam jedno i w gadzetsferze dopiero się odnajduję. Są już świetne blogi recenzyjne, matek wielodzietnych (albo przynajmniej dłużejdzietnych), gdzie wszystko już padło i mogę to teraz tylko powtarzać. Po co? No pytam się po co?

Mój blog jest super

Moim subiektywnym zdaniem. Jedna lasia ostatnio mi zwróciła uwagę, że nie mam za dużo komentarzy pod postami - peszek. Mam te, które są szczere i wypływają z potrzeby skomentowania, od dziewczyn, które znam i lubię. Dla mnie wystarcza. Do tego mój blog jest śliczny - jest absolutnie śliczny. Mam fantastyczne nowe logo, piękne "Polka Dots" w tle - czego chcieć więcej? No więc na tym poprzestanę.

Czy usuwać bloga?

A po co? Skoro już to napisałam, niech się gawiedź Internetowa cieszy i korzysta. Może komuś pomogą recenzje, przeboje brzuszkowe Poli i inne nasze wpisy. Jestem zadowolona z każdej literki, więc zostawiam ku potomności, a szczególnie ku potomności Poli - kiedyś, gdy będzie usypiać swoje maleństwa przeczyta z pewnością chętnie, jak to mama panikowała pierwszego dnia w domu z malutką, pierwszą córeczką. Mam nadzieję, że znajdzie tam wiele otuchy - że nie jest sama ze swoimi emocjami. Mam nadzieję, że nadal będę wtedy, żeby jej pomagać, wspierać i dawać do zrozumienia jaka jest cudowna i silna, że da sobie radę. Ale gdyby nie daj Boże mnie zabrakło - to niech zostanie tych kilka skreślonych słów o naszym pierwszym roku razem. 

Nie będę na koniec pisać wielkich peanów na cześć bloggerek, które cenię i lubię - wiedzą o tym (i wiedzą pewnie, że nie do nich piję, bo jakże to tak). Blogi będę dalej czytać, komentować w miarę możliwości na blogach lub prywatnie. Wolę wybrać się z dziewczynami na spacer niż tracić czas przed monitorem, więc z blogosfery powoli się ulatniam. A jeśli kiedyś jeszcze założę bloga - cóż, zobaczymy, ale będzie wtedy tylko mój. O ile pozwoli mi na to czas - planujemy z mężem drugą dzidzię, od października wracam na studia, zmieniamy miejsce zamieszkania i zaczynamy nowe życie. Ten blog jest ważnym rozdziałem, ale tego poprzedniego, trzeba zamknąć.

Dziękuję wszystkim za super przygodę razem!


wtorek, 17 lutego 2015

Album zimowy

Ja u Was zima? Bo u mnie książkowo: zapalenie oskrzeli, dziecko z mężem u teściowej, wcinam rosół i zastanawiam się, jak w takim stanie pójdę na pocztę, po książki z biblioteki czy zawieźć L4 do roboty.

A o spacerach z Polką mogę chwilowo zapomnieć. Wirusa albo przywieźli rodzice, albo zachorowałam od biegania po dworze bez szalika - czyli jestem zajączkiem z Misia Uszatka  (filmik pod tym linkiem) - i pomyśleć, że puszczałam Poli ten odcinek do śniadania jeszcze kilka dni temu...

A potem poszłyśmy na spacer. Coś za dobrze nam to ostatnio szło. Opanowała wyprowadzanie dziecka w wózku (dodam dziecka chodzącego i nadmiernie ruchliwego) wespół z psem (jeszcze bardziej ruchliwym i również chodzącym). Atosek przy Poli sprawuje się bardzo dobrze - jest oszczędny w uczuciach, pozwala jej prowadzić się na smyczy (Pola w wózku, Atosek równa z bolidem, mała dziewczynka zachwycona dzierży w dłoni smycz, ja trzymam tę samą smycz przy kierownicy, ale Pola o tym nie wie. Atos też.). Wraca, kiedy go zawołam i epatuje radością z każdego centymetra swojego psiego, ponad 30-kilowego cielska. Obie z Polką uwielbiamy psa. Kot mniej.



Na spacery chodzimy do parku i osobom ze Śląska polecam park im. Jacka Kuronia w Kazimierzu Górniczym, bo jest tam chyba wszystko: mini zoo, stawy, las, place zabaw. W weekendy są też baloniki i wata cukrowa (za 3zł lub 3,50zł z nawilżaną chusteczką).






A czasem wychodzimy po prostu na ogród. Na sanki (w końcu własne, niepożyczone, kupione za 60zł w Makro - bo wszędzie już wykupili te tańsze).






Duży ogród i wolno biegający pies to coś, za czym będę najbardziej tęskniła w Pszczynie, ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Ogródek jakiś tam będzie, będzie wielki park z zamkiem, żubry - fair enough.

A chwilowo spacerowanie zawieszone (pech, bo pogoda cudna). Ja obstawiona syropami, herbatą i rosołem próbuję szybko wydobrzeć, Pola świetnie bawi się z tatą u dziadków i wizytuje Park Śląski. Ach, nie znoszę chorować!!!!!!

sobota, 14 lutego 2015

Walentynki

Oglądam sobie ten Rok z Perfekcyjną Panią Domu i nagle dostrzegam rozdział o Walentynkach. No, na Boga, Małgosiu, na ten temat mądrzyć mi się nie będziesz. Data urodzenia (14 luty właśnie) predestynuje mnie do bycia ekspertką w zakresie dnia na "W".


Jak przygotować romantyczną kolację?

Cóż, w tym momencie mamy na stanie blisko roczną Polę, która zaiwania po domu na dwóch nogach, więc oboje z mężem padamy ze zmęczenia. Do tego w pracy dali mi do domu karton (26 sztuk!) pączków i od czwartku nic, tylko tyję (atrakcyjność na poziomie Rowu Mariańskiego). Cały etat, projektowanie kuchni, przygotowania remontowe - wszystko to sprawia, że ostatnio nawet włączenie prania urasta do rangi arcy-cieżkiego zadania (no dobra, pralkę włączyłam, ale zapomniałam o praniu i wyjęłam je... a nie, jeszcze nie wyjęłam, także ten, no...). Romantyczna kolacja w takich warunkach i przy takim zapale do działania - no nie.

Z ironicznie uniesionymi brwiami czytam więc, że mam się zdecydować na "finger food: małe pierożki z nadzieniem z owoców morza, szaszłyki owocowo-serowe, ptysie z nadzieniem waniliowym".

Generalnie nie mam ciśnienia na wielką walentynkową ucztę, cały dom w burdelowej czerwieni, ja w bieliźnie z futerkiem i mąż obsypujący mnie różami i czekoladkami za 500 dolców. Wręcz przeciwnie - to moje urodziny, lubię jak jest "po mojemu". Co nie zmienia faktu, że ma być też romantycznie, bo czemu nie.

W Walentynki chodzi o miłość

Dostaliśmy propozycję, żeby wyjść sami wieczorem. Drugą, żeby pójść z siostrą moją i szwagrem na urodzinowe piwo. A ja ciągle nie mogłam się wyzbyć przekonania, że jedyne czego chcę w urodziny to być całą rodziną właśnie. W Walentynki, być z tymi, którymi kocham najmocniej - z mężem (z urzędu mu się należy) i z Polką (moją prywatną całoroczną Walentynką). Rano obudziło mnie więc brutalne dźgnięcie w oko i nieporadny całus, który bardzo szybko przerodził się w bolesne ugryzienie. Otworzyłam bojaźliwie jedno oko, a nade mną kiwała się roześmiana buzia Poli. Dumnie prezentowała swoje cztery zęby (czyli małe chwalipięctwo przy okazji) i gramoliła się na mój brzuch. Tuż obok siedziała moja siostrzenica, która również zaserwowała mi swoje czułości (siedmioletnie, więc bardziej stonowane) i piękną laurkę (mówiłam już, że uwielbiam laurki?). Mąż podsunął mi pod poduszkę książkę (prezent urodzinowy) i chyba chciał przepraszająco spojrzeć, że jej nie zapakował, ale musiał złapać spadające z łóżka niemowlę, więc czar prysł. Zostawił mnie, rozbudzonej i z potarganymi włosami, dziewczynki i poszedł dokończyć śniadanie. Najpiękniejszy poranek pod słońcem, najlepsze urodziny.

Obserwowałam jak Pola bryka po całym domu w bodziaku z napisem LOVE, jak chodzi (CHODZI!!) i nie mogłam uwierzyć skąd mi się wzięło tyle szczęścia w życiu. Rodzice wrócili z tygodniowej pielgrzymki do Jerozolimy, więc wśród, nazwijmy to roboczo - religijnych gadżetów i improwizowanego obiadu (robiony z zamrożonych świątecznych zapasów, zmęczenia Lady Mamy i mojego urodzinowego lenistwa) krzątaliśmy się całą rodziną. Ciotce chyba zaczyna się angina, siostra utknęła w pracy, szwagier dogląda budowy domu. My z mężem mailujemy naprzemiennie z panią Bożeną i Anetą - każda z innej firmy robiącej kuchnie, obie starają się bardzo, obie zachęcamy do zejścia z ceny. Która wygra?





W wolnych chwilach proszę męża, żeby mi mówił o miłości, a on mi na to cytuje klasyków. Próbuje serwować mi różne fragmenty jednego wiersza licząc, że się nie zorientuję.

Sceneria walentynkowa niskim nakładem czasu i zerowym nakładem pieniędzy

Kwiaty. Kwiaty zawsze się sprawdzają. Najlepiej darowane, wtedy nie trzeba kupować samej. Osobiście najbardziej lubię te z Lidla. Cięte. Bukiety wyglądają jak kapelusze Heleny Bohnam Carter, nie lubię. Zupełnie jak prezesowi na imieniny i za grosz w nich klasycznego piękna. Proponuję zawsze umieszczać kwiaty w szklanych wazonach, bezbarwnych, wtedy najpiękniej pasują do każdej niemal scenerii. Nie gryzą się kolorystycznie, niczego nie psują, nie dominują.




Romantyzm to też świece, i te najpiękniej wyglądają, kiedy są różnych wysokości. Można pozbierać z domu różne ogarki i resztki (z proszonych kolacji i kolekcję świeczek Caritasu od 2005-go roku) i już jest romantycznie. Pozapalać na talerzach i będzie efekt wiejskiego wieczorku przy kominku (chyba, że ktoś ma kominek, to można zapalić w kominku).

Ta wypasiona kolacja, o której pisze Rozenek, generalnie się nie sprawdza. Widzę to tak - ja upocona jak mysz przy porodzie, próbuję nafaszerować cannelloni nadzieniem szpinakowym. Brudna po łokcie (bo oczywiście robię to w wizytowej kiecce) przeklinam pod nosem niepomna na siatkę językową dziecka pętającego mi się pod nogami (również umazane szpinakiem, a jakże inaczej). Mąż na ostatnią chwilę lata po Auchanach i kombinuje ekskluzywny deser - pewnie wróciłby z kremówką odstaną z trzy dni albo Kinder Niespodzianką ("Przecież chcemy mieć drugie, kochanie, prawda?"). Po dużej kolacji (bo z nerwów zapomnielibyśmy o obiedzie) pewnie padlibyśmy w fotelach przed telewizorem albo usnęli oglądając tandetną komedię romantyczną z lektorem (bo do okularów za daleko).

Na szczęście pozostawiłam kwestię romantycznego, wieczornego posiłku mężowi i uważam, że jest to najlepsze rozwiązanie z możliwych. Jeśli to mężczyzna zajmuje się romantyczną kolacją można zaufać w jego męskie poczucie instytucji restauracji: my dziś jedliśmy sushi. Świetne, najlepsze, rewelacyjne sushi, oglądając Zakochanego kundla. Najlepsze urodziny na świecie!




Prezenty walentynkowe

Tych nie uznaję. Nie lubię konkurencji - urodzinowe wystarczą. No, ale gest musi być, więc polecam taki (choć niekoniecznie świąteczny):


Trochę tak widzę Walentynki, jak w ostatniej scenie: trochę obciachowo, trochę z żartem, trochę na serio. A moje urodziny... cóż, pierwszy raz spędziłam je dokładnie tak, jak lubię, bez spiny, że musi być jakoś turbo wyjątkowo. I wiecie co? Pierwszy raz było.

piątek, 13 lutego 2015

Owieczka? A może gąsienica?

Dużo w blogosferze ostatnio wpisów o zajęciach dla dzieci, o tym co robić z nimi (dziećmi) w domu, co poza nim, jakie zabawki i tak dalej. A wszystko to dlatego, że dzieciaki dorastają i z niemowlęcych zabawek wchodzą w te bardziej interaktywne. Kiedyś, nietrafiona grzechotka po prostu wydawała słaby dźwięk. Przy niespełna rocznym dziecku i zabawkach mu dedykowanych nie ma już szansy na taką pobłażliwość bo kwestie edukacyjne mają być pierwszorzędne, a estetyczne dostawać Oscary za role drugoplanowe. Nie oznacza to oczywiście, że już trenuję Polkę do MENSY. Nie oznacza to również, że nie wpuszczam do domu wszechobecnego w sklepach plastiku (który obowiązkowo gra i świeci - wiadomo). Wpuszczam!

Pierwsze, świadome pojmowanie świata, responsywność, aktywność inna niż skupiona na własnej motoryce - wszystko to pozwala nie tylko na nowe, edukacyjne zabawki, ale też na nowe książeczki. Te, którymi teraz się bawimy są większe, cięższe, mają edytorskie bajery w postaci otwieranych okienek albo jakichś fazowych diwajsów. Pisałam ostatnio o serii Wesołe Rodzinki, która właśnie taka jest, a ostatnio hitem jest u nas książka Gdzie jest owieczka - wydawnictwo Wilga, seria Pokaż paluszkiem. Tak jak przy udziale mojego telefonu Pola opanowała pokazywanie paluszkiem do perfekcji, tak tu jakoś pomija najbardziej nominalny aspekt książeczki. Czemu wiec ją lubi?




Bo w książeczce bardzo dużo się dzieje. Grafika nie należy do moich ulubionych, ale skoro Polce się podoba to najważniejsze. Wbrew pozorom (tytuł), głównym bohaterem książeczki jest piesek, nie zaś owca. Pies sam w sobie też jest mylący, bo biały w czarne łaty, na pierwszej stronie występuje w towarzystwie krowy, no i impas, Pola pieska nie jest w stanie znaleźć i patrzy na mnie pytającym wzrokiem "O co chodzi?". Zadaniem dziecka jest tu pójście od pieska (paluszkiem) do aktywnego elementu, odkrycie go (krzaczek, zagroda) i z radością odnalezienie zwierzątka schowanego za kartonikiem. To Polunia uwielbia.



Ukryty jest byczek (Muuuu), kaczuszka, konik (przy okazji dodam, że Pola nauczyła się wydawać onomatopeiczny dźwięk kląskania!), króliczki i w końcu owieczka! Poza tą ostatnią stroną owca występuje już na pierwszej, więc tytułowe pytanie "Gdzie jest owieczka" oficjalnie uważam za idiotyczne w tym kontekście. Niemniej jednak książeczkę polecam, bo dziecku daje bardzo dużo radości.






Moja córeczka nadal pomija fabułę i skupia się tylko na plastyczno-technicznych aspektach książki, ale trudno. Jak zrobi karierę w edytorstwie i tak będę z niej dumna.

Cieszy mnie bardzo ten zwrot literacki - ciągle jeszcze nie bawi jej sam akt czytania (chyba, że byłby w ruchu), ale już w widzi w książeczkach ciekawy obiekt do zabawy. Jej przyjemność obcowania z lekturą jest zatem bardzo fizyczna, a przez to chyba najpiękniejsza. Zanim wejdzie w sferę językowej wyobraźni i zawsze już będzie widziała swoje własne reprezentacje poszczególnych znaczeń, zanim zacznie myśleć kalkami fabularnymi czy śledzić rytmy w rymowankach - teraz namacalnie dotyka literatury (która na szczęście tak jest skonstruowana) i chłonie ją całą sobą (podniebieniem, rączkami, nóżkami też ostatnio).

Chyba najwięcej przyjemności sprawia Poli Bardzo Głodna Gąsienica - hit blogowy i księgarniany ostatniego roku - wszyscy mają (więc niczym Mambę, ma i Polka). Dostała na Gwiazdkę i bardzo sobie chwali - nie całą jednak. Zaczyna przygodę z gąsienicą od strony z jedzeniem. Nie skupia się na poznawaniu ilości, rozpoznawaniu owoców, kolorach czy nawet na tytułowej gąsienicy. Nie widzi w tym nic interesującego, nawet opozycja duża-mała (jakże jej bliska) nie robi na Poli wrażenia. Ale dziurki! O tak, dziurki to coś, czym zajmuje się z pełną, dziecięcą radością. Ja podkładam palec od spodu a ona ten mój palec goni. Piszczy, kiedy chwytam jej malutką opuszkę palca wskazującego, kiedy próbuje przecisnąć go przez "Dwie gruszki". I bez ten dodatkowej animacji Gąsienicy nie chce nawet oglądać.





A przecież książeczka przednia, grafika cudna (matkę obezwładnia), ojca cieszy szczególnie spożywczy aspekt całości. Oboje lubimy i cieszy nas, że Pola również, choć ja osobiście wolałabym, żeby doceniła feerię barw, piękną kreskę, oryginalny skandynawski koloryt, minimalistyczną estetykę.




Przy całym moim uwielbieniu nie uważam, żeby Bardzo Głodna Gąsienica była jakoś wybitnie genialną pozycją literacką. Z fabularnego punktu widzenia jest nawet uboga! Bo co tam się dzieje? Przeżywamy w pięknym anturażu proces rozwojowy gąsienicy, obserwujemy jej przemianę w pięknego motyla, a przy tym dostajemy lekcję dietetyki (po obżarstwie dzień postu i wyjdzie na zero). To także egzemplifikacja słynnego porzekadła, że "apetyt rośnie w miarę jedzenia", ale w zasadzie... książka o tym nie mówi. Tylko pięknych ilustracji nie zaśmieca tekstem, co przekłada się na a) dowolność interpretacyjną, b) krótki cykl wzrostu gąsienicy.

Ostatecznie lubi chyba te książeczki, bo przecież co chwila się o nie potykam. Żałuję, że nie są tak dobrze przemyślane, jak książki dla starszaków (i mówię tu o klasycznych baśniach), bardzo mnie drażnią mankamenty edytorskie (bo jak już coś robić to porządnie, nie ważne, że dla kilkumiesięcznego bąbla). Wkurza mnie, że są zwyczajnie trudne - obrazki często zaśmiecone tekstem, brak wyraźnych linii, grafika nie jest przyswajalna. Ale co zrobić, dziecko się cieszy, kiedy oglądamy w kąpieli książeczkę o krówce i razem z główną bohaterką radośnie ryczy. Dobrze, że te dwie dziś wspomniane pozycje wydawnicze znacząco odbiegają od ogólnodostępnej tandetki literackiej. Bo moim skromnym, acz fachowym zdaniem, w dziale z literaturą dziecięcą też jest sporo "grającego, plastikowego badziewia" - książek, które niczego nie uczą, są zwyczajnie durne i brzydkie. Ale takie też mamy, bo nie zawsze trzeba wszystko mieć/robić na 100% i tak, jak ja zmęczona po pracy zasiadam przed serialem, tak i Pola może z powodzeniem przeglądać sobie pstrokaciznę bez przesłania.

A Wy? Jakie macie swoje, dorosłe przemyślenia na temat książeczek dziecięcych? Zło konieczne, cudeńka edukacyjne, piękne arcydziełka?

poniedziałek, 9 lutego 2015

Konkurs: jest zwycięzca (zwyciężczyni w zasadzie)!

Spośród wszystkich nadesłanych zdjęć konkursowych wybrałam subiektywnie to:


Jest urocze! A jaka pasja i determinacja! Kornelce gratuluję zarówno wygranej, jak i zjedzonego samodzielnie obiadku. Dumną mamę proszę o dane adresowe do wysyłki i już przekazuję Hipp'owi radosną nowinę o kolejnej zwyciężczyni w ich konkursie :).

Gratulujemy!

niedziela, 8 lutego 2015

Ikealand

Akcja dzieje się w Ikei. W piątkowym młynie ludzi chcących szybko wsunąć obiad, po pracy, przypadkowych grupek, rodzin w pełnym składzie - chcieliśmy coś zjeść i wpaść szybko po kilka rzeczy. Nigdy więcej (co powtarzam uparcie przy każdej wizycie w szwedzkim molochu).

Siedziałam zatem w Ikei - pośród gwaru, szumu i co najmniej wątpliwie przyjemnej atmosfery (do której pewnie moja rodzina się przyczyniła). Potrącana co chwila przez inny wózek z jedzeniem, siedziałam pomiędzy brokułami a łososiem rozrzuconymi pod krzesełkiem Poli. Co chwila obdarzana karcącym spojrzeniem salowej, która starym, postpeerelowskim drygiem zamiatała co chwila nasz barłóg spod stolika. Skąd w ogóle taka baba w nowoczesnym sklepie meblowym serwującym minimalizm i dobry styl?! A tu najwyraźniej wraz z powrotem do lat 60-tych w designie wrócono też do mentalności, peszek, że lokalnej. Uroczo.

Nie rozumiem czemu tylko w naszym kraju Ikea nie prowadzi sprzedaży online. Zarobiliby miliony. Ale nie, niech się bydło gniecie w pierdolnym, stalowym magazynie gnane strzałkami, jak pielgrzymka do Santiago de Compostela, by przypadkiem nie przeoczyła ani jednego elementu ekspozycji. Kilka kilometrów w nogach później dalej nie sposób się wydostać spośród świeczek i ostatnich przecen na trasie do kas. Wiem, że są skróty, ale nie zawsze udaje mi się o nich pamiętać. I ten absurdalny ochroniarz przy kasach, który w sumie (jak sam stwierdził) powinien był nas przepuścić bo mieliśmy na stanie niemowlę i generalnie kasa pierwszeństwa, ale nie. O, albo kobieta, która nas łaskawie przepuściła (w innej kasie) obrażona jak Hindus na sztućce odmaszerowała swój abażur skasować w innej kasie. Co za miejsce!

No, ale nieważne już. Jesteśmy w domu, kilka godzin później myślę nawet o tym gwarnym targu z dużą dawką absurdu, lekko tylko drwiąc pod nosem z "rodzinnej atmosfery" na którą liczyliśmy z mężem. Bo Pola, jak mniemam, była zachwycona - brokułami, łososiem, soczkiem, który można na siebie wylać, kącikiem dla dzieci, podusią, do której przytulała się całą drogę do kas. Kiedy zobaczyła piękny, dziewczęcy pokoik wgramoliła się na łóżko i chciała zasypiać. "Czy to jest higieniczne" - zapytał mój mąż. Przez urocze mini przejście między pokojami przemaszerowała do pokoju chłopięcego i chyba chciała w nim zamieszkać. Poduszkę- chmurkę musieliśmy wziąć ze sobą do domu. Cała sekcja "pokój dziecięcy" to jak plac zabaw i Pola tak to odebrała. Fotel bujany też chciała zabrać do domu. I spiralę z klockami. Fotela nie wzięliśmy (choć nie jest to jeszcze moje ostatnie słowo w tej kwestii).

Mamy już sporo rzeczy z Ikei, dziecięcych (dorosłych też, ale co będę o nich pisać) i zadziwia mnie nieproporcjonalny stosunek ceny do jakości. Świetne, drewniane, dobrze zaprojektowane zabawki kosztują ok. 30zł?! Serio?! No serio!

Taki przykładowo sorter- domek - jedna z ładniejszych Poli zabawek w naszym domu. Pierwszy, który widzę, nie będący pstrokatym badziewiem pełnym plastiku i kolorów od czapy. Potem się wszystkiego nazbiera i jest tęcza w dużym pokoju, najlepiej jeszcze grająca. Wybieram dla Polki zabawki stonowane, żeby potem nie było pchlego targu na środku dywanu w salonie. Sorter wpisuje się w tę politykę idealnie i pięknie komponuje się... ze wszystkim. A do tego jest bardzo fajną zabawką: drewniana skrzyneczka z emblematami domku, do tego czerwony dach z okienkami w kształty geometryczne. W środku komplet klocków do zabawy, lekkich, ale solidnych. Cała zabawka niezbyt duża, ale łatwa w obsłudze dla niewprawnych rączek maluszka. Zdecydowanie jestem na tak!






O, albo pchacz też ikeowski. Sprezentowany Polce przez Gwiazdkę. Początkowo wydawał nam się niestabilny, ale po odpowiednim ustawieniu rączki i zmniejszeniu prędkości kółek chodzi jak ta lala. Pola lubi pchać, choć zdecydowanie bardziej lubi być w nim wożona. Gramoli się do środka i staje jak w rydwanie, czeka aż rodzice wezmą się do swej niewolniczej pracy i powiozą przez długość pokoju. Piszczy z radości i klaszcze w dłonie, więc w nieludzkim skłonie ciśniemy z mężem na zmianę z pchaczem z Ikei.



Dziś, jak już zapewne wspomniałam, wróciliśmy do domu z podusią i zabawką-spiralą. Dobry wybór, bo kiedy malutka zobaczyła je w pokoiku wyrwało jej się tylko głośne "Łooooo". Spiralka też 30zł (niepełne), a zabawy co niemiara. Klocki można bardzo łatwo zamieniać miejscami, więc za jakiś czas zmienimy ich konfiguracje odświeżając co nieco zabawkę. Poduszka w kształcie chmurki wygląda jak kupiona za milion dolców, a znów ok 30 zeta. Jestem zachwycona! A Pola!W swoim łóżeczku ją uwielbia, tuli i robi "Aaaaaa". Mnie rozczula, mąż chce wydawać na nią (Polę) kolejne złote monety. 





A Wy? Kupujecie zabawki w Ikei? Czy może "Team Lidl"?

Pozdrawiamy,
O&P

P.S.
Inne zabawki z Ikealandu:


Zapraszam też do działu Recenzje - baby stuff gdzie znajdziecie podlinkowane wszystkie dziecięce produkty, które do tej pory pojawiły się na blogu.

wtorek, 3 lutego 2015

Tekst roku 2014

Mój tekst List do Poli bierze udział w konkursie BLOG ROKU 2014. Przeczytajcie i jeśli przypadnie Wam do gustu to poślijcie SMS. W sumie chciałabym trafić pod młotek Joanny Bator, która jest jurorką w tej kategorii. Oj, bardzo bym chciała, także ten, no - proszę! Na urodziny! ;)