niedziela, 16 lutego 2014

Pierwsze zamówienie!

Najwyraźniej spodobały się dziergania, które zaprezentowałam znajomym na FB. Już siostra zamówiła dla siebie kocyk i jej koleżanka inny. Koszt to oczywiście materiały bo robocizna to ćwiczenie moich zdolności krawieckich - jeszcze nie sposób ich wycenić. Materiały będą cudowne:


Dla Borysa uszyję kocyk urbanistyczny na granatowym polarku, Jagience przypadną kolorowe wróbelki na fuksji. Mam nadzieję, że się i mamom i bobasom spodobają te arcydzieła robótek ręcznych. Swoją drogą - kreatywne imiona: Borys i Jagna. Oba bobasy mają już starsze rodzeństwo, także żyją w imiennych zestawach: Eliza z Borysem i Julek z Jagną. Jedni bliżej, inni dalej. Ciekawe, czy Pola dobrze się z nimi dogada. Będzie miała jeszcze towarzystwo starszej koleżanki Uli, której mój mąż jest chrzestnym (1 rok) i Aleksandra, który przyjdzie na świat dwa miesiące za Polką. Rozdzieciwoił się ten świat! A tak wszyscy narzekają na niski przyrost naturalny!

W naszej rodzinie już dawno obrodziło w dzieci. Siostra ma 7 lat starszą od Poli Hanię, moją chrześnicę. Kuzyn ma dwójkę: Nadię i Tytusa, jeszcze jeden kuzyn na razie tylko jedną córeczkę - Zuzię. W sumie mamy już 5-kę nowego pokolenia i dwa w drodze. U znajomych jeszcze więcej, bo kiedy tylko wejdę na Facebooka to zaraz wyświetla się nowa feeria niemowlaków: Zosia, Róża, Łucja, Marysia, Hania! A to tylko najbliżsi znajomi, których widzę w "aktualnościach". W eterze krążą jeszcze bratankowie Jane (trzech urwisów płci męskiej) i dwójka bobasów od strony męża. Nikt z nas nie ma rewelacyjnych warunków ekonomicznych na zakładanie rodzin, a mimo wszystko decydujemy się na to dosyć często - przynajmniej w moim kręgu znajomych. Być może będzie nam ciężko (zwłaszcza mamom) wrócić do pracy po urlopach macierzyńskich, pogodzić życie zawodowe z pieluchami i nadal czuć ekonomiczny luz przy napiętych i coraz większych wydatkach. Niemniej jednak niezrażone zachodzimy w te ciąże. Biologia? Hormony? Nierozsądek?

Czasem wydaje mi się, że dobrze byłoby urodzić dzieci już na studiach, by teraz, w sile wieku i mądrości, zając się karierą zawodową, spokojnie pisać doktorat z odchowaną pięciolatką przy boku. Byłoby łatwiej dzielić się opieką studiując, a finanse w postaci stypendium wystarczyłyby na pokrycie wszystkich wydatków. I tak mieszkamy przecież w domu. Innym razem mam wrażenie, że trzeba było poczekać jeszcze 2 lata, aż zyskamy większą niezależność finansową i łatwiej nam będzie z własnym mieszkaniem i większym samochodem. Potem myślę o moich rodzicach: ze szpitala mama wracała na przednim siedzeniu malucha z niemowlęciem zapakowanym w kocyk (żadnych fotelików, wymyślnych śpiworków itp.). Dzieci wychowywała na 36 metrach kwadratowych (z czego dwa zajmowało pianino), ucząc się nocami, w łazience, do specjalizacji. Siostrę urodziła jeszcze na studiach i dzielnie lawirowała między praktykami na oddziałach zamkniętych, egzaminami i innymi koszmarami medycyny. Córką zajmował się tata i moja babcia. Wcześniej mieszkali u teściów. Kiedy sytuacja w miarę się unormowała ojca wysłano na eksport do Rosji, gdzie przez rok zarabiał na rodzinę. Pamiętam kiedy wrócił w środku nocy - obudziłam się sama czując zamieszanie w kuchni. Przywiózł mojej siostrze ogromnego misia, którego mamy do tej pory (i planuję zanieść go do czyszczenia!), mnie komplet grających żabek, z którego cieszę się chyba do dzisiaj. Dopiero jak ja miałam 5 lat (czyli mniej więcej 13 lat po ślubie) rodzice zaczęli budowę domu. Wprowadziliśmy się do niewykończonego i bardzo pracochłonnego budynku zanim jeszcze poszłam do szkoły. Mieszkam tam do dziś dumna, że tato sam nosił cegły, projektował dom, kopał fundamenty. W końcu inżynier z branży budowlanej! Nagle nasze życie przestaje wydawać się takie niepoukładane: mamy więcej, niż oni (własny samochód i to większy niż maluch, mieszkanie, za które nie musimy płacić, mieszkanie po dziadku w Pszczynie, które kiedyś może być nasze, dobre pensje i pieniądze ze stypendiów czy grantów naukowych, pokończone studia, dużo czasu na wychowywanie dzieci).

I przede wszystkim - jeszcze dużo czasu na lekturę. Polka wcale nie wyrywa się na świat (choć dziś zaczynamy 40-ty tydzień ciąży). Oficjalny termin mam na 24-go lutego. Jeśli mała do tego czasu nie ruszy - trzeba będzie ją wygonić podstępem. Może czeka na ostatnie elementy wykończeniowe swojego pokoiku? We wtorek kolejna (oby ostatnia) wizyta ginekologiczna. Tym razem, coby było weselej, wybieram się do lekarza z mamą (mąż w pracy, termin wizyty dziwnie środkowo-dniowy). Ciekawe co przyniesie kolejne USG. Więcej gramów? Dłuższe nogi? Uśmiechniętą Polę bawiącą się w otwieranie i zamykanie buzi? Kiedy tak patrzę na monitor w gabinecie lekarskim nie myślę już o niewygodach ciąży (a te w końcówce są nad wyraz problematyczne!). Chcę tylko zobaczyć małą na żywo, uściskać i zadbać, by zawsze już było jej ciepło i bezpiecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!