Nie będę pisała, jak cudownie i sielsko spędzamy z Polką
wakacyjny sierpień, bo przechwałki nie są w modzie. Z resztą aż tak idealnie
nie jest, bo przecież spędzam co kilka dni urocze godziny w łazience piorąc
ręcznie załatwione celnymi strzałami ubranka i pieluszki. Innym razem wracam z
gór niosąc w nosidle (a jak się go zapomni, to na rękach) ponad siedmiokilową
dziewczynkę. Sama do szczupłych nie należę, więc dodatkowy balast nieźle
obciąża stawy, którym przypomina się chyba ciążowa baby weight i odruchowo wypinam biodra i brzuch do przodu i kroczę
majestatycznie, jakby zanosiło się na rodzeństwo dla Polki – nic z tych rzeczy.
Poza absurdami w stylu łapania popielicy, a proceder był
długi i żmudny (zakończony sukcesem), wyjazdami na targ z Lady, siostrzenicą i
niemowlęciem (wyprawa blisko dwu godzinna), sadzeniem lawendy (coby blokowała
napływ much i owadów do domu), rozdzielaniem dwóch walczących ze sobą kotów i
wojny podjazdowej z teściową (wojny umownej, bo wiadomo – gdzie kucharek
sześć…) – jest całkiem przyjemnie. Weranda w domu teściów jest cała pięknie
przeszklona. Można spoglądać na lasek, słuchać strumyczka. W oddali góry, dachy
domów – pięknie. Z lubością wstaję o 5 rano razem z Polką i cieszę się cichym
domem, poranną kawą i kaszką (tak, robię dwie porcje – dla Polki i dla siebie),
leniwym, letnim dniem, który dopiero co wstaje po tej stronie góry. A kiedy
Polka idzie spać, albo chwilowo znajduje się w ramionach męża czy Lady zabieram
się za relaksacyjny przegląd lektur.
Po To tylko plotki,
uroczym i niezobowiązującym romansie z równością płci w tle, kupionym w Lidlu,
przyszedł czas na nieco ambitniejsze lektury. Pełna nadziei sięgnęłam po Matkę feministkę Agnieszki Graff licząc,
że znajdę tam teksty przekorne, pełne świetnego języka, dobrych spostrzeżeń i
analizy półświatka matczynego z perspektywy kobiety inteligentnej, uczonej i o
krytycznych poglądach. W zasadzie – nie zawiodłam się. Nie byłam też do końca
zachwycona zawartością kolejnego wydania Krytyki Politycznej.
|
Foto ze strony KP |
Na feminizmie się nie znam i nigdy specjalnie mi bliski nie
był. Będąc opiekunką studenckiego koła literatury kobiecej (i około kobiecej) o
zajęcia z krytyki feministycznej poprosiłam koleżankę z sąsiedniego zakładu.
Sama nie tykam się teorii spod wielkiego F, chyba, że chodzi o konieczność
egzaminu czy eseju naukowego. Wtedy też robię to pobieżnie przyznając się wszem
i wobec do swojej niewiedzy. Niemniej jednak wiem, a przynajmniej słyszałam, że
tak jest – feminizm i macierzyństwo nie zawsze idą razem w tango. I o tym Graff
trąbi w Matce feministce przez blisko
pół książki. Zbierając teksty z Kongresu Kobiet i pisząc o samym tym wydarzeniu
Graff przekonuje, że feministki dawno już zapomniały, że też mają dzieci,
których nie ma z kim zostawić. Wszystko pięknie i gratuluję pani Agnieszce
otwartego przy Kongresie przedszkola (no bo idea przednia), ale po co przy
okazji kruszyć kopie o równouprawnienie w rodzinie? Temat stary jak świat i jak
jest wszystkie wiemy. Prawda ludowa mówi: jak sobie wychowasz, tak masz – i nie
dotyczy bynajmniej dzieci, a ich tatusiów. Albo mamy chłopa, który w domu zrobi
wszystko, pozmywa, pozamiata, dziecko utuli, na spacer weźmie, pranie rozwiesi,
albo cierpimy w milczeniu z nierobem pod bokiem, co to w patriarchacie się
pławi przed telewizorem. Pośrednie opcje też są, ale w gruncie rzeczy te dwie
opozycje robią za metaforę ojcowskiego rynku. Kobieta poniekąd wyznacza pewne
zasady w domu. Albo robotę oddaje dobrowolnie i nie upiera się przy męczeńskim
sprzątaniu ba błysk do północy, albo Zosia-samosia godzi się z tym, że wszystko
ma na swoich barkach. Na początku jest różnie, ale po 20 latach małżeństwa
babki z natury przestają narzekać. Wiedzą, że to ich wybór. Sprawa prosta jak
konstrukcja cepa – albo dzielimy się obowiązkami, albo nie i grzmienie o równouprawnieniu
w rodzinie nic tu nie zmieni. Wybieramy sobie facetów nie tylko pod kątem
urody, portfela czy przyszłych teściów, ale też pod kątem tego, jak się nam
razem mieszka. Miałam w życiu dość szczęścia, żeby znaleźć sobie męża, co to
nie tyle pomaga, ale swoje obowiązki ma i nie czuję się, jakbym mu delegowała
jakieś swoje prace domowe. Od zawsze on szykuje śniadania i kolacje, zmywa,
ostatnio myje łazienkę. Zbiera po mnie kubki i talerzyki, nosi Polkę.
Materializuje się przy karmieniach, przystawiał do piersi, odbijał, jakby to
było w jego zakresie obowiązków wpisane ustawowo. W wolnych chwilach wynosi
śmieci, dba o samochód i kupuje wodę mineralną oraz papier toaletowy. O swoich
zadaniach pamięta, przypominać nie trzeba. Ja zajmuję się obiadami, praniem,
prasowaniem, strojeniem Polki, zabawami z małą, karmieniem, sprzątaniem. Robię
to, co w domu lubię, nie przemęczam się, nie mam wrażenia, że robię na dwóch
etatach. Doktoratu nie piszę z lenistwa, nie z niemocy, książki czytam na
potęgę. Gdzie w tym to wieczne zmęczenie, zapracowanie, umartwienie, wzajemne
pretensje? Mam ja egzemplarze promocyjne – męża i dziecko?
Graff pisze, że kluczowe jest tu właśnie oddawanie swoich
obowiązków, swoiste zastępowanie matki. Kiedy mąż zajmuje się dzieckiem to
jakby na chwilę pozwalał nieszczęsnej robotnicy usiąść i odsapnąć, nim zacznie
jej się kolejna zmiana. W wielu rodzinach tak jest, ale to tylko i wyłącznie
kwestia nazwania, przegadania i przewartościowania. Facet powinien wiedzieć,
rozumieć, że on też niektóre rzeczy musi. Sam się nie domyśli, a jak mu nie
powiemy, to bez sensu jest wykrzykiwać feministyczne standardy licząc, że
narzekanie coś zmieni. Typowo babskie zachowanie. A jak mamy w domu Pana
Wszechrzeczy to chyba nie stał się nim z dnia na dzień i wypada się orientować
„co gały brały” bez zbędnych protestów na własny los. A toczenie piany, że
ojciec ma chcieć zajmować się małym niemowlakiem tak samo jak matka uważam już
za całkowicie nie na miejscu. Standardy społeczne się zmieniają – to fakt. W
porównaniu z pokoleniem naszych ojców obecni tatusiowie robią więcej i
chętniej. Przed stu laty nikt nie przypuszczał, że chłop będzie z upodobaniem
kontemplował zawartość pieluchy i podliczał wypite mililitry. Problem w tym, że
hormony nie idą za tymi zmianami w parze. To kobieca przysadka reguluje to, że
nam się zwyczajnie chce. Że libido na początku szczątkowe, bo przecież kolejne
dziecko zagrażałoby temu obecnemu. Że nie chcemy pomocy w opiece bo potrzeba
bliskości i budowania więzi z dzieckiem jest silniejsza. Że chce nam się
wstawać do nocnych karmień, bo laktacja nas nieco do tego popycha – i tak
dalej, i tak dalej. Zainteresowanych zagadnieniem hormonalnej stymulacji
macierzyństwa i podziału ról w rodzinie odsyłam do literatury fachowej z
zakresu ginekologii i położnictwa. A tych, które jednak wolą standardowe
babskie narzekanie, że nikt im nie pomaga, a system społeczny dodatkowo to
utrudnia – zapraszam do Matki feministki Agnieszki
Graff. Przynajmniej w połowie jest to bowiem książka o społecznych
oczywistościach.
W drugiej połowie (zwanej uroczo Feminizm pod zjeżdżalni) Graff pisze już inaczej i daje mej
skołatanej macierzyństwem duszy to, po co książkę kupowałam – humor i dobre
pióro. To w zasadzie zbiorówka felietonów autorki puszczanych (o ile dobrze
wnioskuję) w magazynach „Dziecko” i „Wysokie Obcasy”. Pisza tam Graff o swoim
macierzyństwie i o tym jak to jej macierzyństwo w społeczeństwie polskim się
odnajduje. Z jednych tekstów przebija się tło rodzinne, na jakim wyrastała
najwyraźniej pani Agnieszka – ciocie i wujkowie (koniecznie przyszywani) pełni
rubasznej familiarności, obrzydliwej poufałości i zabawnej stylizacji z włosami
na lakier i przy komunistycznym papierosie. W innych można poznać panią Graff,
która próbuje postępować zgodnie ze współczesnym kodeksem matkowania – zmaga
się z zupkami, piaskownicą, chorobami, lekturami dziecięcymi. Wszystko to
pięknie napisane i zabawne, ale momentami też szalenie irytujące. No jak można,
no jak pytam, irytować się literackimi wyborami syna, skoro samej mu się te książki
dało do czytania (Nie czytaj mi, mamo,
byle czego)? Jak można, no jak, pytam, narzekać na lożę szyderców w postaci
matek, przy pewnym placyku zabaw (i na inne bachorstwo), skoro na placyk
trafiło się okazyjnie, a ten przydomowy jest całkiem do rzeczy i matki tam też
fajne? Sporo tam takich małostek nad wyraz irytujących dla mnie, czytelniczki
rzeczowej i uzależnionej od energicznych rozwiązań (nie podoba mi się to pakuję
Polkę i zmieniamy „piaskownicę”).
Dobre pióro to widać nie wszystko. Wyedukowana pani profesor
z wielkiej, polskiej uczelni próbuje nam w Matce
feministce akademicki dyskurs podszyć buntem dwulatka i odnajdywaniem się w
roli matki. Jak kolidujące mocno te dwa pojęcia: macierzyństwo i feminizm, tak
sprzeczna bywa Matka feministka. Momentami
pobrzmiewa mi jak ulubiona ma Gretkowska (z nostalgią wspominam sobie jej Polkę czy Europejkę, które idealnie trafiają w mój gust życiowy i społeczny)
i chyba to mnie do niej przekonuje. Jak to skwitował mój mąż: „No bo z
kobietami to już tak jest, że raz irytują na potęgę, a następnego dnia są
urocze i zabawne”. Nie ma to jak przyrównać feministyczną lekturę do kobiecej
obyczajowości. Taki ot, lokalny kolorycik, zawsze się wkradnie.
Gdzieś pomiędzy narzekaniem na brak równouprawnienia w
rodzinie (czego zdaniem Graff autorka nie czyni), recenzją tomu Pożegnanie z Matką Polką i pisaniem
postulatów do rządu w sprawie urlopów ojcowskich w Matce feministce dzieje się całkiem zabawnie. Zdaniem pani
Agnieszki istnieje na świecie (a szczególnie mocno działa w Polsce) Komisja do
Spraw Niewychodzenia, która matkę chce zamknąć z dzieckiem w domu. Dokonuje
tego nieprzychylną infrastrukturą, z której Graff stara się nieporadnie
korzystać. Sama zauważa też paradoksy uczęszczania z dwulatkiem do klubu
malucha, gdzie to rodzice wchodzą w rolę przedszkolaków wykonując polecenia
pani nauczycielki. Dzieci zaś uroczo im w tym pomagają (lub nie) – chodzi
oczywiście o klasykę gatunku, to jest matkę, która śpiewa, klaszcze, tańczy,
recytuje i wraca potem do domu urzeczona postępami syna. Jej zmagania z
publiczną służbą zdrowia zadziwiają powściągliwością wobec despotyzmu
pielęgniarek i absolutyzmu rejestratorek (które, jak wiadomo, trzęsą biznesem
lekarskim). Absolutnym hitem jest odkrycie (tudzież przybliżenie szerszej publiczności)
magazynu internetowego „Bachor” – odtrutki na pastelowe magazyny parentingowe –
gdzie można poczytać o tym „jak się wyłgać z karmienia piersią” (s.182), czy
jak przygotować dziecku „zrównoważony posiłek: popcorn z ketchupem” (s.182). Tekst
Szczyp polski tradycyjny urzeka
elokwencją, wysublimowaną metaforą i przezabawnym humorem sytuacyjnym. W
mistrzowski sposób, na blisko trzy strony, rozwija analizę gestu szczypania
(tudzież tarmoszenia) dziecka w policzek przez wszystkie niemal generacje
ciotek i wujków (koniecznie przyszywanych).
Słowem – dla każdego coś miłego. I garść niezobowiązujących
felietonów kokoło-macierzyńskich i stronnicze rozważania o życiu poczętym,
aborcji, ojcach, rodzinie i do znudzenia wałkowanym równouprawnieniu. Graff
trąbi o kobietach w kiepskiej sytuacji materialnej, które rodzą dzieci i siedzą
w domu. Opatruje tę grupę zaimkiem MY i siebie też tam wpisuje, mimo, że jest
czołową, polską publicystką z solidnym pracodawcą w postaci branżowych pism
takich bądź owakich, a dzieci ma słownie – jeden. Miło, że dba o kobiety z
niższej klasy finansowej (bo społecznie np. sama aspiruję wysoko, portfel mi
tylko nie pozwala) i stara się swoje doświadczenia wpisać jako wspólne. Nie
chce mi się jednak wierzyć, żebyśmy z panią Agnieszką (którą tak familiarnie
nazywam już od początku tekstu) miały jednakie doświadczenia ekonomiczne czy
rodzinne. Nie wnikam, jak się u niej robi pranie, albo w czym partner pomaga,
ale wiem też, że mając odchowane dziecko, autorka nadal będzie miała intratną robotę,
o którą nie musi się martwić; pozycję społeczną, która załatwi wcześniej
wspomnianą robotę i akademicki blichtr, który ją spowije intelektualnie od stóp
do głów sycąc poczucie własnej wartości umysło-kaloriami. W tym samym czasie ja
z odchowaną Polką (i daj Boże z doktoratem!) będę mogła wybierać pomiędzy pracą
u ojca w budowlance a bezrobociem i szukaniem roboty od „nowa”. W umowach o
pracę nie gustowałam, więc przed kolejną ciążą będę musiała się w taką
zaopatrzyć. Tacie na głowie (firmowej) siedzieć nie chcę, bo mój dług
wdzięczności jest i tak spory (przez obecną ciążę i jej finansową animację). Na
przychylność Jego Magnificencji i ciepły etacik akademicki liczyć raczej nie
mogę (bom niczyja krewna, a do tego matka – więc nie rokuję – wiadomo). Nie narzekam,
wiem jak jest. Przyjdzie pora to pokombinuję tak, żeby się wszystko dobrze
ułożyło. Ale i tak z ciężką irytacją czytam kobietę, która ewidentnie „ma
lepiej”, i pisze mimo wszystko „my” (zwłaszcza, że w innym miejscu oburza się
na „Ty” użyte zupełnie bezzasadnie).
Pani Agnieszko: mam 800zł stypendium projakościowego
wypłacanego od października do września średnio co 3 miesiące (no tak to
działa). Upadająca firma ojca płaciła mi minimum socjalne, ale od kilku
miesięcy już tego nie robi. Dostałam bonus w postaci 600zł zwrotu podatku (no
jak to się stało, nie wiem!), który z miejsca wydałam na kocyki, pieluszki i
inne cuda wianki. Koleżanka ostatnio przysłała mi zaległą wypłatę w wysokości
300zł, a w kurtce z zeszłego sezonu znalazłam piątaka i cieszyłam się jak
dziecko. Naprawdę nadal jesteśmy to „my” czy też „nas”, które „nie są super,
mają dzieci i też chciałyby się utrzymać na rynku pracy” (s. 230)? No, pani
Agnieszko, doprawdy…
Mimo swojej zastraszającej sytuacji finansowej nie uważam,
żebym klepała biedę. Wręcz przeciwnie – dobrze mi z Polką, wszystko co mam na
nią wydaję nie martwiąc się o przyszłość. Mąż się martwi i coś tam odkłada
(oby). Ja odkładam Matkę feministkę
na półkę i borę się za kolejne lektury. Tej nie żałuję. Zrobiła mi świetny trening
przed powrotem do pisania krytycznych tekstów na życzenie promotora.
|
Tak sobie czytam |