wtorek, 21 października 2014

French cuisine dla niemowląt

Szał rozpętany przez książkę W Paryżu dzieci nie grymaszą zachęcił mnie do dalszej eksploracji tematu. Książka świetna - lekki pamiętniczek o francuskim odżywianiu, ot co. Przy bardzo ogólnikowej analizie wyselekcjonowanej grupy społecznej francuskiego Paryża autorka nie daje w zasadzie większych porad, jak dziecko tego francuskiego, zimnego wychowu nauczyć.

Co innego Francuskie dzieci jedzą wszystko autorstwa Karen Le Billon. Książka jest solidną pozycją edukującą w zakresie francuskiego żywienia. Momentami bardzo irytująca - zdziwienie autorki takimi banałami, jak szkodliwość podjadania jest najpierw zabawna (taka amerykańsko infantylna), później jednak irytuje (przynajmniej mnie) do granic możliwości. Epifaniczne zachwyty pani z Kanadyjskiego Uniwersytetu nad regularnością posiłków - to jak czytać Paolo Coelho żywienia. Poza jednak krowim zachwytem nic więcej nie można tej książce zarzucić. Jest rzetelną analizą francuskiego modelu rodziny opartego na zdrowym odżywianiu.



W skrócie wygląda to tak: ona Kanadyjna, on Francuz. Pracują na jednej z uczelni w Vancouver. Mają dwójkę dzieci: Sophie w wieku wczesno-szkolnym i Claire w wieku wczesno-przedszkolnym. Karen (bo oczywiście autorka jest bohaterką) decyduje, że na rok przeprowadzą się do Francji, na bretońskie zad***e, do wioski zamieszkanej też przez teściów. Co za pomysł! Motywacją są generalne problemy córek z jedzeniem. Sophie nie je prawie niczego poza makaronem i ciastkami, Claire w miarę niemowlęcych możliwości - też. Przeprowadzka do nadmorskiej, francuskiej wioski przynosi rewolucję nie tylko w kwestii żywienia dzieci. Matka zaczyna analizować otaczające ją zasady społeczne i tworzy kodeks francuskiego odżywiania. Generalne zasady przedstawiają się tak:


Wszystkie rodzina Le Billon przerabia w bólach większych lub mniejszych. Sophie zderza się z zimną francuskością w szkole, gdzie z pogardą patrzy się na Oreo czy Lays. Claire jest bardziej skłonna do zmian, ale też nieufna. Najgorzej chyba ma się w tym eksperymencie matka. Tak jak dzieci metodą represji (ciężko jest marudzić, kiedy patrzy na ciebie setka dobrze wychowanych i obytych przy stole dzieci - presja rówieśnicza, wiadomo) szybko uczą się wyrafinowanych tajników francuskiego podniebienia, tak matka musi przewartościować cały swój system wartości i stosunek do jedzenia. Tu solidaryzuję się z autorką. Nawet gdybym chciała wprowadzać w swoim domu ten francuski styl nie zrezygnuję z jedzenia przed telewizorem. To zawsze był mój sposób celebracji posiłku i na swój sposób jest to wyraz szacunku do jedzenia (kreowanie klimatu, odpowiedniego nastroju, bez podjadania przed posiłkiem, żeby lepiej smakować potrawę, wyczekiwanie na ten moment tylko dla mnie, z moim talerzem i serialem, po całym dniu rozdziału siebie samej na role matki, żony, doktorantki - fair enough). Chcę za to nauczyć się jeść wolniej, nie jeść w biegu, jeść o stałych porach, mieć zawsze przygotowany lunch jako pełnowartościowy posiłek (a nie przegryzkę), starać się dawać Polce to samo, co jemy my (tylko bez przypraw, wiadomo). Do tej pory się nie zawsze udawało, bo kiedy ja rezygnowałam z lunchu ze względu na prace domowe i nic nie gotowałam Poli przypadał w udziale słoiczek. Nie, nie uważam, że gerberki to zło (wręcz przeciwnie, to klkasyczny mother's-life-saver), ale nie chcę dawać ich Poli cały czas. W sytuacjach awaryjnych - jasne, w niedoczasie - też spoko. No ale na co dzień chciałabym gotować tak, jak francuski - powoli, z ekscytacją, mieszać w tych rondlach kontemplując konsystencje tego czy tamtego, smakować. W sumie, kto by nie chciał?

Chciałabym też konsekwentniej wprowadzać nowe smaki - nie tylko ku Poli pożytkowi, ale także dla naszej różnorodności żywieniowej. No nie opędzę całego tygodnia makaronem z tuńczykiem, choćby nie wiadomo jaki był świetny (a pyszny robię!).

Kilka zasad z książki już przyswoiliśmy:



Teraz jemy mniej więcej podobnie.

8:00 śniadanie (plus mleko, ok 100-120ml)
(ok 1h drzemki!)
12:30 obiadek
(ok 1-2h drzemki!)
16:00 mleko (od 120 do 170ml)
19:00 mleko (120-170ml)
(Polka zasypia)
24:00 mleko (ok 150ml)
4:00 mleko (ok 90ml)

Pewnie, że dojadamy pomiędzy. Mam w końcu na stanie niemowlę, nie francuskiego pieska. Polka lubi sobie zjeść przed spaniem (bez względu na to o której się kładzie). Czasem wszystko nam się rozwala w czasie, bo wiadomo jak jest, ale system jedzenia co 4 godziny mamy zachowany. Dzięki temu obie odetchnęłyśmy (choć chyba głównie ja, bo Polka na widok łyżeczki dalej jest nieufna, ale o tym innym razem).

Generalnie chętnie próbuje nowych smaków, jest otwarta na nowości. Sama czynność jedzenia jest dla niej problematyczna - zwyczajnie, ma ciekawsze rzeczy do roboty. Zwłaszcza teraz, kiedy uczy się wstawać. Jest zafascynowana wszelkim ruchem, więc statyka posiłku to nie dla niej. Ale nie martwimy się, dorośnie do tego. Tymczasem doskonalimy techniki karmienia, osiągnęliśmy niewątpliwie najwyższy poziom kreatywności (ale o tym też innym razem).

Książka Le Bilon przyniosła do naszego domu rewolucję. Z jednej strony ogromne wyrzuty sumienia, że nie celebrujemy posiłków z należytym szacunkiem, z drugiej sprawiła, że wyluzowaliśmy w sprawach karmienia Poli. Zamiast spinać się, że jemy przed telewizorem i na dywanie wstawiliśmy do dużego pokoju stół (po dwóch latach!) i przestawiliśmy telewizor tak, że ciężej nam wszystko podłączyć (no i oglądamy mniej). Poznałam nowe słowa (sałatka z endywii) i otworzyłam się na to ich długie gotowanie (dziś na przykład). Francuskie dzieci jedzą wszystko przynosi nie tylko receptę na nauczenie dzieci odpowiedniego nastawienia do jedzenia, ale także garść przepisów, anegdotek kulturowych i jedno najważniejsze przesłanie: teren (a dokładniej terroir). Finalną konkluzję można podsumować tak: nie da się wdrożyć francuskiego modelu żywienia poza Francją. Biorąc pod uwagę przyzwyczajenia żywieniowe kultury, w której żyjemy i zasoby naturalne miejsca (targi, specyfika żywności, warunki klimatyczne) musimy nasze wyobrażenie o żywieniu mocno dostosować do możliwości. Tak też dzieje się w rodzinie Le Billon, kiedy po roku eksperymentu wracają do Kanady i do tamtejszego "pośpiechu jedzeniowego". Trochę się dziwiłam, że po ciężkiej walce o powolną celebrację posiłków, eko żywność i wybredne (bo w gruncie rzeczy wychodzi na wybredne!) francuskie podniebienie matka wiezie dzieci do Kanady, gdzie w szkole, na lunch mają dziesięć minut. Dziwi się potem, że maluchy nie chcą jeść kanapek, że płaczą, bo nie mogą zwyczajnie podelektować się babeczką. Sophie przyswaja sobie maniery francuzeczki i liczy na kulturalne jedzenie w szkolnej stołówce morszczuka alaskańskiego z organicznymi ziemniakami z patelni, albo sałatki bolońskiej z buraczków. Nijak się to ma do dyrektywy szkolnej (czy przedszkolnej u Claire), że posiłki są zimne i przynoszone z domu przez dzieci (co zazwyczaj kończy się tym słynnym Oreo).Ostatecznie jednak rozumiem, że pani Le Billon czuła się we Francji jak obca, bo też Francuzi do najbardziej gościnnych nie należą. A czego się nauczyła, to jej i stara się to w swoim domu aplikować. Ja w swoim też co nieco będę, ale bez ciśnienia i raczej sugerując się tymi francuskimi metodami, niż traktując je jak wytyczne.

Z przepisów skorzystałam i dziś, kiedy Pola ucięła sobie blisko dwugodzinną drzemkę (po pierwszych naszych wspólnych zakupach w Lidlu! - kochani, foto relacja na naszym profilu na Facebooku. Nie widzę Was tam... dlaczego? No dalej, dalej, zapraszam) udało mi się ugotować:

Potrawkę z kurczaka duszonego w dyni, pieczarkach i wywarze z jarzyn z risotto
 (ten nie z książki, ale z Google i hasła 'francuskie przepisy')

Gotujemy rosołek z dyni: 1/4 dyni (małej), 2 marchewki, 1/4 pora, sól do smaku, trochę oliwy - może być smakowa. Gotujemy aż marchewka zmięknie.

Kurczaka obtoczonego w curry i posolonego podsmażamy na oliwie. Dusimy z pieczarkami aż te zmniejszą objętość o 70% (tak się dzieje). Można dodać jedną, małą cebulkę.

Dodajemy patelnię do garnka z rosołem z dyni. Gotujemy jeszcze kwadrans. W tym czasie na patelnię wysypujemy ryż i zalewamy chochlą wywaru. Kiedy ryż wchłonie płyn powtarzamy - i tak z 5 razy. Cały czas mieszamy. Po dwudziestu minutach risotto jest jak się patrzy.

Nakładamy na talerz. Potrawka wytraca wodę na rzecz risotto i prezentuje się z bliska tak.

Wcinamy - jeśli w okolicy znajduje się aktywne niemowlę wówczas prawdopodobnie zbieramy całość z dywanu (jeśli był wcześniej odkurzany to spoko) i jemy od nowa (czasem też trzeba nabrać na nowo, ale co tam! Polka ekscytująca się ryżem - bezcenne).



oraz

Sałatę z kiwi w sosie vinaigrette 
(przepisową cykorię zastąpiłam sałatą lodową a sosu nie rozmieszałam za dobrze, ale wyszło pyyyyyszne!)






Mimo, że jestem teraz mocno podjarana tym francuskim żarciem, to... no z włoskiego wina nie zrezygnuję. Francuskiego zwyczajnie nie znoszę. Do wszystkiego lałam Chianti Classico (głównie do kieliszka) i kiedy tak po lewej serialik, po prawej ten mój Big Joe mieszczący w sobie 500ml (no tyle to moja porcja nie miała, ale widok i tak słuszny), na środku ta sałatka, za ścianą śpiąca Polka, mąż w Radomiu śle smsowe czułości - no pięknie jest!


P.S.
Autorka ma bloga, na którego można zaglądać jeśli jest się a) angielsko-języcznie-czytającym, b) ma się pęd do nowinek żywieniowych :) www.karenlebillon.com.


7 komentarzy:

  1. Wszystko dobre, ale to Chianti najbardziej mi działa na wyobraźnię :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też, ale kiedy to będzie?:>>>>

      Usuń
    2. Dziewczyny, jak tylko macie ochotę... to ja chętnie wypiję za Was :)

      Usuń
  2. Wiesz co, mnie w całym tym poście najbardziej zafascynowało zdanie o tym że chciałabyś mieszać w tych rondlach jak te Francuzki... Wow.
    I tak bardzo jak przemawia do mnie idea wszelakich slowfoodów (i nie przemawia idea dawania soli niemowlakom, ale to już wiesz:) ) to ja.... zwyczajnie nie cierpię gotować. No nie cierpię i już. Jeść i owszem, ale godziny nad garami totalnie nie dla mnie.

    Z posiłkami u nas różnie, przyznaję z podkulonym ogonem. Jeśli jemy we trójkę to jemy przy stole, rzeczywiście, a Mill sobie BLWowo cośtam skubnie (albo i nie, bywa że nic nie zje i wypieprzy wszystko na podłogę - i to też jest ok) - ale poza tym dostaje jeszcze nie-do-końca-BLWowe przetarte/rozciaprane warzywa lub owoce i bywa to w czasie innym niż my jemy (nie mogę sama jeść i karmić dziecka równoczesnie - proste. Żadna w tym przyjemność ani dla mnie ani dla niej). Ale jeszcze nie wiem jak do tego podejść. Przy karmieniu piersią regularne posiłki nie wchodzą w grę (w senie niemleczne jak najbardziej, mleczne nie - według mnie, bo Tracy Hogg pewnie by się nie zgodziła, ale ja chcę karmić na żądanie i tak karmię) więc może kiedy będę się musiała bardziej w tej kwestii ogarnąć to to nastąpi... Póki co trochę freestyle, ale z jedzeniem problemów nie ma, wręcz przeciwnie :) Buźka dziewczyny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No chciałabym mieć na to mieszanie czas. Bo jak nie mam i miotam się od uczelni do prania i prasowania to nie chcę jeszcze spędzać godzinki robiąc creme brule, no nie. Zawsze wychodziłam z założenia, że gotowanie jeśli nie zajmuje mi max 20 minut to jest przereklamowane. Jak widziałam w przepisie obieranie tego czy tamtego, czas przygotowania 40 minut a do tego jeszcze 30 minut gotowania to odruchowo przerzucałam stronę. Ale kurka, jak tak postałam nad patelnią i trochę poobierałam, pomarynowałam, pododawałam przypraw i pocudowalam zgodnie z przepisami to wyszło takie pyszne wszystko, że teraz mi się priorytety poprzestawiały. Potrawy bym szykowała! Ale czasu nie ma no, nie ma. Dynię mam w lodówce ciągle a miałam ją dzisiaj uprażyć i zrobić z niej mus na potrzeby pumpkin pie albo muffinków dyniowych na Halloween. I pewnie tego nie zrobię, bo kiedy? Zupa będzie, jak nas znam. Też dobra :)

      Usuń
  3. Same pysznosci. Narobilas mi smaka :)

    OdpowiedzUsuń

Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!