sobota, 4 października 2014

Moje wielkie, włoskie wakacje

Miały być i to już we wtorek! Bilet kupiony, odprawa online czeka. Od początku było jednak za pięknie! WizzAir postanowił nagrodzić moje intensywne wykorzystywanie karty kredytowej sprzężonej z programem lojalnościowym linii lotniczych. Darowali mi całe 280zł na połączenia lotnicze, więc nie żal mi było zabukować sobie lotu do Włoch - przecież nic mnie to nie kosztowało. Gdyby z jakichś względów lot nie doszedł do skutku - przynajmniej nic nie tracę - pomyślałam (proroczo, jak się okazało).

Z mężem wszystko ustalone: on wyjeżdża teraz (już był) na czterodniową słóżbówkę. Po powrocie ja zajmuję się Polką non stop pozwalając mu pisać teksty na konferencje. W końcu pojedzie na dwie pod koniec października znów zostawiając mnie z Polą same. Biorąc to wszystko jako argument wynegocjowałam dla siebie tydzień na włoskiej riwierze.



Widziałam już jak o poranku (czyli około 9!) wychodzę leniwie na balkon Silvii i patrzę jak resztki turystów kończą swoje poranne espresso powoli sunąc ku plaży. Wiatr poruszający palmami, żaglówki na horyzoncie - folderowo miało być. Koleżanka mieszka w Varigotti, jednym z urokliwszych kurortów na wybrzeżu Ligurii - prowincji Włoch, którą pokochałam najmocniej. Na przekór wszystkim fanatykom Toskanii śmiem twierdzić, że to Liguria, ze swoim skalistym wybrzeżem i małymi miasteczkami wijącymi się wśród zatoczek - jest sercem Włoch. Wszystko tam jest! I cukierkowa, fotograficzna sceneria rodem z pocztówek, i włoskie wieki ciemne, czyli emigranci z całej europy stłoczeni w największym mieście portowym południa Europy - Genui. Ten dysonans zawsze mnie fascynował, Z jednej strony ta ich ckliwa włoska urokliwość - palemki, deptaczki, kamieniczki, winko, makaronik i inne atrakcje rodem z przewodnika Pascala. Z drugiej - ciemne, brudne, rynsztokowe uliczki wybrukowane przedwiecznymi płytami chodnikowymi - z nalotem wszystkiego, co przeszłe, brudu, smrodu i genueńskiego ścierwa. Dość by wspomnieć o Centro Storico i Vicoli - zaułkach spod ciemnej gwiazdy, gdzie nie wiadomo, czy bezpiecznie przejdzie się na drugą stronę ulicy. Tam, w zaduchu murów i ich grzybicznym zapachu stęchlizny nie sposób otworzyć parasola - takie to wszystko ciasne, takie napaćkane, takie kolorowe przy tym - bo i kurwy do wynajęcia i dzieci grające w piłkę pod kościołem - wszystko na kilku metrach kwadratowych jakiegoś genueńskiego placyku. 


Wyjść z tej plątaniny uliczek można na trzy strony. Albo do morza - ciągnąć jak robactwo wyłażące spod kamienia na słońce. Tak zawsze tam się dzieje na przełomie marca i kwietnia, kiedy bura zima odchodzi za pobliskie góry, a zza chmur wychodzi pierwsze, letnie słońce. Spragnieni żaru lejącego się z nieba, absolutnie wszyscy wyciągają wygłodniałe promieni ciała - do słońca. Wylegają w przerwach na lunch na pobliskie nabrzeża - skąd ich tyle! Jeszcze kilka tygodni wcześniej miasto wygląda jak opuszczone pogorzelisko - ciemne, puste, ludzie przemykają w zimowym deszczu i od razu chowają się w bramach swoich kamienic. Uciekają na tarasy - w górę. Mają tam swoje prywatne raje, perspektywę, są bliżej swojego ukochanego, włoskiego słońca - tej życiodajnej siły, która Makaronów trzyma w ryzach i daje im ten ich lokalny koloryt (sic!). Pamiętam, jak dowiedziałam się, że i mój budynek ma taki taras. Uciekałam tam, kiedy tylko mogłam. Słuchałam Coldplay Viva la vida... i jarałam się metafizycznym przeżyciem kolażu przed sobą zestawionego ze słowami Violet Hill. Magia! Przeżyłam co moje na tym tarasie - poranki po imprezach, obserwowanie, jak Genua budzi się lub układa do snu, podglądanie - tak, voyeryzm uprawiałam tam często. Mogłam wtedy jakby dotykać tego włoskiego życia - filmowego, obiecanego, nigdy nie danego - no, bo Erasmus rządzi się swoimi prawami.


Z plątaniny uliczek można też uciec w majestat starej Genui, która wymyśliła banki i wszystko, co imperialnie piękne, wielkie, wzniosłe. Na Piazza de Ferrari te wszystkie okoliczne pałace wznoszą się jak piętno niesamowitości, poziomu, na który Genua musi się wznieść, a nie potrafi. Wznosi się mozaikowo w górę, pnie się po okolicznych zboczach, kaskadą blokowisk opada do morza - w innym miejscu. Ale ekonomicznie stoi i raczej już nie wzleci. Te pałace wszystkie, to centrum, które ciągle im jeszcze lśni blakiem świetności - to jak wieki wyrzut w stronę zmarnowanej szansy. Gdzież ten majestat teraz? Przybrudzony, zaniedbany, zapchany imigrantami, zagnieciony.



Wbrew pozorom - uwielbiam to miejsce. Genuę z jej brudem i wątpliwą jakością społeczną. Uwielbiam też to, co poza nią - piękne, jakby oddychające, takie kolorowe, folderowe właśnie. Są dzielnice, których nie sposób nie kochać. Takie włoskie do porzygania (za przeproszeniem) - mozaikowo pastelowe, pięknie kolorowe, na tle włoskiego nieba (takiego nieba, które romantyków gnało do tej Italii, no). Przy wzburzonym morzu, spienionych falach i bezmiarze siły zestawionym z maleńkimi kamieniczkami tuż przy brzegu. Z falami bijącymi w ściany domów, chlustającymi do restauracji i ochlapującymi dzieci piszczące na pobliskim molo. Włoskie tam wszystko: piekarenki, włoskie Piaggio, trójkołówki ze spożywką, owoce, warzywa, targ. Nic tylko pławić się w tej włoskości i wchłaniać każdą komórką tą ich słynną powolność.


Miałam tam być, po swojemu posnuć się po Nervi, które ukochałam do przesady. Deptaczkiem z lat 80-tych, nigdy nie odnawianym, promenadą wijącą się na skałach miałam się przechadzać majestatycznie przed willami niegdyś zamieszkanymi przez elitę intelektualną Europy. Nawet i Sienkiewicza ślady się tam znajdą, więc w rzeczy samej - byli tam chyba wszyscy. 




Tam jest zupełnie inaczej niż w mieści - cicho i sanatoryjnie. Na ulicach pusto (bo chodniki takie wąskie, że wszyscy inaczej drogę znajdują), na promenadzie wieje spokojem. Głośne fale zagłuszają gwar. W oddali widać całą lokalną żeglugę, można podejrzeć sąsiednie miasteczka, łódki, kajakarzy. Rybaków uwijających się w pocie czoła (tuż przed festiwalem rybnym w Camogli). Nic tylko siąść sobie na ławeczce i pisać poezję, słuchać na iPodzie Boba Dylana, który smędzi nostalgicznie. Przy całej ironii tu wystosowanej - na prawdę uwielbiam Nervi. Jeśli nie za tą ckliwość miejsca, to za kontrast, który tworzy w połączeniu z gwarnym, owadzim miastem nieopodal.


To wszystko to jedna strona medalu. Druga to turystyczna riwiera wijąca się od Genui aż do Lazurowego, we Francji. Tam też miałam być. Zrobić sobie wypadzik do St. Tropez i udawać lans w swoich odświętnych ciuchach, wśród bloggerek modowych z całego świata i gwiazdeczek klasy B w Cannes. Oj, chciałam! Miałam w Finale Ligure zadekować się na jakieś ekskluzywne SPA z widokiem ma morze, ba - w tym morzu miałam pływać zapominając o bożym świecie, unosić się na bezproblemowych falach, w złotym słońcu na pustej plaży. Z tarasu na dachu budynku Silvii miałyśmy jeść włoskie specjały, pić wino z okolic Ruffino i gadać o facetach do białego rana. Nad tym morzem, co go na zdjęciach widać.

No, ale nie będzie mnie tam. Cieszyłam się na tą włoską jesień, na przemierzanie uliczek z dobrym w końcu aparatem, na nową serię zdjęć, na włoską pizzę (no mają najlepszą!), na włoski motywator w postaci męskich komplementów (tydzień we Włoszech to jak +100 do samooceny). Na wszystko się tam cieszyłam. Najpierw miałam tam lecieć z Polką. Potem spojrzałam na plan lotu i rozkład jazdy pociągów - ostatni do Genui odchodził z Mediolanu po 21, podczas gdy samolot lądował w Bergamo 21:30. Konieczność pośredniego noclegu w Mediolanie skutecznie przekonała mnie, że niemowlę zostaje w domu. Znów się cieszyłam - trochę couchsurfingu, Ostatnia Wieczerza oglądana w spokoju, bez Polki w wózku obok (egro - bez myślenia o karmieniu, pieluszce, komforcie dziecka etc.). Pech chciał, że na miesiąc wyłączyli fresk ze zwiedzania, bo restauracja (na ten miesiąc akurat!). Z couchsurfingiem też słabo - jak nie jesteś atrakcyjną singielką w wchodzącą dopiero w 20-kę ciężko jest coś znaleźć. Dostałam dwa zaproszenia, oba o włoskich żigolo po 50-ce (no nie). Nawet bym to jakoś przetrwała, bo przecież noc w hostelu tylko, a potem już to moje włoskie morze, i Silvia, i Genua, i może jakieś bloggerskie spotkanie z autorką Kuseczki Po Włosku. No, ale nie będzie tak. Koleżanka z pracy męża dostała L4, nie ma co, sam jeden mój mąż nie ogarnie jednocześnie urlopu na Polko-opiekę i pracy w sekretariacie. A pracować trzeba, bo październik dopiero się zaczął i ogarniania studentów sporo. Poza tym bierze już wolne na te konferencje później - nie ma zmiłuj, musi iść do roboty. Październik bejbe - uniwersytet szaleje. Zaczęłam też robić nowy projekt na Uczelni i bardzo mi zależy, żeby wdrożyć go jak najszybciej. Czekałoby mnie przy nim dużo roboty, ale warto, bo po okresie próbnym, kiedy wraz z lutym skończy się mój urlop rodzicielski (a wraz z nim socjal dostarczany przez zaprzyjaźnioną firmę - kto zna, ten wie) mam szansę zatrudnić się na Uniwersytecie. To okazja, której nie mogę już teraz, tak po prostu, odpuścić. O etat naukowy trudno, jak o chleb w mięsnym. Etat administracyjny (bo o takim mowa) zawsze może takim quasi-naukowym się stać - można aplikować o granty, robić godziny dydaktyczne, jeśli mają jakieś zlecone, a jak etat naukowy się zwolni to łatwiej go dostać, niż tak z ulicy. Brałabym, bez względu na obciążenie czasowe już teraz. No i to też mnie od tego wyjazdu odwiodło. To i utarczki personalne z tym, czy innym, które rozbiły mnie emocjonalnie bardzo, oj bardzo, powodując chroniczny stres, niejedzenie, permanentne zdenerwowanie, które nie minie, dopóki tego nie wyjaśnię - a z Włoch nie wyjaśnię no. Więc zostaję - zajmować się Polką, kiedy mąż będzie w pracy, w wolnym czasie walczyć o robotę. Peszek, że wszystko tak na raz.

Ale, może, zamiast włoskich wakacji zrobimy z mężem i Polką jakieś Podhale czy Pomorze z pakietem SPA w listopadzie, kiedy nie będzie tam już tylu turystów z bożej łaski, tylko śpiący Giewont, stare oscypki, resztki cepeliane na rondzie w Bukowinie. Italia to nie będzie, ale zawsze co wakacje, to wakacje!



*Foty są z moich licznych wyjazdów dłuższych i krótszych od 2010 do 2013.

8 komentarzy:

  1. Jak pięknie piszesz o Genui i okolicach, aż się zastanawiam, dlaczego ja tego piękna nie widzę. Inaczej się jednak tu żyje i choć oczywiście doceniam magię tego miejsca, jakoś wolałabym mieszkać we Florencji:). Przykro mi, że wyjazd nie wypalił, na pewno będzie jeszcze okazja. Twój mąż też jest pracownikiem naukowym? Wiele nas łączy!

    Wysłałam Ci maila od razu, gdy przeczytałam wiadomość, ale źle wpisałam Twój adres i mail przyszedł do mnie z powrotem. Dopiero niedawno otwarłam skrzynkę i zobaczyłam swój błąd, przepraszam, że czekałaś.

    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy mieszkałam w Genui to kochałam ją nawet bardziej... im bardziej była paskudna i okropna. Nie wiem dlaczego taką czerpię perwersyjną przyjemność z tej plugawości i brudu, no bo czyste to to nasze miasto portowe nie jest, oj nie! Kiedy się tam mieszka... wszędzie jest pod górkę, chyba, że akurat schodzisz do portu. A tam pełno podejrzanych typów spod ciemnej gwiazdy, smród ryb pomieszany z wątpliwej jakości zapachem bezdomnych pod arkadami. Pełno petów po papierosach, wszędzie zapach haszu i tytoniu. Do tego smoliste powietrze jakby gęsto wiszące nad tym wszystkim, powiększające się z każdą, kolejną godziną upału. I ta surrealistyczna szklana kula z egzotarium na środku! Jakby w tym wszystkim ktoś zamknął wycinek jakiegoś pięknego lasu, szklaną szybą oddzielił od portu i całego zbytku zapachów tego miejsca. A tuż obok - imprezownia dla studentów latem tętniąca głośną, niewybredną muzyką i na kilometr śmierdząca alkoholem. Matko... mam nadzieję, że ta sfera z flamingami jest dźwiękoszczelna! Aż dziw, że nigdy tam nie byłam.

      Może wybiorę się do Włoch innym razem, najchętniej z kimś, bo Włosi/Włoszki, cóż, raz ci obiecają wielkie imprezowanie, a już dzień później mówią, że przecież są zajęci tym, czy tamtym... Standard, prawda? :) Dzięki za maila, choć jeszcze go nie dostałam. Skoro się nie spotkamy w mieście to przynajmniej blogowo będziemy gadać. Ślij od czasu do czasu foty miasta, bo tęsknię za nim baaardzo!

      Usuń
    2. Ano właśnie- z górki mamy tylko, gdy idziemy do portu. Rzadko tam bywamy, ostatnio udaliśmy się tam z małą do Akwarium, która bynajmniej nie była zainteresowana tym, co widzi. Osobiście wkurzają mnie bardzo sprzedawcy, którzy kręcą się po porcie, bo są zbyt natarczywi i się po prostu ich boję. Nie chodzi mi wcale o ich kolor skóry, ale spokojnie nie dają przejść przez centrum i niesamowice mnie to drażni. Szklana kula też robi na mnie surrealistyczne wrażenie, zresztą całe miasto jest co najmniej dziwne. Mój mąż jest z Sardynii i chciałabym się tam przenieść, lecz z pracą na wyspie krucho, więc jesteśmy skazani na Genuę póki co:).

      Maila nie dostałaś, bo przyszedł zwrotny i został w skrzynce, a ja gapa nie odesłałam. Wybacz mi, nadal jestem pod wpływem antybiotyku i nie wiem, co robię. Wieczorem napiszę nowy i wyślę już z poprawnymi danymi.

      Usuń
    3. No to ładnie Cię córeczka urządziła, bo bilety do Akwarium nie tanie :). Masz też dużo racji z tymi sprzedawcami. Nie jest to kwestia wartościowania względem koloru skóry, ale zachowania - oni po prostu są natrętni.

      Usuń
  2. Lubię takie posty! Olga w formie po prostu :))
    Szkoda, że nie wyjazd nie dojdzie do skutku.. za to fajnie się czytało te plastyczne literackie opisy miejsc. Przynajmniej na chwilę można się oderwać od naszej rodzimej siermięgi.. i głęboko westchnąć do komputera :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje! Zamowienie niniejszym przyjmuje ;) będę od czasu do czasu cos wrzucać takiego.

      Usuń
  3. Szkoda, że nie doszło do wyjazdu, bo zdjęcia z pewnością byłyby piękne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i ta koleżanka z pracy męża wcale nie poszła na L4! Zdjęcia będą innym razem, może lepsze?

      Usuń

Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!