Po co mi ten blog był do szczęścia potrzebny?
Jak się okazuje po nic, bo szczęśliwa jestem i bez bloga. Szczęście daje mi Pola, mąż, rodzina, znajomi, którzy są zawsze - a nie tylko raz od wielkiego, postowego dzwonu. Zaczęłam pisać z potrzeby wygadania się, o tym, jaka trudna była dla mnie ciąża, jakie ekscytujące macierzyństwo.
Przyznaję, otwarcie, że komercyjne blogowanie to nie dla mnie. Wpakowałam się, na własne życzenie, w kilka akcji promujących. I choć całym sercem jestem z producentami, których zachwalałam i zdania co do produktów nie zmieniam, to pozycja pisania pod dyktando sponsorów czy finansjery gadżetów dziecięcych mnie nie jara i zwyczajnie nie lubię, kiedy ktoś mi ogranicza przecinki czy ortografię.
Bo choć kończę w tym roku studia doktoranckie na filologii polskiej są to studia z zakresu literaturoznawstwa, nie zaś językoznawstwa, jak mylnie interpretowali autorzy kilku uprzejmych komentarzy. Nie obrażając absolutnie nikogo (bo każdą krytykę sobie cenię, i za każdą dziękuję szczerze, bez ściemy) - to na serio w dupie mam biernik w funkcji dopełniacza czy inne deklinacyjne sensacje. Nie planuję kariery w poradni językowej. Wolę za Hemingwayem "w końcu pisać, niż ciągle poprawiać". A skupianie się na ortografii, kiedy przed oczami dobry tekst na blogu (a nie w periodyku naukowym po wielu korektach) uważam za najwyższy komplement, bo najwyraźniej do niczego innego nie można było się przyczepić. Tak piszę i albo to czytacie, albo nie - nikt Was nie zmuszał do zaglądania na mojego bloga, a zaglądacie, widzę po statystykach i oczom nie wierzę, jak one szybują w górę, ile osób tu wchodzi, jak użyteczne (bo często odwiedzane) są moje recenzje gadżetów dziecięcych. Zatem za każdą wizytę serdecznie dziękuję - miód na moją klawiaturę.
Niestety swojej funkcji terapeutycznej blog nie spełnił. Blog ma to do siebie, że jest anonimowy, że w zasadzie to, co na nim wykreuję będzie tylko moje. Nie w tym przypadku. Anonimowość wyparowała przy chyba czwartym poście i od tamtej pory pisałam z ciągłą autocenzurą w głowie. Absolutnie nie wytrzymam tego ani jeden dzień dłużej.
Co dalej z moim blogiem?
Obawiam się, że nic. Nie dołączę do grona koleżanek na własnych domenach, nie pojawi się u mnie zakładka o współpracy. Ba! Nie pojawi się ani jeden post więcej. Bloggerki, które nie leją w swoich postach hipokryzji mogę na palcach ręki policzyć. Laski cisną ściemy, że blog to ich życie a po kilku miesiącach nie ma u nich na stronach nic więcej, niż tylko produkt za produktem i na siłę pisane posty o domowym kolorycie. Są panie, które na blogach się obłowiły i szczerze im tego gratuluję. Cenię jednak tylko te, które nie czyniły wcześniej fałszywych manifestów, jakie to one są anty-komercyjne, i że wszystko dla samej przyjemności pisania. A potem bam - cennik na blogu i bitwa na lajki na facebookowych fanpage'ach. A u mnie ani zapędu do kariery blogowej nie ma, ani chęci uczestniczenia w bitwie na blogi. Bo tak na dobrą sprawę, po cholerę ten blog? Ani nie dla kasy, ani to mój zawód. Hobby mogłoby być, ale nie jest, bo cenzurowane - to jakie to hobby? Opiniotwórcza matka ze mnie żadna, bo dziecko mam jedno i w gadzetsferze dopiero się odnajduję. Są już świetne blogi recenzyjne, matek wielodzietnych (albo przynajmniej dłużejdzietnych), gdzie wszystko już padło i mogę to teraz tylko powtarzać. Po co? No pytam się po co?
Mój blog jest super
Moim subiektywnym zdaniem. Jedna lasia ostatnio mi zwróciła uwagę, że nie mam za dużo komentarzy pod postami - peszek. Mam te, które są szczere i wypływają z potrzeby skomentowania, od dziewczyn, które znam i lubię. Dla mnie wystarcza. Do tego mój blog jest śliczny - jest absolutnie śliczny. Mam fantastyczne nowe logo, piękne "Polka Dots" w tle - czego chcieć więcej? No więc na tym poprzestanę.
Czy usuwać bloga?
A po co? Skoro już to napisałam, niech się gawiedź Internetowa cieszy i korzysta. Może komuś pomogą recenzje, przeboje brzuszkowe Poli i inne nasze wpisy. Jestem zadowolona z każdej literki, więc zostawiam ku potomności, a szczególnie ku potomności Poli - kiedyś, gdy będzie usypiać swoje maleństwa przeczyta z pewnością chętnie, jak to mama panikowała pierwszego dnia w domu z malutką, pierwszą córeczką. Mam nadzieję, że znajdzie tam wiele otuchy - że nie jest sama ze swoimi emocjami. Mam nadzieję, że nadal będę wtedy, żeby jej pomagać, wspierać i dawać do zrozumienia jaka jest cudowna i silna, że da sobie radę. Ale gdyby nie daj Boże mnie zabrakło - to niech zostanie tych kilka skreślonych słów o naszym pierwszym roku razem.
Nie będę na koniec pisać wielkich peanów na cześć bloggerek, które cenię i lubię - wiedzą o tym (i wiedzą pewnie, że nie do nich piję, bo jakże to tak). Blogi będę dalej czytać, komentować w miarę możliwości na blogach lub prywatnie. Wolę wybrać się z dziewczynami na spacer niż tracić czas przed monitorem, więc z blogosfery powoli się ulatniam. A jeśli kiedyś jeszcze założę bloga - cóż, zobaczymy, ale będzie wtedy tylko mój. O ile pozwoli mi na to czas - planujemy z mężem drugą dzidzię, od października wracam na studia, zmieniamy miejsce zamieszkania i zaczynamy nowe życie. Ten blog jest ważnym rozdziałem, ale tego poprzedniego, trzeba zamknąć.
Dziękuję wszystkim za super przygodę razem!