Nie jedziesz w tropiki, pakuj sweter - mówili. Nikt nie przewidział, że podczas mojej pierwszej bytności w Brytyjskim królestwie uświadczać będę upałów stulecia. Ja, jak ja, ale Polki szkoda. Po tygodniu w UK oficjalnie stwierdzam: mam chyba najgrzeczniejszą córeczkę na świecie. A nie było łatwo, więc tytuł zdobyła sobie w ciężkiej walce. Ale, ale (sic!) od początku.
3:30 - pobudka. Mój tata zawozi nas na lotnisko. Tu następuje pierwszy moment krytyczny - nie mamy ze sobą adapterów do wózka. Nie zapniemy fotelika. Cały misternie knuty miesiącami plan wziął w łeb - myślę. Po to przecież kupowałam tego pierońskiego Quinny'ego, coby kompaktowo i z gracją wwieźć Polkę na terminal A w Pyrzowicach. Siedzisko złożone w bagażu rejestrowanym, miała mała jechać w foteliku, bo tuż po samolocie czekał nas autobus. Na szczęście pani na "bramce" nie okazała zbytniej bystrości. Ba, wyraziła nawet zachwyt naszym super niskim bolidem, bo upchnęliśmy fotelik na koszu zakupowym z wózka udając, że tak właśnie ma to wyglądać. Punkt 1 zdobyty. Na pokładzie samolotu dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy. M.in., tego, że dziećmi lecącymi na kolanach siada się w rzędach nieparzystych, gdyż tylko tam są zamontowane cztery maski tlenowe (a nie trzy, zgodnie z liczbą siedzeń) - Wizz Air. Dowiedziałam się też, że pas zabezpieczający to pic na wodę i fotomontaż. Ani nie trzyma maluszka, ani nie jest dla niego bezpieczny - słowem - po taniości.
Zrobiliśmy tak, jak pisali na wszystkich forach internetowych - wózkiem (czy też jego parodią w naszym przypadku) pod same schody samolotu. Potem, wysiadając, wózek miał już na nas czekać przy tych samych schodach. Nic z tego. Najgorsza obsługa pasażerska na świecie w London Luton zadbała o to, by z Polką na rękach (dzięki Bogu za Tulę, w której
nota bebe moje dziecko przespało 3/4 lotu!) przemaszerować przez płytę i połowę lotniska (20 min.), a potem czekać w zaduchu i ukropie kolejne tyle na bagaże z taśmociągu. Sytuacja była tak parna, duszna i nieprzyjemna, że przewożone przez nas mleko skisło. Impas. Dobrze, że w samolocie odciągnęłam Polce 100-kę i miała co zjeść, inaczej byłoby kiepsko. Butelka, siedlisko salmonelli z dwóch krajów nadawała się do wyrzucenia. Iiamo nie sprawdziło się w ogóle - pewnie dlatego, że nie wzięliśmy do niego smoczka. Tłukliśmy się z tym wszystkim autobusem linii National Express do Oxfordu w familiarnym smrodku polskości - kierowca Polak, pasażerowie Polacy. Siedziałam z Polką na tyłach przy wyjściu awaryjnym, bo tylko tam było na tyle szerokie siedzenie, by zapiąć fotelik. Autobus obklejony, nie widziałam nic. Do ostatniego momentu nie wierzyłam, że w ogóle wyjechałam z kraju. Polka przespała podróż.
Na miejscu zachwyt - chwilowy. Pięknym, starym i mocnym w posadach Mansfield College, gdzie mieszkaliśmy. Trwało to krótko, bo i krótko tam byliśmy pierwszego dnia. Przyjechaliśmy ok 11, doba hotelowa od 14 - nie ma zmiłuj. Ruszyliśmy na miasto. Anglicy 1, my 0. Na mieście zrobiło się gorąco - i to dosłownie. Temperatura szybowała w górę wraz z cyferblatem zegara. W samo południe mieliśmy już wrażenie zenitalnego doświadczenia równikowego. Miałam ochotę schować się w olbrzymim baobabie i wołać "Stasiu, Stasiu" przez kolejne 600 stron. Nic z tego. Zamiast musiałam stawić czoła fizjologii Polki - głodna i do przewinięcia dziewczynka patrzyła na nas oczami pełnymi ufności, ale i zniecierpliwienia. Zaczęła pojękiwać, a to bywa preludium do głośnych protestów. Po kilku akcjach w stylu "koniec języka za przewodnikach" o google-nawigacji w wykonaniu
Zuzy (sms serwis koleżeńsko-topograficzny) przewinęłam małą w Debenhamsowskim kąciku dziecięcym. W kawiarni obok wyparzyli nam butelki i już brałam się do odciągania, gdy nagle ktoś zaczął walić w drzwi. Jak na komendę mleko się zatrzymało. Nic to, ważniejsze sprawy na głowie - pieluch brakło. Poszłyśmy (znów nawigacja
Zuza) do Boots, tam znów próbowałam odciągnąć mleko. W dusznym i klaustrofobicznym pokoiku bez okien, ale za to z temperaturą równe 36 stopni. Nawet zaczęło lecieć, ale skończyły się baterie. Mam ładowarkę myślę. Głupio myślę, bo kontakty brytyjskie, przejściówka na portierni college'u. Mąż z Polką kupują baterię, ja robię co mogę, a mogę niewiele. Uciekamy z Boots. Chcemy coś zjeść. Idziemy do pierwszej, lepszej, równie dusznej i podłej knajpy. Odciągam mleko, karmię Polkę, kłócę się z mężem, bo atmosfera jaka jest, każdy widzi (a widzieli wszyscy chyba). Opadam zmęczona na fotele, wychodzimy. Polka w Tuli usypia. Niech śpi, godzinę chodzimy w największym słońcu po parku. Mała upocona, ja też (bo skubana waży już 7 kilo!). Oboje z mężem wkurzeni do granic rozwodowych. Wybija 14, rączo biegniemy do college'u, by paść na pyski i usnąć. Już nawet nie pamiętam, jak skończyła się historia z jedzeniem albo czy w ogóle coś tego dnia robiliśmy poza szaleńczą gonitwą w upale przez przedwieczny Oxford w poszukiwaniu baterii i wrzątku do wyparzenia butelki. Anglicy 2, my 0.
No, ale zaczął się nowy dzień! Po nocy przeplatanej atakami paniki wstaliśmy wszyscy jak świeżynki. Śniadanie podawali w kaplicy, podaliśmy sobie więc z mężem znak pokoju i zakopaliśmy głęboko topór rozwodowy.
|
Foto stąd. My jak zwykle zawiedliśmy reportersko i dokumentacji zdjęciowej college'u niewiele. |
Po śniadaniu, a raczej po Lunchu zjedzonym w terenie, o 12:30 zaczęła się konferencja
Probing the boundaries. Deception, czyli event, na który przyjechałam. Onieśmielona angielskim akcentem próbowałam rozumieć co mówią organizatorzy. Zachwycona stwierdziłam, że nie widzę różnicy między moim amerykańskim angielskim a ich brytyjszczyzną. Referentka była ze Stanów. Zapowiadało się nieźle. Przez trzy dni z rzędu siedziałam murem na obradach. Słuchałam referatów o najdziwniejszych rzeczach: o nawracaniu na Judaizm w Izraelu, o autorach nieprawdziwych książek, o fotografii, o poezji artystycznej, o brytyjskich statkach parowych, o lądowaniu na księżycu (
You can see the strings people!), o sztuce kłamania, o "squattingu osobowościowym" (o łał!), o powieściach szpiegowskich i staronagielskiej literaturze folwarcznej. Wygłosiłam nawet swoje trzy grosze do tej mozaiki tematów - w stylu eklektycznej frywolności. Wprowadziłam prowadzącego sesję w osłupienie swoją frazą stylistyczną i podumowaniem "Too much?" w odpowiedzi na rozbiegany wzrok i niepewny wyraz twarzy. Znów nawigowała mnie
Zuza, pouczając jak fonetycznie okiełznać terminologię genologiczną, cobym nie wyszła na laika, który uczył się angielskiego oglądając
One Tree Hill 10 lat temu. Dostałam oklaski, poszliśmy coś zjeść.
Chcieliśmy poświętować w "Jamie's Italian", flagowej kuchni Jamie'go Olivier'a, ale niestety, spadł deszcz. Siarczysty, rzęsisty, jak żaby w Egipcie - deszcz. Przemoczył nas dokumentnie (nas i mój telefon zalany najpierw deszczem, potem mlekiem). Wjechaliśmy bolidem Polki (tym razem z siedziskiem, bez żenady i pod folią przeciwdeszczową) do Kings Arms, najbliższego pubu w okolicy. Uzyskaliśmy tytuł rodziców roku, kiedy ja zamawiałam burgery (tak, burgery!) a mąż pił piwo przy barze z Polką na kolanie. Innych miejsc nie było, bo cała turystyczna czereda zleciała się właśnie tam w obawie, że się rozpuści. Nikt też nie chciał nam użyczyć miejsca przy swoim stoliku. Wzięliśmy żarcie na wynos i wracaliśmy przemoczeni w asyście kłótni roku (o burgery, tak!). Mam wrażenie, że ostatnia godzina (oraz połowa wszystkich wyjść w teren) upłynęła mi tam na bieganiu, myciu butelki, parzeniu jej w ekspresie do kawy, odciąganiu mleka w podłym kiblu (ale za to z balsamem do rąk i mydłem antybakteryjnym, a co!, po królewsku). Polka nie zjadła. Zrobiła to dopiero w pokoju hotelowym po godzinie płaczu. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się z mężem, że chodzi o zęby, które najwyraźniej "idą". Malutka memła wszystko, wsadza do paszczy co się da i pociera energicznie kocykami swoje dziąsełka. Pokochała gryzaczki miłością zbawienną i spędza z nimi popołudnia. Miałam na szczęście żel na te jej obolołe dziąsła i jakoś zasnęła. Spała do 7 rano. Czad!
Gdy w końcu konferencja się skończyła byłam bardziej wykończona niż spędziwszy miesiąc na regularnym treningu do maratonu. Byłam pewna, że Polka współodczuwa. Nic bardziej mylnego. Gdy ja gniłam w szklarni naukowej ona i mąż bawili się w najlepsze na sacerkach, śpiąc czy zwyczajnie - hihrając się co niemiara.
|
Daddy love! |
W końcu i ja przyłączyłam się do ich ogólnej wesołości. Niedzielę i poniedziałek spędziliśmy zwiedzając: plany zdjęciowe z Harrego Pottera (oj, jestem ja psychofanką!), college jeden za drugim, parki, ogród botaniczny, łąkę i trochę kupując. Tu muszę przyznać się do kolejnych łupów - M&S ze zdjęcia powyżej kupiony został w akcie ratowania wózka przez awaryjnym wyciekiem. Na ubranko z Zary nie mam usprawiedliwienia. By poczuć się lepiej chciałam wesprzeć (i wsparłam) pewnego młodzieńca dramatycznie wykrzykującego, że jak nie uzbiera na hostel to będzie spał na ulicy. Pomna moich niedawnych ataków paniki i licznych hostelo-noclegów podczas absurdalnych eskapad z siostrami i mężem (wówczas jeszcze nie mężem) przyłączyłam się do zasilenia budżetu młodzieńca. Źle sobie skalkulowałam i dałam mu o wiele za dużo - przynajmniej zdaniem bezdomnego, który opieprzył mnie i to solidnie, że NIE DAJE SIĘ LUDZIOM PIENIĘDZY NA ULICY. Dodał, że młodzieniec z pewnością kupi za to heroinę. Cóż, aż tak dużo mu nie dałam. Niemniej jednak poczęłam się zastanawiać nad własną naiwnością i w akcie pokuty postanowiłam nie jeść obiadu.
Zuza przyłączyła się wirtualnie do bezdomnego i również opieprzyła mnie (tym razem za pokorę) i zjeść kazała. Jej posłuchałam.
Spałam z Polką w jednym łóżku, a raczej ona spała mnie pozwalając przycupnąć z boku. Mimo niewygody budziłam się rano najszczęśliwsza patrząc jak malutka otwiera oczka i uśmiecha się na widok mamy. Mąż przychodził zabawiać szkraba przez jeszcze godzinę czy pół, żebym ja mogła dospać co moje. No i po co bym się rozwodziła? Zupełnie nie rozumiem,no nie rozumiem. Ostatniego dnia też tak było, z tą tylko różnicą, że mieliśmy o 10 opuścić pokój, podczas gdy autobus na lotnisko odjeżdżał dopiero o 17. Przecież nie spędzę 7 godzin z niemowlęciem w wózku z siedziskiem kubełkowym czy w nosidle, w upale, na mieście. Znów przeżywając pewnie koszmar laktacyjny. Poproszona o pomoc organizatorka spojrzała na mnie, jak na histeryczkę i powiedziała tylko: "Kids are more resilient than you think" i wróciła do jedzenia swojego do posrania angielskiego tosta (tak naprawdę tosty uwielbiam, a słone masło poszło mi w biodra, ale w tym momencie byłam na nie). Nie zgodziła się też pożyczyć nam koca, byśmy mogli rozpiknikować się pod jakimś kameralnym, parkowym drzewem. Oj, przekleństwa szalały dorodną polszczyzną. Ostatecznie dogadaliśmy się z portierem. Facet robił (jak mój mąż) za niańkę 6-cio miesięcznej córki na konferencji żony tydzień wcześniej, znał schemat. Pozwolił nam zostać aż do 12 w hotelu czekając, aż Polka skończy swoje południowe nunu. Potem ruszyliśmy w teren, ale tyko do 16:00, kiedy to znów w Mansfield College podgrzewałam mleko na drogę, przewijałam Polkę i pakowałam siedzisko do bagażu, by znów symulować wózek fotelikiem samochodowy.
Jedną spóźnioną taksówkę i 2 godziny autobusem później dotarliśmy do znienawidzonego London Luton. Tam ustawili nas przy bramce 40 minut przed jej otwarciem. Dzieci (jakaś 30-ka tego lotu) posadzili w kolejce preferencyjnej w tunelu z pleksi, na który przez bite 40 minut świeciło słońce. Przeplatające się ataki klaustrofobii i furii w końcu kazały mi się stamtąd wydostać. Polka była głodna, upocona, do przewinięcia. Ogarnęłam tylko pieluchę i już, już otwierali tę bramkę. Pół godziny później byliśmy w powietrzu. Lot Pola przespała. Ja zaś współdzieliłam piersi z połową kabiny odciągając jej mleko na potęgę. Tutaj też dowiedziałam się, że wrzątek, który tak zachwalają na pokładzie - nie nadaje się na zrobienie dla małej mleka modyfikowanego, bo to tylko woda podgrzewana, nie gotowana! Również stewardessa nie może mi wyparzyć butelki, bo w Wizz Air pełna samoobsługa. Miło.Chociaż tyle dobrze, że nikt nie nalegał tym razem na absurdalny pas dla "infancika" - jak nazwala Polę stewardessa (conajmniej, niczym nazwa dziecka z królewskiej, francuskiej rodziny z XVIII wieku). Mała leciała więc w Tuli, którą uwielbiam. Projektantka najwyraźniej szyła w nosidło mechanizm usypiający niemowlę. Działa za każdym razem. I teraz lot mała przespała (w połowie).
Gdy tylko dotarliśmy do domu wykąpałam Polę, mimo później pory, by zmyć z niej ten lotniskowy syf. Mała nakarmiona świeżym mlekiem z dobrze wysterylizowanej butelki w końcu usnęła w ramionach tatusia. I spała do 7 rano.
|
Włóczykij w Tuli |
Mimo, że tam pięknie, a sam Oxford (jeśli jeszcze nie jest) powinien być zabytkiem Unesco (CAŁY) - jakoś mi te Wyspy nie przypadły do gustu. Formalizm do granic możliwości większy niż u Niemców, pietyzm trawnikowy doprowadzał mnie do szału. Wszechobecne znaki zakazu informujące o prywatnych posesjach były jak przechwałki, że za tym tu płotem rozpościera się kolejna angielska idylla - relikt kolonialny albo postmonarchiczne skrzywienie - nie wiem. I irytująca, acz znana na całym świecie - kurtuazja konwersacyjna. Na miły Bóg! Każde ich "That's interesting" brzmi jak poświadczenie nieatrakcyjności współrozmówcy (mnie). Do tego nie mają nic przeciwko niezręcznym momentom ciszy - triumfują, kiedy brakuje ci języka w gębie. Wulgaryzmy nazywają "french", odcinając się jednocześnie od braku kultury retorycznej - ciekawie. Absurdalne mają krany (No o co chodzi! Czemu są dwa? Najbliższa memu sercu teoria głosi, że to po to tylko, żeby nie j****ć się w głowę o ten jeden, potężny kurek, myjąc twarz.). Kupuję za to w całości ich słone masło i uwielbienie dla jajek - są mistrzami śniadania. Śmiem twierdzić, że wytracają na nie całą dzienną dawkę energii - stąd ta słynna, brytyjska flegamtyczność. Poznałam mało ludzi, raczej półświatek akademicki, a tego nawet w Polsce nie lubię. Być może Anglia jest inna, i nie będę się upierać, że jest kiepsko. Pojadę kiedyś w swoim tylu i sprawdzę. Pociąga mnie angielska wieś pełna scenek rodzajowych niczym spod Bruegel'owskiego pędzla (acz w bardziej pożółkłych barwach). Nie wrócę tam jednak zbyt szybko. Polka ma ewidentnie dość podróżowania. Śpi nam od 17:00. A jutro czeka ją szczepienie, po jutrze poradnia preluksacyjna, w niedzielę koleżeńska posiadówa u świeżej ciężarówki. No nie możemy usiedzieć w domu, zupełnie.
Możemy zatem, szybkim rzutem ostatniego akapitu podsumować gadgety z poprzedniego posta:
HITY: dmuchana wanienka, mini kapcie i mikro szczoteczki, wkładka do wózka i poduszka la Millou (boskie, praktyczne, cud po prostu. Wersja ekonomiczna: lela blanc - koniecznie zgooglujcie tę firmę!), portfel podróżny (idealna organizacja, mucha nie siada), zestaw miniaturek i kosmetyczka, worki podróżne (bo boskie są!), TULA!, zabawki dla Polki, przejściówka do kontaktu (absolutny must have) i kompaktowa ładowarka do telefonu.
KITY: butelka Iiamo, pojemnik na mleko w proszku (głównie dlatego, że wzięliśmy tylko kawałek), miseczka z łyżeczką (nie użyliśmy ani raz), lampka do kontaktu (w domu daje czadu, tam nie świeciliśmy. Co dziwne - było światło w... szafie), mini prostownica Lidl (nie dla moich włosów. Zawsze ten sam efekt, czemu nie mogę się przekonać i opchnąć jej za bezcen na tablicy?).
Apteczki nie użyliśmy (na szczęście).
Nauczona doświadczeniem do listy "must have" dopisuję rzeczy, których mi brakowało:
- otulacz bambusowy (jak ma jej być chłodniej to wart swojej ceny),
- podróżny sterylizator butelek (jeśli istnieje),
- sznurek i klamerki do prania (no bo prałam i to sporo),
- większa torba.
No i co? Torba rozpakowana, zdjęcia wrzucone na Facebooka. Wyjazd skończony, a z nim koniec wakacji? Nic podobnego. Hardcore'owy trening angielski uważam za zaliczony i na cały sierpień jadę do Wisły z mężem, Lady, siostrzenicą i dojeżdżającymi na weekendy teściami (no nikt mi nie powie, że będzie łatwiej niż na wyspach!). A zaraz potem, w październiku, planuję wypad do Silvii do Varigotti w mojej słonecznej Ligurii (solo, bez męża, z Polką). Jak trochę nabiorę odwagi znów do latania (po ostatnich wydarzeniach ciarki mnie przechodzą na myśl o podniebnych wojażach! Dobrze, że nie miałam tam kontaktu z newsami ze świata bo nie weszłabym na pokład powrotny!) to polecę.
|
Polka i jej samolot |