środa, 30 lipca 2014

Lista zakupowa - Wisła in progress

Upały powoli zwalniają swoje obroty. Nadal jest bardzo gorąco, ale przynajmniej nasze poddasze nie nagrzewa się już jak piekarnik. Nie wiem czego to zasługa: czy nowo zakupionych sukienek czy otulaczy bambusowych dla Poli - jak już się człowiek przygotuje na upał to pogoda jak na złość w sukurs.



Bez otulacza było nam źle. Mała rozwalona w wózku marudziła, kiedy wchodziłam w pełne słońce, w cieniu spokojnie pozwalała się powozić. Ostatni nasz spacer, w towarzystwie Magdy i jej dzieci (2 m-ce i 2 lata) oraz psa upłynął (dosłownie, bo temperatura była absurdalnie wysoka) nam na zabawianiu, uciszaniu, noszeniu, czyszczeniu co niektórych z błota - słowem ciężka praca. Z ulgą pojechałam do klimatyzowanego szpitala na kontrolę bioderek Polki. Jak widać na powyższym obrazku bioderka moja córeczka ma całkiem dobrze osadzone, co też pan doktor potwierdził. Nie wiem, co jest na rzeczy, ale przy badaniu USG moja spokojna zawsze Pola - w ryk. Klasyczna dziecięca podkówka aktywowała smutek stulecia. Czyżby to ciągle efekt poszczepionkowy? Kilka dni wcześniej dostałyśmy z Polą ostatnią dawkę Hexacimy i może to ją tak zdenerwowało, ten cały lekarski ciąg? Czy Wasze dzieci też tak marudzą po szczepieniach? Autentycznie uświadczyliśmy z Polką czterodniowego "focha" pełnego rozżalenia, smutku i pretensji. Oczywiście przeplatanego też dobrym humorem. Przy dziewczynce, która jest "do rany przyłóż" wesoła całe dnie i nie płacze prawie wcale taka zmiana nastroju była wyraźnie zauważalna. No ja nie wiem... Taki upał, że aż się małej smutno robiło? Być może.


Bo jak tylko przysłali nam otulacz bambusowy (no dobra, muślinowo bambusowy) to małej jakby humor wrócił. Wczoraj tak kręciła nosem na jedzenie, że biedną matkę doprowadziła na skraj wytrzymałości. Zdenerwowana próbowałam jej stanowczym tonem wytłumaczyć, że nie będę jej himerycznego podniebienia dłużej tolerować, że nie dostanie butelki i koniec! Będzie musiała chwycić tą pierś, bo przecież, na miły Bóg, nic jej się od tego nie dzieje! Stawiałam warunki i groziłam, a ona śmiała się do mnie i radowała prosto w oczy! Im groźniej starałam się brzmieć, tym większy mała miała ubaw. Jak można się domyślać - wygrała! Nie dość, że nakarmiłam ją nie całe pół godziny po wystosowaniu groźby, to jeszcze rozbroiła mnie całkowicie swoim rozbawieniem. No i dałam jej z butelki na noc 210ml, a ta mi usnęła w połowie nieskora do dalszego jedzenia. Eh...



Zakup skomentował mąż: "Mnie się podoba ten w drzewka, tobie w latawce. Każdy ma swój. Trzeba teraz jeszcze kupić jeden dla Poli". Oby nie pożałował swojej samospełniającej się przepowiedni, bo po głowie chodzą mi jeszcze pieluszki bambusowe 75x75 z Poofi za 35zł/sztuka. Przydadzą nam się w Wiśle przez ten miesiąc. Dużo rzeczy nam się tam przyda, a lista zakupowa rośnie w miarę czasu spędzanego w sieci. Kupujemy tam np. pralkę, bo nie wyobrażam sobie bycia z niemowlęciem przez 4 tygodnie bez regularnego prania pieluszek i ubranek. Nie wydajemy jednak wszystkich oszczędności, używana będzie. Znalazłam na olx.pl pasjonata restauracji pralek, który je ślicznie odnawia i wszystkie części odnawia. 45-cio centymetrową Amicę sprzeda nam za 300zł z dowozem pod same drzwi. Jak na pralkę całkiem przyzwoita cena. Teściowie pewnie się dorzucą bo skoro dom wspólny to pralka też. 

Kupuję też dla Poli ochraniacz do łóżeczka, bo w tym wiślańskim nie ma chwilowo żadnego, a mała uwielbia się przemieszczać śpiąc. Notorycznie znajduję ją w poprzek łóżeczka z głową wciśniętą w szczebelki. Gdyby nie ochraniacz budziłaby się z krzykiem, jak to kiedyś się stało, gdy natrafiła główką na mocowanie karuzelki. Ależ był wrzask! By oszczędzić sobie, małej i teściom podobnych historii - ochraniacz musi być. Spodobał mi się taki:

Allegro, cena 49zł za 3-elementowy zestaw: pościel i ochraniacz. Chyba nie jest super drogi, prawda?
Przydałaby nam się tam też jakaś zabawka interaktywna, coby ją Polce włączyć i móc coś zrobić. Najlepsza byłaby karuzela nad łóżeczko, ale drugiej nie będę kupować, bo po co? Swojej nie zabiorę, bo wielka jest. Może jakąś taniznę znajdę za jakiś czas na olx.pl. allegro.pl albo zwyczajnie, w Tesco? Pozostałe rzeczy niezbędne, by przeżyć w Wiśle przez miesiąc mam: Polkę i męża, Lady i moją chrześnicę Hanię, zapowiedziane odwiedziny przynajmniej dwóch bloggerek, obietnicę odwiedzin od przyjaciół z dziećmi, ciotkę i babcię po drugiej stronie góry, doktorat do napisania, Jak zostałam wiedźmą Masłowskiej i kilka romansowych bestsellerów klasy C.


sobota, 26 lipca 2014

Polka i Milly

Co tu dużo pisać:
Polki reakcja na news dnia: przyjeżdża Milly!

Pierwszy gość w Poli łóżeczku (nie licząc kuzynki Elizki, która testowała jej kołyskę zanim jeszcze Pola była najmniejsza)

Dwie modnisie: jedna w sukience, druga w pragnieniu sukienki ;)

A gdzie Ty masz włosy?!

A tymczasem w kuchni... (no bo jak dzieci grzeczne...)
I mała zmiana scenerii - ciasto zaraz zniknie z pierwszego planu i przeniesie się w bioderka mam.

Radość razy dwa!


I przyłapane na gorącym... całusie mama i córeczka.
Cudownie dziś z Wami było. Przyjeżdżajcie do nas częściej z Mill, bo zabawa, że hej!

piątek, 25 lipca 2014

Wyniki konkursu na reportaż z dnia dziecka

Pisanie zawsze przychodziło mi łatwo. Na tyle prosto, że ze zdziwieniem obserwuję męża mozolącego się nad kolejnymi stronami doktoratu. Jak to możliwe, że innym literki nie układają się z taką prędkością? Widać przecież po moich postach rozgonienie, szybkie tempo i niecierpliwość by kliknąć "opublikuj". Często się mylę, robię głupie literówki, nie czytam dwa razy przed publikacją (no bo i śpiąca, czy raczej budząca się Pola, nie pozwala). Kiedy zostałam dyplomowanym krytykiem literackim dotarło do pustej łepetyny, że style pisania są diametralnie różne, ale i prędkość, łatwość pisania też jest inna. Podczas gdy ja galopuję sobie swobodnie po kolejnych paragrafach inni obmyślają, planują, by później mozolnie napisać to, co sobie przygotowali. Różnie jest. Różne też teksty przysłano nam z racji konkursu, o którym trąbiłam tu, a Ruby Soho tu. Style są różne i widać, jak bardzo dziewczyny starały się opisać jaki Dzień Dziecka urządziły swoim mlauszkom. Z rozczuleniem, i zdziwieniem, ale przede wszystkim z zadowoleniem czytałam teksty, pisane równie szybko i łatwo, jak moje - bo od serca. Mamy napisały tak, że aż chciałam przyjść i popatrzeć. Jakbym czytała zajawki nowych odcinków jakiegoś familijnego serialu: plastyczne, żywe opisy tego, jak to mamy (i tatusiowie) kochają swoje pociechy. Bo w sumie nie chodzi o to co zaplanowali na ten dzień (chociaż to właśnie oceniałyśmy z Ruby), ale o to, jak dużo miłości i ciepła chcieli przelać na swoje małe latorośle. I napisali o tym nam właśnie na konkurs. Żałuję bardzo, że tak mało zgłoszeń przyszło, bo pewnie gdzieś to tu, to tam kryją się fantastyczne historie zasługujące na nagrody. A jeśli nie na nagrody (bo może nie ta klasa wiekowa), to chociaż na podzielenie się, pochwalenie? Skromnie liczę, że przy kolejnym konkursie będzie nieco więcej chętnych. A może mając na uwadze reedycję konkursu za rok (jak budżet pozwoli) trochę lepiej, inaczej zaplanujecie Dzień Dziecka, by opowieść zakwalifikowała się do "Top Ten" blogosfery?

W przypadku tego konkursu mamy TOP FOUR finalistek. Miały być trzy nagrody, a będą cztery! Dla przypomnienia - grałyście o:  kocyk i poduszkę niemowlęcą marki Instytut Doświadczeń, książeczkę Cyferki Jacka Cygana oraz Album Małego Dziecka z wydawnictwa Wilga od Life Stajla Baby Blog, apaszkę od Ekoubranek. Tu nic się nie zmienia. Dodatkowo postanowiłyśmy z Ruby wyróżnić jeszcze czwartą finalistkę. Czwarte miejsce wygrywa upominek od Instytutu Doświadczeń (do wyboru, do koloru: przytulanka, metkowiec - zabawka sensoryczna, poduszka lub 60% zniżki na jednorazowe zakupy!)

By nie przedłużać, niniejszym ogłaszam:

1. Martyna Świerczyńska - za super pomysł, który chyba sama zgapię za jakiś czas!

2. Karolina Borycka - za piękny dzień i zadowolonego synka z masą skarbów zakopanych gdzieś niedaleko ;)

3. Zuzanna Clowes - za storpedowanie grona jury tekstem last minute i za przegonienie dziecka po połowie Katowic (in plus oczywiście)

4. Dorota Milowska - za Martoludka tańczącego w wózku do orkiestry.
By nie pozostawać gołosłowną, za pozwoleniem regulaminu, zamieszczam zwycięskie teksty. Dziewczyny proszę o przysłanie mi adresów do wysyłki. Panią Martynę zapraszam do DaWandowego butiku celem wybrania sobie nagrody. Wszystkim pozostałym uczestniczkom również gratuluję super Dnia Dziecka, dziękuję za udział w zabawie i obiecuję zorganizować jakąś jeszcze za chwil kilka. Może zimą, kiedy z nudów usychać będziecie przed monitorami i zrobi się tych zgłoszeń sto i tysiąc? Gratuluję dziewczyny, świetnie napisane, z przyjemnością przeczytane.

Martyna Świerczyńska, gwiazda filmowa ;) i kreatywna mama
Boże, przecież to już jutro. Tak bardzo byłam zajęta organizowaniem urodzin, że zapomniałam iż po drodze mamy jeszcze dzień dziecka. Ba! nie taki zwykły, zupełnie wyjątkowy- bo pierwszy raz obchodzony. Naszego pierwszego dziecka. Póki co jedynego, ale kto wie...? Jagoda zaraz skończy roczek i dostanie masę prezentów (tych chcianych, wyczekanych oraz tych, które pewnie nigdy nie zostaną nawet rozpakowane, zaśmiecających tylko nasz niewielki dom). Może ZOO? Nie, przecież w czerwcu wyjątkowo tam śmierdzi a z resztą w łódzkim ZOO został już tylko słoń, zebra i 2 małpy. Może jest jeszcze lew? Nie, chyba już nie ma lwa. Lunapark odpada, za mała. Filgloraj?- NIE! Przecież te bydlaki ją tam zadepczą. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to zrobić jej pamiątkę z tego dnia. Dzwonie więc do naszego "nadwornego" fotografa (obsługiwał nasze wesele, wesela naszej rodziny i znajomych, chrzciny- musi się zgodzić. No i patrzcie, wyjechał na sesję zdjęciową nad morze z młodą parą. Cholercia. Czego ja się spodziewałam dzwoniąc "za pięć dwunasta". Trudno, coś wymyślę. W międzyczasie jeszcze wykonuję kilka telefonów do pani od tortu, do cateringu ustalić menu na urodziny- rodzina jak kampania wojska, więc trzeba zamówić obiad dla 25 osób. Zero pomysłów. A ten dzień powinien być przecież taki wyjątkowy- pomijając fakt, iż każdy dzień jest wyjątkowy dla niej, każdego dnia przecież poznaje i uczy sie czegoś nowego. Co może zadowolić dwunastomiesięczne dziecko? Chciałam, żeby to było coś czego w życiu nie robiła, nie widziała, nie miała styczności. Kiedy mąż wrócił z pracy, wykąpał córę, nakarmił i uśpił- zobaczył moją smutną minę. Nie chciałam się przyznać, że ja- która zawsze wszystko ma zaplanowane, przemyślane i przygotowane, która przewiduje milion scenariuszy "w razie potrzeby", zawaliła w tak ważnym momencie. "No co ci jest, chodzi o to co powiedziałem rano?" Kurde, co powiedział? Chyba tak bardzo byłam zajęta, że nawet nie usłyszałam..."Nie", odpowiadam i uciekam do swoich myśli. Z drugiej strony, przecież ON też mógł coś zorganizować, co nie? Mógł, gdyby tylko chciał- a ja po prostu zbombardowałabym jego pomysły jak japończycy Pearl Harbor, nie pozostawiając na nim suchej nitki i komentując "że nie ma oryginalnych pomysłów, że to lub tamto jest oklepane"... Za dużo chyba mam na głowie:)
Majkel podszedł do mnie, przytulił mnie i powiedział "nie wiem co ci dolega, ale jutro dzień dziecka i musisz się spiąć-bo mam pomysł". Pomysł był ekonomiczny-jak przystało na mojego męża (wyjątkowo oszczędny gość), ale nadzwyczaj mnie zaintrygował swoją inicjatywą. Usiedliśmy więc na kanapie, włączyłam wszystkie światła (nawet halogeny w suficie, które nie doczekały się jeszcze wymiany na wersję LED), ustawiłam kamerę na statywie (bardzo prowizorycznym, bo ułożonym z książek) i włączyłam czerwony przycisk REC.
Ja: "Jagodziu, to my-twoi rodzice- piękni i młodzi:)"
M: wtrąca się "nie mów do nie Jagodziu, jest już prawie dorosła"
Ja: "Kochana nasza córko, za kilkanaście minut będziesz obchodziła swój pierwszy w życiu dzień dziecka, ba! Za kilka dni jeszcze ważniejsza data- twoje pierwsze urodziny- a tymczasem smacznie śpisz w swoim łóżeczku, niczego nieświadoma, taka spokojna "
M: znów wtrąca "co to za nastrój mama wprowadza, nie słuchaj jej- to mówię JA- ojciec twój..."
Nagranie zajęło nam chyba 40 minut, bo w międzyczasie poróżniliśmy się w kwestii omawiania przed kamerą kwestii dziewictwa naszej córki oraz studiów jakie ma zamiar wybrać. Poszło też o pierwszy samodzielny wyjazd pod namiot ze znajomymi.

Mamy zamiar podarować to nagranie naszej pierworodnej jak dorośnie (bliżej nie określiliśmy co prawda pojęcia DOROSŁOŚCI, ale stanie się to gdzieś w okolicach jej osiemnastych urodzin). Za to w dzień dziecka pojechaliśmy na basen z nowym kołem-kaczką i wszyscy się fantastycznie bawili. Dla nas symbolika tego dnia jest już jasno sprecyzowana, zakorzeniona, ale ONA jeszcze nie jest przecież skażona materializmem świata. Cieszyła się chwilą, a kiedy zrobiła się śpiąca płakała jak zwykle. Nie wyczuwała podniosłości tej magicznej daty. Był to dla niej zwykły dzień- ale niebawem może sie to zmienić, gdyż jutro rozwiązanie "zagadki"- będą dwie kreski*?
*Były? - przyp. Instytut Doświadczeń ;)

Karolina Borycka i szalony dzień w lesie (i nieopodal)
Pakujemy się do samochodu i jedziemy... Mimo upływającego czasu z mężem wciąż pamiętamy rodzinne wioski i podwórkowe zabawy. Patrząc na naszego synka, buszującego w swoich zabawkach i wybierającego te, którymi będzie się właśnie bawił, wspominaliśmy nasze wakacyjne zabawy... boisko i godziny spędzone tam na graniu w piłkę, dni spędzone w pobliskim lesie na budowaniu szałasów, wspinaczki po drzewach- zbite kolana, guzy i siniaki, wypady nad wodę, wycieczki rowerowe w bliżej nieokreślonym celu. Do dziś pamiętamy słowa naszego synka: „A gdzie zabawki? Czym się bawiliście?” No właśnie, czym mogliśmy bawić się w tamtych czasach? ...przecież to oczywiste, że wszystkim co udało się znaleźć na podwórku czy też na strychu. Dwa dni później z mężem wpadliśmy na znakomity pomysł, a tydzień później wpakowaliśmy do samochodu najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Dzień Dziecka dla naszego synka, a dla nas powrót do lat pełnych beztroskiej zabawy. Przygoda dla naszego synka zaczęła się już z chwilą przebudzenia. Poranna toaleta, zjedzenie śniadanka, ubieranie. Patrzyliśmy na naszego synka, który z wielką starannością pakował jedzonko do wiklinowego kosza i wiedzieliśmy, że to będzie udany dzień, pełen wspaniałej zabawy i mnóstwa wspomnień. Na rodzinny wypad wybraliśmy okolice dobrze nam znane... woda, pola, lasy i to towarzyszące nam przez cały dzień słoneczko. Było drugie śniadanko zjedzone na leśnej polanie w towarzystwie motyli i ćwierkających ptaków, było puszczanie kaczuszek na wodzie, było budowanie szałasu z gałęzi znalezionych w lesie, była zabawa w chowanego. Na ten nasz rodzinny Dzień Dziecka w towarzystwie przyrody zabraliśmy też kolorową torbę, do której przez cały dzień synek wrzucał znalezione skarby... kamienie, muszelki, liście, patyki, szyszki, a gdy już nasza przygoda dobiegała końca, mąż wykopał mały dołek i tam zakopaliśmy to co się w niej znalazło. Za kilka lat wrócimy w to samo miejsce, pod to samo drzewo i zobaczymy, czy nasze skarby nadal tam są. Gdy dotarliśmy do domu, opowiadaniom synka nie było końca, aż wyczerpany natłokiem wrażeń, zasnął. Teraz będziemy częściej organizować takie dni, bo widzimy ile sprawia to naszemu dziecku frajdy. Niech jego świat też będzie kolorowy.


Zuzanna Clowes i sławna w blogosferze Mill
Dzień dziecka... Pierwszy, choć nawet nie wyczekany. Rok wcześniej nawet nie byłam w ciąży, a teraz już mam z kim świętować?! Ale jak to? Ale kiedy to minęło? No kiedy?

Pamiętam moje dnie dziecka z dzieciństwa, zabawy z kuzynkami, lody kasate i coca-colę w szklanej butelce, szaleństwa na placu zabaw z moimi 'kuzynkami', skoki w gumę, lalki Barbie tudzież Barbie-podobne dostane w prezentach i totalne rozpieszczenie przez rodziców.

I mimo tego że Dzień Dziecka w tym roku Mill raczej nie zapisze się w jej pamięci (chociaż cholera wie jak technologia pójdzie do przodu w jej pokoleniu i może odtwarzanie wspomnień z mikro-mini dzieciństwa będzie na porządku dziennym, także lepiej się trzymać w ryzach, drodzy rodzice, bo naszym rodzicom o telefonach komórkowych i Internetach też się nie śniło wybitnie!) to organizacja Dnia Dziecka dla dziwięciotygodniowego niemowlaka i tak sprawiło mi dużo radości. A co robiłyśmy?

Jako że Dzień Dziecka wypadł w niedzielę zaczęłyśmy od imprezy plenerowej w Katowicach zwanej 'Przystankiem Śniadanie'. Dużo rodzin z dziećmi, gwaru, takiego pozytywnego, warsztaty, jogi, pyszna kawa od panów od kawy, pyszne ciasta od Belli z GoodCake'a i pyszna atmosfera. Dodatkowo spotkaliśmy zaprzyjaźnione blogerki z ich dziećmi więc dzień był ogólnie fantastyczny, pełen rozmów (a jakże, o dzieciach!), śmichów i chichów. Po jakże udanym poranku (a trzeba przyznać że słońce, ciepła, ale nie upalna temperatura i nader przyjemna pogoda niezwykle przyczyniły się do ogólnego zadowolenia z dnia) uderzyliśmy z Towarzyszem Mężem do domu dziadków Mill na przedmieściach.

Dziadkowie wyrażają na co dzień, ale w Dzień Dziecka szczególnie, ponadprzeciętne zadowolenie z posiadania wnuczki, także na dzień dobry (a właściwie obiado-dobry) Mill została obsypana prezentami różnej maści a dodatkowo wyprzytulana i wyzabawiana przez wszystkich członków rodziny do granic niemożliwości. Zmęczona intensywnym i pełnym wrażeń (oby pozytywnych tylko!) dniem dziecina postanowiła zasnąć w swoim jeszcze nie znielubianym wózku, podczas gdy dzieci lekko starsze, czyli my - rodzice i dziadkowie Mill - raczyły się ciastem, lodami i kawą w ogrodzie podziwiając zachodzące słońce i dumając nad tym jak pięknie jest mieć świętować Dzień Dziecka z prawdziwym dzieckiem.

Było cudownie. I szczerze mówiąc już trochę czekam na przyszłoroczny Dzień Dziecka, kiedy będziemy szaleć z już być może chodząco-gadającą córeczką, która będzie w stanie uśmiechem pokazać nam, że to co przygotowaliśmy, cokolwiek to nie będzie, sprawiło jej radość. I być może, w dobie tych mających nadejść technologii, już ten dzień zapamięta?



Dorota Milowska i jej mały Martek:
Pierwszy (i póki co jedyny ;-)) w Jej malutkim życiu dzień dziecka wypadł szczęśliwie w niedziele. Ku jeszcze większej radości, celebrujących ten wyjątkowy dzień, niedziela była ciepła i słoneczna. Zachęceni sprzyjającą pogodą wzięliśmy Szkrabe pod pache, zapakowaliśmy do Martkowozu i wywieźliśmy hen hen do Katowic na Przystanek śniadanie- wszak wszyscy wiedzą, że każdy udany dzień powinien być rozpoczęty dobrym śniadaniem, a my postanowiliśmy mieć bardzo udany dzień ;-) Jak już sobie pojedliśmy (zdrowo i pysznie!), pokocykowaliśmy się, pokręciliśmy po okolicy i obejrzeliśmy wszystkie zgromadzone na evencie pieski (to przypadłość Martusi) ruszyliśmy na targi rękodzieła pod spodek:-) A tam rzecz jasna nabyliśmy kilka gadżetów od ręodzielników, wysłuchaliśmy występu orkiestry (Martoludek w pierwszym rzędzie tańczył w wózku do taktu - uroczy widok;-)) dostaliśmy jeszcze balonik w ksztalcie jamnika od Pana Klauna, jako symbol świętowania na bogato i pognaliśmy w stronę Parku Śląskiego :-) Na miejscu spotkaliśmy się ze znajomymi z Dzidziuchem ciut starszym od naszej M. Wujek S. dysponował przyczepką rowerową do wożenia naszych dwóch panienek i powoził, aż się kurzyło (to przenośnia zachowywał rozsądną prędkość;-)) Kolejno zaliczyliśmy mini-piknik na rozłożonych w parku leżaczkach, pyszny obiad na świeżym powietrzu (nikt w święto przy garach stał nie będzie;-)), a potem do domku, bo czekały nas odwiedziny Dziadków. Od tego momentu wszystko potoczyło się standardowym torem - prezenty plus fakt, że Dziadki wzięli M. w obroty pozwoliły nam trochę dychnąć po aktywnym piknikowym dniu;-) Dychnęliśmy na tyle, by wieczorem zabrać M. na plac zabaw i Jej ukochaną huśtawkę;-) Nie ma szans, by się Jej pierwszy DD nie podobał - było spontanicznie było super :-)

GRATULACJE!!!

Roboczo przerabiany plakacik - proszę o wybaczenie zarówno autorkę Jane jak i odbiorców ;)

czwartek, 24 lipca 2014

4 miesiące i prawie 7 kilo

Polka waży nam ciut ciut za mało. W stosunku do poprzedniego miesiąca nie przybrała tyle ile powinna. Mimo iż nie wygląda na zabiedzone dziecko dziś serce podeszło mi do gardła, kiedy stuknęło jej 6980g na wadze. Tylko tyle? - pomyślałam. Taką miała mocną wagę startową, powinna piąć się w górę, że hej!

A pije malutka mało. Maksymalnie 600-700ml na dobę i więcej nie jestem w stanie w nią wmusić. Karmienie trwa godzinę, półtorej. Potem przerwa i od nowa. Je już tylko z butelki, bo na pierś się krzywi i wygina. Nie mam ochoty budować w niej konotacji złe-mama, więc się nie upieram i odciągam ile wlezie. Czasem nie daję rady i wtedy łączę moje mleko z modyfikowanym, bo samego mm Pola jeść nie chce. Na jedno posiedzenie wciąga od 120 do 180ml. Karmienie trwa wieeeeki! Cierpliwość mi się kończy. Nie do Poli, ale do tego jedzenia pierońskiego. Bo mała zdecydowała, że tylko na leżąco będzie konsumować. Stoję zatem z butelką nad łóżeczkiem i wygięta w łuk czekam, aż malutka zje (a je dłuuuugo!).

Daję jej obiadki, kaszki - ciut ciut wszystkiego, bo chyba jej nie za bardzo smakuje (kaszka w szczególności). I mimo wszystko przybrała mi w miesiąc tylko 300g? Biedna, mała Pola.

Pani doktor poprosiła, żebyśmy przyszli za 3 tygodnie na kolejną kontrolę wagi. Kazała Poli dawać żelazo, bo morfologia nie wyszła nam książkowo. Zdecydowała też, żeby z mleka hypoalergicznego przejść na zwykłe, ale za to ja mam ostro unikać nabiału czy mleka krowiego. Zobaczymy. Dostałyśmy w gabinecie próbkę mleka z Hippa (czy raczej całą puszkę - no niezła ta próbka!) i będziemy próbować, czy Poli zasmakuje. Zwykłe mm nie jest tak gorzkie jak H.A., jest szansa, że będzie je jadła bez mojego. Nie chcę jej zabierać mleka mamy, ale czułabym się spokojniej wiedząc, że jak nie uda mi się odciągnąć na czas to i tak coś tam zje. A jak komforcik jest to i mleko płynie, że hej.

Po eskapadzie angielskiej, kiedy to w stresie, na pokładzie odciągałam na niskich obrotach, bo baterie wysiadały - mleka jakby mniej. Faszeruję się dzisiaj Femaltikerem i herbatą laktacyjną z Hipp'a i uzbierałam już dla niej na jutro 170ml. Dobrze jest! Oby było jeszcze lepiej.

A już jest chyba trochę inaczej, bo moja córeczka zaliczyła swoje pierwsze przemeblowanie. Ochraniacz na łóżeczko sprawdza się świetnie. Polka w nocy przekręca się z pionu w poziom i dobrze, że ochraniacz ochrania, bo inaczej spałaby na szczebelkach. Niemniej jednak kiedy siadam obok i odciągam mleko - Pola mnie nie widzi. Zdjęłam więc ochraniacz na próbę i oto malutka zainteresowała się szczebelkami, chwytała się ich i przekręcała na boki. Zdecydowałam - zostaje. No i nieco coś tam jeszcze poprzestawiałam w pokoiku:

Przestawiłam łóżeczko w drugą stronę zostawiając jeden cały bok odkryty. Polka może patrzeć sobie na swój pastelowy Paryż i widzieć nas, kiedy siedzimy obok. Dodatkowo zaczepiona tuż obok główki spirala interaktywna z Muzpony bardzo ją interesuje. Mała trąca i zaczepia swoje zabawki. Na łóżeczku powiesiłam worek (absolutnie uroczy) z Lela Blanc, w którym przysłali mi wkładkę do wózka. Trzymam w nim zabawki, żeby nie walały się po łóżeczku. No i napis - dar na chrzciny od siostry M. Czyżbym zaniedbała się w relacji prezentowo-chrzcielnej?

Kot stróżujący. Odkąd wróciliśmy do domu nie odstępuje całej naszej trójki na krok. 

środa, 23 lipca 2014

Mała Polka na wielkiej wyspie

Nie jedziesz w tropiki, pakuj sweter - mówili. Nikt nie przewidział, że podczas mojej pierwszej bytności w Brytyjskim królestwie uświadczać będę upałów stulecia. Ja, jak ja, ale Polki szkoda. Po tygodniu w UK oficjalnie stwierdzam: mam chyba najgrzeczniejszą córeczkę na świecie. A nie było łatwo, więc tytuł zdobyła sobie w ciężkiej walce. Ale, ale (sic!) od początku.

3:30 - pobudka. Mój tata zawozi nas na lotnisko. Tu następuje pierwszy moment krytyczny - nie mamy ze sobą adapterów do wózka. Nie zapniemy fotelika. Cały misternie knuty miesiącami plan wziął w łeb - myślę. Po to przecież kupowałam tego pierońskiego Quinny'ego, coby kompaktowo i z gracją wwieźć Polkę na terminal A w Pyrzowicach. Siedzisko złożone w bagażu rejestrowanym, miała mała jechać w foteliku, bo tuż po samolocie czekał nas autobus. Na szczęście pani na "bramce" nie okazała zbytniej bystrości. Ba, wyraziła nawet zachwyt naszym super niskim bolidem, bo upchnęliśmy fotelik na koszu zakupowym z wózka udając, że tak właśnie ma to wyglądać. Punkt 1 zdobyty. Na pokładzie samolotu dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy. M.in., tego, że dziećmi lecącymi na kolanach siada się w rzędach nieparzystych, gdyż tylko tam są zamontowane cztery maski tlenowe (a nie trzy, zgodnie z liczbą siedzeń) - Wizz Air. Dowiedziałam się też, że pas zabezpieczający to pic na wodę i fotomontaż. Ani nie trzyma maluszka, ani nie jest dla niego bezpieczny - słowem - po taniości.

Zrobiliśmy tak, jak pisali na wszystkich forach internetowych - wózkiem (czy też jego parodią w naszym przypadku) pod same schody samolotu. Potem, wysiadając, wózek miał już na nas czekać przy tych samych schodach. Nic z tego. Najgorsza obsługa pasażerska na świecie w London Luton zadbała o to, by z Polką na rękach (dzięki Bogu za Tulę, w której nota bebe moje dziecko przespało 3/4 lotu!) przemaszerować przez płytę i połowę lotniska (20 min.), a potem czekać w zaduchu i ukropie kolejne tyle na bagaże z taśmociągu. Sytuacja była tak parna, duszna i nieprzyjemna, że przewożone przez nas mleko skisło. Impas. Dobrze, że w samolocie odciągnęłam Polce 100-kę i miała co zjeść, inaczej byłoby kiepsko. Butelka, siedlisko salmonelli z dwóch krajów nadawała się do wyrzucenia. Iiamo nie sprawdziło się w ogóle - pewnie dlatego, że nie wzięliśmy do niego smoczka. Tłukliśmy się z tym wszystkim autobusem linii National Express do Oxfordu w familiarnym smrodku polskości - kierowca Polak, pasażerowie Polacy. Siedziałam z Polką na tyłach przy wyjściu awaryjnym, bo tylko tam było na tyle szerokie siedzenie, by zapiąć fotelik. Autobus obklejony, nie widziałam nic. Do ostatniego momentu nie wierzyłam, że w ogóle wyjechałam z kraju. Polka przespała podróż.

Na miejscu zachwyt - chwilowy. Pięknym, starym i mocnym w posadach Mansfield College, gdzie mieszkaliśmy. Trwało to krótko, bo i krótko tam byliśmy pierwszego dnia. Przyjechaliśmy ok 11, doba hotelowa od 14 - nie ma zmiłuj. Ruszyliśmy na miasto. Anglicy 1, my 0. Na mieście zrobiło się gorąco - i to dosłownie. Temperatura szybowała w górę wraz z cyferblatem zegara. W samo południe mieliśmy już wrażenie zenitalnego doświadczenia równikowego. Miałam ochotę schować się w olbrzymim baobabie i wołać "Stasiu, Stasiu" przez kolejne 600 stron. Nic z tego. Zamiast musiałam stawić czoła fizjologii Polki - głodna i do przewinięcia dziewczynka patrzyła na nas oczami pełnymi ufności, ale i zniecierpliwienia. Zaczęła pojękiwać, a to bywa preludium do głośnych protestów. Po kilku akcjach w stylu "koniec języka za przewodnikach" o google-nawigacji w wykonaniu Zuzy (sms serwis koleżeńsko-topograficzny) przewinęłam małą w Debenhamsowskim kąciku dziecięcym. W kawiarni obok wyparzyli nam butelki i już brałam się do odciągania, gdy nagle ktoś zaczął walić w drzwi. Jak na komendę mleko się zatrzymało. Nic to, ważniejsze sprawy na głowie - pieluch brakło. Poszłyśmy (znów nawigacja Zuza) do Boots, tam znów próbowałam odciągnąć mleko. W dusznym i klaustrofobicznym pokoiku bez okien, ale za to z temperaturą równe 36 stopni. Nawet zaczęło lecieć, ale skończyły się baterie. Mam ładowarkę myślę. Głupio myślę, bo kontakty brytyjskie, przejściówka na portierni college'u. Mąż z Polką kupują baterię, ja robię co mogę, a mogę niewiele. Uciekamy z Boots. Chcemy coś zjeść. Idziemy do pierwszej, lepszej, równie dusznej i podłej knajpy. Odciągam mleko, karmię Polkę, kłócę się z mężem, bo atmosfera jaka jest, każdy widzi (a widzieli wszyscy chyba). Opadam zmęczona na fotele, wychodzimy. Polka w Tuli usypia. Niech śpi, godzinę chodzimy w największym słońcu po parku. Mała upocona, ja też (bo skubana waży już 7 kilo!). Oboje z mężem wkurzeni do granic rozwodowych. Wybija 14, rączo biegniemy do college'u, by paść na pyski i usnąć. Już nawet nie pamiętam, jak skończyła się historia z jedzeniem albo czy w ogóle coś tego dnia robiliśmy poza szaleńczą gonitwą w upale przez przedwieczny Oxford w poszukiwaniu baterii i wrzątku do wyparzenia butelki. Anglicy 2, my 0.

No, ale zaczął się nowy dzień! Po nocy przeplatanej atakami paniki wstaliśmy wszyscy jak świeżynki. Śniadanie podawali w kaplicy, podaliśmy sobie więc z mężem znak pokoju i zakopaliśmy głęboko topór rozwodowy.

Foto stąd. My jak zwykle zawiedliśmy reportersko i dokumentacji zdjęciowej college'u niewiele.
Po śniadaniu, a raczej po Lunchu zjedzonym w terenie, o 12:30 zaczęła się konferencja Probing the boundaries. Deception, czyli event, na który przyjechałam. Onieśmielona angielskim akcentem próbowałam rozumieć co mówią organizatorzy. Zachwycona stwierdziłam, że nie widzę różnicy między moim amerykańskim angielskim a ich brytyjszczyzną. Referentka była ze Stanów. Zapowiadało się nieźle. Przez trzy dni z rzędu siedziałam murem na obradach. Słuchałam referatów o najdziwniejszych rzeczach: o nawracaniu na Judaizm w Izraelu, o autorach nieprawdziwych książek, o fotografii, o poezji artystycznej, o brytyjskich statkach parowych, o lądowaniu na księżycu (You can see the strings people!), o sztuce kłamania, o "squattingu osobowościowym" (o łał!), o powieściach szpiegowskich i staronagielskiej literaturze folwarcznej. Wygłosiłam nawet swoje trzy grosze do tej mozaiki tematów - w stylu eklektycznej frywolności. Wprowadziłam prowadzącego sesję w osłupienie swoją frazą stylistyczną i podumowaniem "Too much?" w odpowiedzi na rozbiegany wzrok i niepewny wyraz twarzy. Znów nawigowała mnie Zuza, pouczając jak fonetycznie okiełznać terminologię genologiczną, cobym nie wyszła na laika, który uczył się angielskiego oglądając One Tree Hill  10 lat temu. Dostałam oklaski, poszliśmy coś zjeść.

Chcieliśmy poświętować w "Jamie's Italian", flagowej kuchni Jamie'go Olivier'a, ale niestety, spadł deszcz. Siarczysty, rzęsisty, jak żaby w Egipcie - deszcz. Przemoczył nas dokumentnie (nas i mój telefon zalany najpierw deszczem, potem mlekiem). Wjechaliśmy bolidem Polki (tym razem z siedziskiem, bez żenady i pod folią przeciwdeszczową) do Kings Arms, najbliższego pubu w okolicy. Uzyskaliśmy tytuł rodziców roku, kiedy ja zamawiałam burgery (tak, burgery!) a mąż pił piwo przy barze z Polką na kolanie. Innych miejsc nie było, bo cała turystyczna czereda zleciała się właśnie tam w obawie, że się rozpuści. Nikt też nie chciał nam użyczyć miejsca przy swoim stoliku. Wzięliśmy żarcie na wynos i wracaliśmy przemoczeni w asyście kłótni roku (o burgery, tak!). Mam wrażenie, że ostatnia godzina (oraz połowa wszystkich wyjść w teren) upłynęła mi tam na bieganiu, myciu butelki, parzeniu jej w ekspresie do kawy, odciąganiu mleka w podłym kiblu (ale za to z balsamem do rąk i mydłem antybakteryjnym, a co!, po królewsku). Polka nie zjadła. Zrobiła to dopiero w pokoju hotelowym po godzinie płaczu. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się z mężem, że chodzi o zęby, które najwyraźniej "idą". Malutka memła wszystko, wsadza do paszczy co się da i pociera energicznie kocykami swoje dziąsełka. Pokochała gryzaczki miłością zbawienną i spędza z nimi popołudnia. Miałam na szczęście żel na te jej obolołe dziąsła i jakoś zasnęła. Spała do 7 rano. Czad!

Gdy w końcu konferencja się skończyła byłam bardziej wykończona niż spędziwszy miesiąc na regularnym treningu do maratonu. Byłam pewna, że Polka współodczuwa. Nic bardziej mylnego. Gdy ja gniłam w szklarni naukowej ona i mąż bawili się w najlepsze na sacerkach, śpiąc czy zwyczajnie - hihrając się co niemiara. 

Daddy love!
W końcu i ja przyłączyłam się do ich ogólnej wesołości. Niedzielę i poniedziałek spędziliśmy zwiedzając: plany zdjęciowe z Harrego Pottera (oj, jestem ja psychofanką!), college jeden za drugim, parki, ogród botaniczny, łąkę i trochę kupując. Tu muszę przyznać się do kolejnych łupów - M&S ze zdjęcia powyżej kupiony został w akcie ratowania wózka przez awaryjnym wyciekiem. Na ubranko z Zary nie mam usprawiedliwienia. By poczuć się lepiej chciałam wesprzeć (i wsparłam) pewnego młodzieńca dramatycznie wykrzykującego, że jak nie uzbiera na hostel to będzie spał na ulicy. Pomna moich niedawnych ataków paniki i licznych hostelo-noclegów podczas absurdalnych eskapad z siostrami i mężem (wówczas jeszcze nie mężem) przyłączyłam się do zasilenia budżetu młodzieńca. Źle sobie skalkulowałam i dałam mu o wiele za dużo - przynajmniej zdaniem bezdomnego, który opieprzył mnie i to solidnie, że NIE DAJE SIĘ LUDZIOM PIENIĘDZY NA ULICY. Dodał, że młodzieniec z pewnością kupi za to heroinę. Cóż, aż tak dużo mu nie dałam. Niemniej jednak poczęłam się zastanawiać nad własną naiwnością i w akcie pokuty postanowiłam nie jeść obiadu. Zuza przyłączyła się wirtualnie do bezdomnego i również opieprzyła mnie (tym razem za pokorę) i zjeść kazała. Jej posłuchałam.

Spałam z Polką w jednym łóżku, a raczej ona spała mnie pozwalając przycupnąć z boku. Mimo niewygody budziłam się rano najszczęśliwsza patrząc jak malutka otwiera oczka i uśmiecha się na widok mamy. Mąż przychodził zabawiać szkraba przez jeszcze godzinę czy pół, żebym ja mogła dospać co moje. No i po co bym się rozwodziła? Zupełnie nie rozumiem,no nie rozumiem. Ostatniego dnia też tak było, z tą tylko różnicą, że mieliśmy o 10 opuścić pokój, podczas gdy autobus na lotnisko odjeżdżał dopiero o 17. Przecież nie spędzę 7 godzin z niemowlęciem w wózku z siedziskiem kubełkowym czy w nosidle, w upale, na mieście. Znów przeżywając pewnie koszmar laktacyjny. Poproszona o pomoc organizatorka spojrzała na mnie, jak na histeryczkę i powiedziała tylko: "Kids are more resilient than you think" i wróciła do jedzenia swojego do posrania angielskiego tosta (tak naprawdę tosty uwielbiam, a słone masło poszło mi w biodra, ale w tym momencie byłam na nie). Nie zgodziła się też pożyczyć nam koca, byśmy mogli rozpiknikować się pod jakimś kameralnym, parkowym drzewem. Oj, przekleństwa szalały dorodną polszczyzną. Ostatecznie dogadaliśmy się z portierem. Facet robił (jak mój mąż) za niańkę 6-cio miesięcznej córki na konferencji żony tydzień wcześniej, znał schemat. Pozwolił nam zostać aż do 12 w hotelu czekając, aż Polka skończy swoje południowe nunu. Potem ruszyliśmy w teren, ale tyko do 16:00, kiedy to znów w Mansfield College podgrzewałam mleko na drogę, przewijałam Polkę i pakowałam siedzisko do bagażu, by znów symulować wózek fotelikiem samochodowy.

Jedną spóźnioną taksówkę i 2 godziny autobusem później dotarliśmy do znienawidzonego London Luton. Tam ustawili nas przy bramce 40 minut przed jej otwarciem. Dzieci (jakaś 30-ka tego lotu) posadzili w kolejce preferencyjnej w tunelu z pleksi, na który przez bite 40 minut świeciło słońce. Przeplatające się ataki klaustrofobii i furii w końcu kazały mi się stamtąd wydostać. Polka była głodna, upocona, do przewinięcia. Ogarnęłam tylko pieluchę i już, już otwierali tę bramkę. Pół godziny później byliśmy w powietrzu. Lot Pola przespała. Ja zaś współdzieliłam piersi z połową kabiny odciągając jej mleko na potęgę. Tutaj też dowiedziałam się, że wrzątek, który tak zachwalają na pokładzie - nie nadaje się na zrobienie dla małej mleka modyfikowanego, bo to tylko woda podgrzewana, nie gotowana! Również stewardessa nie może mi wyparzyć butelki, bo w Wizz Air pełna samoobsługa. Miło.Chociaż tyle dobrze, że nikt nie nalegał tym razem na absurdalny pas dla "infancika" - jak nazwala Polę stewardessa (conajmniej, niczym nazwa dziecka z królewskiej, francuskiej rodziny z XVIII wieku). Mała leciała więc w Tuli, którą uwielbiam. Projektantka najwyraźniej szyła w nosidło mechanizm usypiający niemowlę. Działa za każdym razem. I teraz lot mała przespała (w połowie).

Gdy tylko dotarliśmy do domu wykąpałam Polę, mimo później pory, by zmyć z niej ten lotniskowy syf. Mała nakarmiona świeżym mlekiem z dobrze wysterylizowanej butelki w końcu usnęła w ramionach tatusia. I spała do 7 rano.

Włóczykij w Tuli

Mimo, że tam pięknie, a sam Oxford (jeśli jeszcze nie jest) powinien być zabytkiem Unesco (CAŁY) - jakoś mi te Wyspy nie przypadły do gustu. Formalizm do granic możliwości większy niż u Niemców, pietyzm trawnikowy doprowadzał mnie do szału. Wszechobecne znaki zakazu informujące o prywatnych posesjach były jak przechwałki, że za tym tu płotem rozpościera się kolejna angielska idylla - relikt kolonialny albo postmonarchiczne skrzywienie - nie wiem. I irytująca, acz znana na całym świecie - kurtuazja konwersacyjna. Na miły Bóg! Każde ich "That's interesting" brzmi jak poświadczenie nieatrakcyjności współrozmówcy (mnie). Do tego nie mają nic przeciwko niezręcznym momentom ciszy - triumfują, kiedy brakuje ci języka w gębie. Wulgaryzmy nazywają "french", odcinając się jednocześnie od braku kultury retorycznej - ciekawie. Absurdalne mają krany (No o co chodzi! Czemu są dwa? Najbliższa memu sercu teoria głosi, że to po to tylko, żeby nie  j****ć się w głowę o ten jeden, potężny kurek, myjąc twarz.). Kupuję za to w całości ich słone masło i uwielbienie dla jajek - są mistrzami śniadania. Śmiem twierdzić, że wytracają na nie całą dzienną dawkę energii - stąd ta słynna, brytyjska flegamtyczność. Poznałam mało ludzi, raczej półświatek akademicki, a tego nawet w Polsce nie lubię. Być może Anglia jest inna, i nie będę się upierać, że jest kiepsko. Pojadę kiedyś w swoim tylu i sprawdzę. Pociąga mnie angielska wieś pełna scenek rodzajowych niczym spod Bruegel'owskiego pędzla (acz w bardziej pożółkłych barwach). Nie wrócę tam jednak zbyt szybko. Polka ma ewidentnie dość podróżowania. Śpi nam od 17:00. A jutro czeka ją szczepienie, po jutrze poradnia preluksacyjna, w niedzielę koleżeńska posiadówa u świeżej ciężarówki. No nie możemy usiedzieć w domu, zupełnie.

Możemy zatem, szybkim rzutem ostatniego akapitu podsumować gadgety z poprzedniego posta:

HITY: dmuchana wanienka, mini kapcie i mikro szczoteczki, wkładka do wózka i poduszka la Millou (boskie, praktyczne, cud po prostu. Wersja ekonomiczna: lela blanc - koniecznie zgooglujcie tę firmę!), portfel podróżny (idealna organizacja, mucha nie siada), zestaw miniaturek i kosmetyczka, worki podróżne (bo boskie są!), TULA!, zabawki dla Polki, przejściówka do kontaktu (absolutny must have) i kompaktowa ładowarka do telefonu.

KITY: butelka Iiamo, pojemnik na mleko w proszku (głównie dlatego, że wzięliśmy tylko kawałek), miseczka z łyżeczką (nie użyliśmy ani raz), lampka do kontaktu (w domu daje czadu, tam nie świeciliśmy. Co dziwne - było światło w... szafie), mini prostownica Lidl (nie dla moich włosów. Zawsze ten sam efekt, czemu nie mogę się przekonać i opchnąć jej za bezcen na tablicy?). 

Apteczki nie użyliśmy (na szczęście).

Nauczona doświadczeniem do listy "must have" dopisuję rzeczy, których mi brakowało:
- otulacz bambusowy (jak ma jej być chłodniej to wart swojej ceny),
- podróżny sterylizator butelek (jeśli istnieje),
- sznurek i klamerki do prania (no bo prałam i to sporo),
- większa torba.

No i co? Torba rozpakowana, zdjęcia wrzucone na Facebooka. Wyjazd skończony, a z nim koniec wakacji? Nic podobnego. Hardcore'owy trening angielski uważam za zaliczony i na cały sierpień jadę do Wisły z mężem, Lady, siostrzenicą i dojeżdżającymi na weekendy teściami (no nikt mi nie powie, że będzie łatwiej niż na wyspach!). A zaraz potem, w październiku, planuję wypad do Silvii do Varigotti w mojej słonecznej Ligurii (solo, bez męża, z Polką). Jak trochę nabiorę odwagi znów do latania (po ostatnich wydarzeniach ciarki mnie przechodzą na myśl o podniebnych wojażach! Dobrze, że nie miałam tam kontaktu z newsami ze świata bo nie weszłabym na pokład powrotny!) to polecę.

Polka i jej samolot

                                                                                                                                                 

wtorek, 15 lipca 2014

LONDON BABY! (Close enough)

Jestem mistrzynią pakowania. Upchnęłam trzyosobową rodzinę (z niemowlęciem włącznie) w jednej torbie bagażu rejestrowanego i dwóch podręcznych! Nie oszczędzałam się z niczym i koniec końców, jakem gadżeciara chorobliwa, zabieram dużo rzeczy z półki "niepotrzebne":

1. Butelka IIAMO GO
Samorozgrzewająca się butelka! Hit dla podróżujących, często spacerujących, co to chcą mieć mleko zawsze dobrze podgrzane. Przy lipnych torbach termicznych butelka (mam nadzieję) spisze się lepiej. Nie używaliśmy jej jeszcze, bo wkłady są dosyć drogie (20zł/4szt.). Impreza jednorazowa i raczej okazyjna - jak mniemam. Sama butelka też dosyć kosztowna (89,99zł na Wafelkach). Ja kupiłam ją za ok. 60zł od koleżanki zaopatrzoną w 8 wkładów. Rozsądna cena (za taki gadgecik).

Jak działa? Prosto. Wlewa się do niej mleko, wkłada wkład, przekręca dno i wkład grzeje napój z temperatury pokojowej do 37 stopni. Nie czaję przekręcania dna, liczę, że mąż doczyta w instrukcji co potrzeba. Zapowiada się nieźle, zwłaszcza na podróż autokarem (a czeka nas taka i to 2,5 godzinna!).

Już widzę jeden minus ustrojstwa: nie ma smoczka, tzn. koleżanka najwyraźniej go nie dała. Szkoda, bo przydałby się, a tak będzie butla tylko do podgrzewania.

Foto stąd

2. Pojemnik na mleko w proszku
Kupiłam, bo był w promocji i akurat tyle brakowało mi do darmowej butelki. Dziś widzę w nim organizacyjny potencjał. Mogę wsypać do niego mleko w proszku w odpowiednio odmierzonej porcji, bez tarabanienia się z pełną puszką. Ponieważ karmienie butelką i permanentne odciąganie mleka lekko mnie frustrowało zaczęłam powoli przekonywać Polę do mleka modyfikowanego. Podaję jej porcję pół na pół, bo samej mieszanki córeczka nie chce pić (i już!). Serwuje mi minę w stylu: "WTF Mom?", więc pokornie dolewam mleka i ostatecznie mała akceptuje taki wikt. A służy jej, bo chwilowo od 18-tej śpi pięknie ciągiem.

Foto stąd
3. Miseczka z pokrywką i łyżeczką
Zgodnie z zaleceniami lekarza karmimy Polę kaszką i obiadkiem. Ilości spożywanych przez Polkę pokarmów stałych są i tak śladowe, ale porządek musi być. Zaopatrzyłam się zatem w plastikową miseczkę. Ta z pokrywką świetna jest przy transporcie. Do torby mogę wrzucić, a i tak wszystko czyste i schowane. Dodatkowo miseczka ma wypustki ułatwiające rozcieranie pokarmów. Bierzemy, bo chcemy, by mała miała ciągłość rytuałów, czyli kaszka o poranku.

Tommee Tippee, foto stąd.
4. Lampka do kontaktu
Nie lubię spać w ciemności. Kupiłam zatem najtańszą (ok 2zł) lampkę diodową na Allegro. Sprawdza się nieźle (a nawet nieco za dobrze). Czasem musimy zasłonić kontakt poduszką, żeby światło nie raziło w nocy, ale to wina dziwnej lokacji kontaktu, nie lampki. 

Foto stąd
5. Wkładka do wózka La Millou i poduszka Angel Wings
Przyszły dzisiaj! Są fantastycznym zestawem przemieniającym nasz Quinny w bolid F1! Pola zachwycona czerwonym polarkiem i wygodnym projektem poduszki - przytulała ją sama! Kupiłam, zwyczajnie, bo chciałam. Planuję jeszcze kocyk do kompletu, ale to może na zimę/jesień, bo drogie ustrojstwo strasznie. Sama takiej wkładki do spacerówki nie uszyję, obszywanie dziurek to zajęcie dla albo profesjonalisty uzbrojonego w stosowne maszyny, albo samotnej starszej pani z dużą ilością wolnego czasu. Koszt materiałów zakupionych na jednorazowy wybryk krawiecki byłby porównywalny do ceny zestawu z renomowanej, polskiej firmy. Czemu więc nie kupić? No czemu?






6. Mini prostownica, Lidl
Kupiona X lat temu, podczas wyjazdów samolotowych sprawdza się świetnie. Nie zajmuje zbyt dużo miejsca, jest całkiem efektywna, włosy trzymają się, jak wyprostowane profesjonalnym sprzętem. Niestety cały zabieg zajmuje turbo dużo czasu, więc to zadanie dla wytrwałych. Podczas swojego wystąpienia chcę dobrze wyglądać (wzrasta mi wtedy pewność siebie), więc zamierzam jej użyć.

Foto stąd
7. Portfel podróżny
Kupiony w Parfois dwa lata temu. Ratunek dla moich skołatanych nerwów pedantki przy odprawie paszportowej. Nie muszę niczego szukać, wszystko podpisane, posegregowane. Dokumenty na swoim miejscu, bilety ułożone w kolejności takiej, w jakiej będą mi potrzebne. Niczym Monica z Friends otwarcie przyznaję się do maleńkiej nerwicy natręctw ;).


8. Zestaw miniaturek i kosmetyczka
Przeźroczysta kosmetyczka z zestawem pojemniczków do napełniania własnymi kosmetykami. Świetne w podróży z bagażem podręcznym. Niczego nie muszę przekładać do woreczków lotniskowych, tylko takąż kosmetyczkę wyciągam z torby i lecę dalej. Kupiłam na ten wyjazd różową z Real'a, kosztuje niewiele, trwałość dwóch, trzech wyjazdów. Moim zdaniem udany zakup, bo przecież w dozwolonych pojemnościach nie pomieszczą się wszystkie te kobiece arsenały piękności!


9. Mini apteczka dziecięca
Zawiera the best of niezbędnika wyjazdowego: plastry, jałowe gaziki, opatrunki, coś na kleszcze i komary, stłuczenia, zatrucia i inne cuda, które mogą się zdarzyć w podróży.


10. Zestaw worków podróżnych 
Absolutnie zbędne. Do tej pory sprawdzały się reklamówki, ale postanowiłam zmienić wystrój wnętrza torby i nabyć selektywne worki nylonowe na poszczególne rzeczy: bielizna, skarpety, buty, pranie, kosmetyki.


11. Składane szczoteczki do zębów
Używam ich odkąd zobaczyłam je u Perfekcyjnej Pani Domu rok temu. Sprawdzają się, bo można wtedy zrezygnować z etui. Można je wrzucić do torby (choć ja wolę kosmetyczkę) i nadal będą czyste, prosto do użytku. Ja biorę róż, mąż zieleń.

Foto stąd
12. Składane mini-kapcie
Nic dodać, nic ująć. Kapcie wykonane z materiału ma tyle miękkiego, by można było łatwo je spakować (do uroczych woreczków) i wrzucić do walizki. A potem rozkoszować się domowymi pantoflami w odległym hotelu.
Foto stąd

13. TULA!!!!!!!!!!!
Przyszła dzisiaj, kupiona wczoraj. Pani Agata ze sklepu gomama.pl wykonała akcję godną firmy logistyczno-transportowej. Zadzwoniłam do niej w sobotę, czy ma na stanie takie nosidło. Nie miała. Umówiłyśmy się, że zamówi je w poniedziałek u producenta, a ta miła pani pośle je prosto do mnie kurierem. W poniedziałek okazało się, że tego wzoru akurat brak. Pani Agata była jednak na tyle szybka i kreatywna, by "pożyczyć" nosidło z zaprzyjaźnionego sklepu i ostatecznie wysłać go kurierem tak, bym dziś odebrała naszą nową Tulę. Utulona Polka zasnęła w niej od razu, więc test uważam za zaliczony. Zdjęcia małej w nosidle niebawem.

Foto stąd

14. Zabawki na podróż
Kupione w niedzielę na Nikiszowcu. Pola już bawi się swoim samolotem, słonia dostanie na pokładzie.

Kota dostała Polka od cioci Marty, żyrafkę sama dla niej wygrałam od Peticado

Tyle gadgetów (choć pewnie o czymś zapomniałam). W ferworze pakowania zapomniałam na chwilę jak się nazywam, ale teraz, gdy torby pozamykane, pamiętam już, że kiedyś wygrywałam nagrody za sprawne upchnięcie rzeczy w torbie (obój wyjazdowy przed pierwszym rokiem studiów). Spakowałam więc siebie, męża i Polę:

Rzeczy Polki
Kosmetyki małej:
- saszetki do kąpieli (w domu miałam Oilatum, Emolium i Mustellę, wzięłam wszystkie)
- Paracetamol w syropie + miarka
- termometr (hm, nie jest to kosmetyk sensu stricte)
- gaziki
- paczka wacików
- najmniejszy Sudocrem, jaki istnieje
- Alantan Plus Krem
- Bepanten
- sól fizjologiczna
- grzebień
- nożyczki
- Witamina D3 z kwasem DHA
- Colinox
- Krem przeciwsłoneczny Pharmaceris 50-ka, krem z filmem na skórze
- Fenistil
- Żel na ząbkowanie (co prawda jeszcze nie zaczęła, ale mam wizję, że zacznie akurat w samolocie!)

Ubranka Polki
- 3x piżamka z długim rękawkiem
- 1x piżamka z krótkim rękawkiem
- 12x body z długim i krótkim rękawem (po równo)
- 2x bluza
- 3x spodnie
- bawełniane ogrodniczki (cienkie)
- rampersy (3x)
- kombinezon bez rękawów
- skarpetki
- kocyk
- ocieplany pajacyk
- 2x kaftanik
- 1x sukienka
- 3x czapeczka
- 3x tetra
- 2x flanela
- 1x buciki

Ubranka mamy i taty pominę ufając, że spakowałam dobre. Wszystkie rzeczy podzieliłam na dwie kategorie. Do bagażu podręcznego męża wrzuciliśmy te, bez których absolutnie nie możemy się obejść, do rejestrowanego całą resztą. Dopchaliśmy tam jeszcze siedzisko z wózka. Stelaż wózka wraz z fotelikiem polecą za darmo, jako wózek dwuczęściowy. Powinno się wszystko udać.

Wstajemy 3:30, 4:00 - wyjeżdżamy na lotnisko. 5:20 zamykają bramkę (wcześniej zdajemy bagaż, przechodzimy odprawę), 6:00 startujemy, 7:25 lądujemy na London Luton. 8:15 wsiadamy do autobusu National Express, 10:25 wysiadamy w Oxford. Kierujemy się do Mansfield College, zostajemy do wtorku, bierzemy udział w konferencji Deception. Probing the Boudaries, ja wygłaszam referat na temat The Body of Journal. Będę opowiadać o Żuławskim i Rossati, Pilchu, Stasiuku i innych. 22-go, we wtorek wracamy. Najpierw autobus 17:00-19:10 na linii Oxford - London Luton, 20:40 odlatujemy, w Pyrzowicach lądujemy o 23:55. Wracamy do domu. Polkę mam nadzieję odkładam śpiącą do łóżeczka, ubieram przygotowaną już teraz, świeżą pościel, odsypiamy do południa! Nie zabieram laptopa, nie mam korzystnej taryfy przesyłu danych, nie będzie mnie. Jak wrócę - postom nie będzie końca! 

LONDON BABY! (Close enough)







niedziela, 13 lipca 2014

Polka i Milly (i mamy); Quinny i inne gadgety wózkowe

Pięknie dziś było. Tyyyle wszystkiego i to w świetnym towarzystwie. Dzieci grzeczne, choć dzisiaj wyjątkowo odwrotnie Milly imprezowo, Polka śpiąco. Nawet jadła w terenie, a co! Matka zaś (w tej roli ja) zdiagnozowała krytycznym okiem własnej roboty wkładkę do wózka i werdykt nie był korzystny. Postanowiłam kupić porządną, firmową, bo najwyraźniej nie potrafię takowej uszyć. Kilka dni temu imieninowa kasa wpadła, część rozdysponowaliśmy, część wydawałam dzisiaj, część postanowiłam wydać na Stroller Pad z La Millou i Angel Wings do kompletu. Jestem absolutnie kompulsywną zakupochoiczką. Dostałam przecież wkładkę do wózka (i to z poduszką) od teściowej. Ale odkąd wózków u nas dwa to przekładanie wkładki doprowadza mnie do szewskiej pasji.

Nowo zakupionego Quinny Zapp Xtra 2 polecam i to z głębi serca. Lekki, zwrotny, kompaktowy. Składanie wraz z siedziskiem zajmuje nie więcej niż minutę. Bez siedziska też. Mieści się w moim mikro autku i zostawia jeszcze sporo miejsca na zakupy, bagaże i inne cuda. Do tego jest całkiem ładny wizualnie. Zmieniłabym uchwyty do trzymania, bo te wydają mi się zbyt Star Treck like. Ale może to pretekst, by zimą kupić piękne mufki? Zobaczymy.

Wady Quinny też ma, a jakże. Na kocie łby się nie nadaje, a że w Polsce prostych dróg niewiele, z wózka robi się stricte miejski "diwajs". Na kostce brukowej lekko postukuje, co nawet minusem nie jest, ale na co bardziej wyboistych chodnikach już terkocze i telepie maleństwem. Stąd konieczność albo poduszki antywstrząsowej (Ekoubranka, Angel Wings od La Millou, poduszka koniczynka z Lela Blanc), albo łagodnej trasy. Podejrzewam, że przy większym dziecku nie będzie tego czuć, ale póki Pola jest taka malutka uważam to za spory minus. Nie podoba mi się też budka, która jest dosyć krótka i wpuszcza do środka dużo słońca. Czasem nakrywam więc Polę pieluszką czy kocykiem, żeby zablokować złowrogie UVA i UVB.

Wybraliśmy ten wózek, bo lecimy na dniach do Anglii, potrzebowaliśmy czegoś kompaktowego, więc padło na "najmniejszy wózek na rynku" po złożeniu. Prawda to, i przewieziemy go w podręcznym w Wizz Air.

Wieść blogowa niesie, że wózek być może pojawi się też u małej Milenki. Zuza w dzisiejszym poście (tu) poza foto-relacją z naszego spotkania na Nikiszowcu pisała o wózku, kiermaszu rękodzieła, pięknym dniu w terenie. Niestety i nas oczarowały ręcznie robione cuda, a że ostatnio czuję niemoc w rękach, kilka rzeczy kupiłam:

Polka a'la lata 20-te. Zachwycona swoją opaską. Nie ma pojęcia, że oryginalnie jest to muszka dla chłopców. Poli było tak pięknie, że mimo dedykowanego użytkowania kupiłam (25zł) od Szumnych Beboków.

A tu Szumne Beboki nad małą Polą.

Polka dostała... SAMOLOT (25zł). Coby się oswajała z perspektywą podniebnych podbojów. Kupiłam jej też pięknego, czerwonego słonia (35zł), ale, o nim później. Podobno, by zapobiec wrzaskom dziecka na pokładzie, trzeba mieć pod ręką nową zabawkę. Będzie to słoń. 
A tu przeszczęśliwa Mill w ramionach mamy

Tu chciałabym na chwilę przerwać fotorelację, ponieważ powyższa scena ma miejsce w top-kawiarni Byfyj. Zuzi uwielbia, ja od dziś też. Mnie tam chyba jednak nie polubili. Wróciłam tam później sama, coby kupić ciasto do domu. Rozsiadłam się z Polką, ale zanim nazwałam kelnera (rosły brunet z brodą)... miłą panią, poprosiłam o przesunięcie krzesła i przecisnęłam się przesmykiem 20-to centymetrowym do stolika. Tam z gracją rozłożyłam przewijak, wyłożyłam nań Polę, przewinęłam, pieluszkę zostawiłam z roztargnienia i poszłam. Ach, coby mi było wybaczone, ale dzień był długi, ciepły i leniwy - wpisałam się w klimat.

Ach, gdyby była ze mną Jane! Kilka dni wcześniej próbowała zrobić takie zdjęcie (tylko lepsze oczywiście) na swój egzamin na RTV. Brakowało tylko takiego dnia jak dzisiaj...
A na koniec, jakby Polce atrakcji było mało, wpadła moja siostra. Po tygodniowym urlopie relacjonowała co zacz:

Lady Mama odwiedzona, rosół zawieziony, głowa umyta, wałki postawione (cała akcja - godzina). Przepakowała córkę na drugi wyjazd z drugimi dziadkami, opowiedziała mi jak to w Pradze, po klopsikach, całej kompanii (włącznie z 7-mio latką) brzuchy i pochodne się zbuntowały. Zdążyła nawet wpaść do Poli pożegnać ją przed wylotem, wykąpać i nakarmić moją córeczkę (cała akcja - dwie godziny). Gdyby tak wdała się Polka w swoją matkę chrzestną miałabym gwarantowane dziecko pośpiechu i energii wsobnej!

Z Agatą na macie. Proszę zwrócić uwagę na jaki fajny krokodyl! O nim też napiszę, niebawem :)
No i na koniec dnia moja super torba od Dekum Dekum - buldog angielski, idealny na wyprawę do UK. I dialog:

Mąż: Kochanie, znowu wychodzisz? O 9 mecz!
Ja: (pokazując torbę) Idę wyprowadzić psa na spacer.



(Wyprowadzałam torbę w Silesii celem nabycia rzeczy z La Millou. Bezskutecznie, wykupione wszystko. Na stronie, jak się okazało po powrocie, mój wypatrzony wzór poduszki - też. Po rozmowie z Zuzi decyduję, że jednak nie potrzebuję kocyka do kompletu i zamawiam rzeczy na innej stronie, nie ma tego złego, jest o dziwo taniej!)







piątek, 11 lipca 2014

Polka i chłopaki

Odkryłam sposób: zabawka dźwiękowa. Może być grzechotka lub grzechoczący zwierzaczek. Trzymany przed oczami Poli skupia na sobie negatywną energię i córeczka wcina butlę, że aż miło. Pomaga nawet przy karmieniu piersią (choć tu musi jednak współgrać z mimowolną zgodą Polki, bo nadal wzgardza cycem mamusi). Nakarmiona dziś przez teściową Polka pojechała w odwiedziny.

By szybko i sprawnie odwiedzić dziś Lady w szpitalu (czuje się o wiele lepiej! O tyle lepiej, by już wydawać rodzinie dyspozycje! Ufff :), wraca do siebie.) spakowałam Polkę do auta, poprosiłam o pomoc teściową i ulokowałam obie u Agaty nieopodal szpitala. Agata to moja "mleczna koleżanka", bo rodziła swojego Alka dwa tygodnie po Poli. Wcześniaczek, nadal w porównaniu z moją okazałą Królewną, Al wydaje się malutki, mimo, że wagowo do Poli brakuje mu tylko kilograma. Od pierwszego spotkania - dzieci zachwycone sobą nawzajem!

Ach i och!!

Trzymały się za rączkę małe bobasy, obdarzały nawet nieporadnymi całuskami, tudzież próbowały się zjeść nawzajem (w przemiłej atmosferze). Aż żałowałam, że nie było mnie tam cały czas, że zdjęć tak mało, że to nie ja obserwowałam pierwsze atencje mojej córki względem młodzieńca. Cóż, poobserwuję, bo skoro dzieciakom tak się spodobało, to będę Polę wozić do Tarnowskich od czasu do czasu (i zapraszać Agatę na moją małą wieś).

Teściowa spisała się zawodowo, odebrałam Polkę zadowoloną, przewiniętą, nakarmioną i pognałyśmy do domu, gdzie już czekała moja siostra. Spóźniona (na szczęście), bo i ja miałam pół godzinny poślizg. M. czekała na mnie z małym (2 m-ce) Boryskiem i nieco większą (2 latka) Elizką. Miałyśmy iść na spacer, ale skończyło się na gotowaniu rosołu, odciąganiu mleka, karmieniu dzieciaków - w domu. Ale i tak cieszę się, że M. była, bo w końcu dziś moje imieniny i zawsze lepiej świętuje się z kimś (więcej niż mąż, bo mój luby pamiętał i obdarzył mnie piękną różą).

Dyskusje trwają. Mąż trafnie zauważył: ona mu coś tłumaczy... A ON TO ROZUMIE! Dzieciaki gadały bardziej niż dorośli (to niby my?) i były tym zachwycone! A, i są też teorie, wg których Polka negocjuje zwrot zagrabionego bujaczka :)

O proszę, jaka sztama! Z ukosa w obiektyw, będą broić te dwa bobasy, oj będą! 
No, po takim dniu... nic tylko zrobić sobie drugie dziecko. I jeszcze widok Elizki, która okrywa pieluszką swojego śpiącego w nosidełku braciszka i mówi "Ciiii, dzidzia" informując, że mały śpi i należy to uszanować - bajka!

Istny Dzień Dziecka dzisiaj miałyśmy z Polką. Tak powinien nam wyglądać 1-szy czerwca, a nie jakiś chillout w domu. W myśl takiego skojarzenia dodam jeszcze, że dziś miał się kończyć konkurs, o którym tu. A może by go Wam ciut, ciut przedłużyć? Roboty sporo, Lady w szpitalu, na dniach wylot do UK - damy Wam z Ruby Soho i Ekoubrankami jeszcze więcej czasu. Piszcie o swoich Dniach Dziecka do 24 lipca! Przedłużamy konkurs, bo coś nie chce Wam się pisać, a warto, przecież nagrody zacne. Dlatego zastrzegamy sobie prawo, by konkurs anulować, jeśli nie będzie minimum 10-ciu zgłoszeń. No, to do dzieła dziewczyny!