3:30 - pobudka. Mój tata zawozi nas na lotnisko. Tu następuje pierwszy moment krytyczny - nie mamy ze sobą adapterów do wózka. Nie zapniemy fotelika. Cały misternie knuty miesiącami plan wziął w łeb - myślę. Po to przecież kupowałam tego pierońskiego Quinny'ego, coby kompaktowo i z gracją wwieźć Polkę na terminal A w Pyrzowicach. Siedzisko złożone w bagażu rejestrowanym, miała mała jechać w foteliku, bo tuż po samolocie czekał nas autobus. Na szczęście pani na "bramce" nie okazała zbytniej bystrości. Ba, wyraziła nawet zachwyt naszym super niskim bolidem, bo upchnęliśmy fotelik na koszu zakupowym z wózka udając, że tak właśnie ma to wyglądać. Punkt 1 zdobyty. Na pokładzie samolotu dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy. M.in., tego, że dziećmi lecącymi na kolanach siada się w rzędach nieparzystych, gdyż tylko tam są zamontowane cztery maski tlenowe (a nie trzy, zgodnie z liczbą siedzeń) - Wizz Air. Dowiedziałam się też, że pas zabezpieczający to pic na wodę i fotomontaż. Ani nie trzyma maluszka, ani nie jest dla niego bezpieczny - słowem - po taniości.
Zrobiliśmy tak, jak pisali na wszystkich forach internetowych - wózkiem (czy też jego parodią w naszym przypadku) pod same schody samolotu. Potem, wysiadając, wózek miał już na nas czekać przy tych samych schodach. Nic z tego. Najgorsza obsługa pasażerska na świecie w London Luton zadbała o to, by z Polką na rękach (dzięki Bogu za Tulę, w której nota bebe moje dziecko przespało 3/4 lotu!) przemaszerować przez płytę i połowę lotniska (20 min.), a potem czekać w zaduchu i ukropie kolejne tyle na bagaże z taśmociągu. Sytuacja była tak parna, duszna i nieprzyjemna, że przewożone przez nas mleko skisło. Impas. Dobrze, że w samolocie odciągnęłam Polce 100-kę i miała co zjeść, inaczej byłoby kiepsko. Butelka, siedlisko salmonelli z dwóch krajów nadawała się do wyrzucenia. Iiamo nie sprawdziło się w ogóle - pewnie dlatego, że nie wzięliśmy do niego smoczka. Tłukliśmy się z tym wszystkim autobusem linii National Express do Oxfordu w familiarnym smrodku polskości - kierowca Polak, pasażerowie Polacy. Siedziałam z Polką na tyłach przy wyjściu awaryjnym, bo tylko tam było na tyle szerokie siedzenie, by zapiąć fotelik. Autobus obklejony, nie widziałam nic. Do ostatniego momentu nie wierzyłam, że w ogóle wyjechałam z kraju. Polka przespała podróż.
Na miejscu zachwyt - chwilowy. Pięknym, starym i mocnym w posadach Mansfield College, gdzie mieszkaliśmy. Trwało to krótko, bo i krótko tam byliśmy pierwszego dnia. Przyjechaliśmy ok 11, doba hotelowa od 14 - nie ma zmiłuj. Ruszyliśmy na miasto. Anglicy 1, my 0. Na mieście zrobiło się gorąco - i to dosłownie. Temperatura szybowała w górę wraz z cyferblatem zegara. W samo południe mieliśmy już wrażenie zenitalnego doświadczenia równikowego. Miałam ochotę schować się w olbrzymim baobabie i wołać "Stasiu, Stasiu" przez kolejne 600 stron. Nic z tego. Zamiast musiałam stawić czoła fizjologii Polki - głodna i do przewinięcia dziewczynka patrzyła na nas oczami pełnymi ufności, ale i zniecierpliwienia. Zaczęła pojękiwać, a to bywa preludium do głośnych protestów. Po kilku akcjach w stylu "koniec języka za przewodnikach" o google-nawigacji w wykonaniu Zuzy (sms serwis koleżeńsko-topograficzny) przewinęłam małą w Debenhamsowskim kąciku dziecięcym. W kawiarni obok wyparzyli nam butelki i już brałam się do odciągania, gdy nagle ktoś zaczął walić w drzwi. Jak na komendę mleko się zatrzymało. Nic to, ważniejsze sprawy na głowie - pieluch brakło. Poszłyśmy (znów nawigacja Zuza) do Boots, tam znów próbowałam odciągnąć mleko. W dusznym i klaustrofobicznym pokoiku bez okien, ale za to z temperaturą równe 36 stopni. Nawet zaczęło lecieć, ale skończyły się baterie. Mam ładowarkę myślę. Głupio myślę, bo kontakty brytyjskie, przejściówka na portierni college'u. Mąż z Polką kupują baterię, ja robię co mogę, a mogę niewiele. Uciekamy z Boots. Chcemy coś zjeść. Idziemy do pierwszej, lepszej, równie dusznej i podłej knajpy. Odciągam mleko, karmię Polkę, kłócę się z mężem, bo atmosfera jaka jest, każdy widzi (a widzieli wszyscy chyba). Opadam zmęczona na fotele, wychodzimy. Polka w Tuli usypia. Niech śpi, godzinę chodzimy w największym słońcu po parku. Mała upocona, ja też (bo skubana waży już 7 kilo!). Oboje z mężem wkurzeni do granic rozwodowych. Wybija 14, rączo biegniemy do college'u, by paść na pyski i usnąć. Już nawet nie pamiętam, jak skończyła się historia z jedzeniem albo czy w ogóle coś tego dnia robiliśmy poza szaleńczą gonitwą w upale przez przedwieczny Oxford w poszukiwaniu baterii i wrzątku do wyparzenia butelki. Anglicy 2, my 0.
No, ale zaczął się nowy dzień! Po nocy przeplatanej atakami paniki wstaliśmy wszyscy jak świeżynki. Śniadanie podawali w kaplicy, podaliśmy sobie więc z mężem znak pokoju i zakopaliśmy głęboko topór rozwodowy.
Foto stąd. My jak zwykle zawiedliśmy reportersko i dokumentacji zdjęciowej college'u niewiele. |
Chcieliśmy poświętować w "Jamie's Italian", flagowej kuchni Jamie'go Olivier'a, ale niestety, spadł deszcz. Siarczysty, rzęsisty, jak żaby w Egipcie - deszcz. Przemoczył nas dokumentnie (nas i mój telefon zalany najpierw deszczem, potem mlekiem). Wjechaliśmy bolidem Polki (tym razem z siedziskiem, bez żenady i pod folią przeciwdeszczową) do Kings Arms, najbliższego pubu w okolicy. Uzyskaliśmy tytuł rodziców roku, kiedy ja zamawiałam burgery (tak, burgery!) a mąż pił piwo przy barze z Polką na kolanie. Innych miejsc nie było, bo cała turystyczna czereda zleciała się właśnie tam w obawie, że się rozpuści. Nikt też nie chciał nam użyczyć miejsca przy swoim stoliku. Wzięliśmy żarcie na wynos i wracaliśmy przemoczeni w asyście kłótni roku (o burgery, tak!). Mam wrażenie, że ostatnia godzina (oraz połowa wszystkich wyjść w teren) upłynęła mi tam na bieganiu, myciu butelki, parzeniu jej w ekspresie do kawy, odciąganiu mleka w podłym kiblu (ale za to z balsamem do rąk i mydłem antybakteryjnym, a co!, po królewsku). Polka nie zjadła. Zrobiła to dopiero w pokoju hotelowym po godzinie płaczu. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się z mężem, że chodzi o zęby, które najwyraźniej "idą". Malutka memła wszystko, wsadza do paszczy co się da i pociera energicznie kocykami swoje dziąsełka. Pokochała gryzaczki miłością zbawienną i spędza z nimi popołudnia. Miałam na szczęście żel na te jej obolołe dziąsła i jakoś zasnęła. Spała do 7 rano. Czad!
Gdy w końcu konferencja się skończyła byłam bardziej wykończona niż spędziwszy miesiąc na regularnym treningu do maratonu. Byłam pewna, że Polka współodczuwa. Nic bardziej mylnego. Gdy ja gniłam w szklarni naukowej ona i mąż bawili się w najlepsze na sacerkach, śpiąc czy zwyczajnie - hihrając się co niemiara.
Daddy love! |
Spałam z Polką w jednym łóżku, a raczej ona spała mnie pozwalając przycupnąć z boku. Mimo niewygody budziłam się rano najszczęśliwsza patrząc jak malutka otwiera oczka i uśmiecha się na widok mamy. Mąż przychodził zabawiać szkraba przez jeszcze godzinę czy pół, żebym ja mogła dospać co moje. No i po co bym się rozwodziła? Zupełnie nie rozumiem,no nie rozumiem. Ostatniego dnia też tak było, z tą tylko różnicą, że mieliśmy o 10 opuścić pokój, podczas gdy autobus na lotnisko odjeżdżał dopiero o 17. Przecież nie spędzę 7 godzin z niemowlęciem w wózku z siedziskiem kubełkowym czy w nosidle, w upale, na mieście. Znów przeżywając pewnie koszmar laktacyjny. Poproszona o pomoc organizatorka spojrzała na mnie, jak na histeryczkę i powiedziała tylko: "Kids are more resilient than you think" i wróciła do jedzenia swojego do posrania angielskiego tosta (tak naprawdę tosty uwielbiam, a słone masło poszło mi w biodra, ale w tym momencie byłam na nie). Nie zgodziła się też pożyczyć nam koca, byśmy mogli rozpiknikować się pod jakimś kameralnym, parkowym drzewem. Oj, przekleństwa szalały dorodną polszczyzną. Ostatecznie dogadaliśmy się z portierem. Facet robił (jak mój mąż) za niańkę 6-cio miesięcznej córki na konferencji żony tydzień wcześniej, znał schemat. Pozwolił nam zostać aż do 12 w hotelu czekając, aż Polka skończy swoje południowe nunu. Potem ruszyliśmy w teren, ale tyko do 16:00, kiedy to znów w Mansfield College podgrzewałam mleko na drogę, przewijałam Polkę i pakowałam siedzisko do bagażu, by znów symulować wózek fotelikiem samochodowy.
Jedną spóźnioną taksówkę i 2 godziny autobusem później dotarliśmy do znienawidzonego London Luton. Tam ustawili nas przy bramce 40 minut przed jej otwarciem. Dzieci (jakaś 30-ka tego lotu) posadzili w kolejce preferencyjnej w tunelu z pleksi, na który przez bite 40 minut świeciło słońce. Przeplatające się ataki klaustrofobii i furii w końcu kazały mi się stamtąd wydostać. Polka była głodna, upocona, do przewinięcia. Ogarnęłam tylko pieluchę i już, już otwierali tę bramkę. Pół godziny później byliśmy w powietrzu. Lot Pola przespała. Ja zaś współdzieliłam piersi z połową kabiny odciągając jej mleko na potęgę. Tutaj też dowiedziałam się, że wrzątek, który tak zachwalają na pokładzie - nie nadaje się na zrobienie dla małej mleka modyfikowanego, bo to tylko woda podgrzewana, nie gotowana! Również stewardessa nie może mi wyparzyć butelki, bo w Wizz Air pełna samoobsługa. Miło.Chociaż tyle dobrze, że nikt nie nalegał tym razem na absurdalny pas dla "infancika" - jak nazwala Polę stewardessa (conajmniej, niczym nazwa dziecka z królewskiej, francuskiej rodziny z XVIII wieku). Mała leciała więc w Tuli, którą uwielbiam. Projektantka najwyraźniej szyła w nosidło mechanizm usypiający niemowlę. Działa za każdym razem. I teraz lot mała przespała (w połowie).
Gdy tylko dotarliśmy do domu wykąpałam Polę, mimo później pory, by zmyć z niej ten lotniskowy syf. Mała nakarmiona świeżym mlekiem z dobrze wysterylizowanej butelki w końcu usnęła w ramionach tatusia. I spała do 7 rano.
Włóczykij w Tuli |
Mimo, że tam pięknie, a sam Oxford (jeśli jeszcze nie jest) powinien być zabytkiem Unesco (CAŁY) - jakoś mi te Wyspy nie przypadły do gustu. Formalizm do granic możliwości większy niż u Niemców, pietyzm trawnikowy doprowadzał mnie do szału. Wszechobecne znaki zakazu informujące o prywatnych posesjach były jak przechwałki, że za tym tu płotem rozpościera się kolejna angielska idylla - relikt kolonialny albo postmonarchiczne skrzywienie - nie wiem. I irytująca, acz znana na całym świecie - kurtuazja konwersacyjna. Na miły Bóg! Każde ich "That's interesting" brzmi jak poświadczenie nieatrakcyjności współrozmówcy (mnie). Do tego nie mają nic przeciwko niezręcznym momentom ciszy - triumfują, kiedy brakuje ci języka w gębie. Wulgaryzmy nazywają "french", odcinając się jednocześnie od braku kultury retorycznej - ciekawie. Absurdalne mają krany (No o co chodzi! Czemu są dwa? Najbliższa memu sercu teoria głosi, że to po to tylko, żeby nie j****ć się w głowę o ten jeden, potężny kurek, myjąc twarz.). Kupuję za to w całości ich słone masło i uwielbienie dla jajek - są mistrzami śniadania. Śmiem twierdzić, że wytracają na nie całą dzienną dawkę energii - stąd ta słynna, brytyjska flegamtyczność. Poznałam mało ludzi, raczej półświatek akademicki, a tego nawet w Polsce nie lubię. Być może Anglia jest inna, i nie będę się upierać, że jest kiepsko. Pojadę kiedyś w swoim tylu i sprawdzę. Pociąga mnie angielska wieś pełna scenek rodzajowych niczym spod Bruegel'owskiego pędzla (acz w bardziej pożółkłych barwach). Nie wrócę tam jednak zbyt szybko. Polka ma ewidentnie dość podróżowania. Śpi nam od 17:00. A jutro czeka ją szczepienie, po jutrze poradnia preluksacyjna, w niedzielę koleżeńska posiadówa u świeżej ciężarówki. No nie możemy usiedzieć w domu, zupełnie.
Możemy zatem, szybkim rzutem ostatniego akapitu podsumować gadgety z poprzedniego posta:
HITY: dmuchana wanienka, mini kapcie i mikro szczoteczki, wkładka do wózka i poduszka la Millou (boskie, praktyczne, cud po prostu. Wersja ekonomiczna: lela blanc - koniecznie zgooglujcie tę firmę!), portfel podróżny (idealna organizacja, mucha nie siada), zestaw miniaturek i kosmetyczka, worki podróżne (bo boskie są!), TULA!, zabawki dla Polki, przejściówka do kontaktu (absolutny must have) i kompaktowa ładowarka do telefonu.
KITY: butelka Iiamo, pojemnik na mleko w proszku (głównie dlatego, że wzięliśmy tylko kawałek), miseczka z łyżeczką (nie użyliśmy ani raz), lampka do kontaktu (w domu daje czadu, tam nie świeciliśmy. Co dziwne - było światło w... szafie), mini prostownica Lidl (nie dla moich włosów. Zawsze ten sam efekt, czemu nie mogę się przekonać i opchnąć jej za bezcen na tablicy?).
Apteczki nie użyliśmy (na szczęście).
Nauczona doświadczeniem do listy "must have" dopisuję rzeczy, których mi brakowało:
- otulacz bambusowy (jak ma jej być chłodniej to wart swojej ceny),
- podróżny sterylizator butelek (jeśli istnieje),
- sznurek i klamerki do prania (no bo prałam i to sporo),
- większa torba.
No i co? Torba rozpakowana, zdjęcia wrzucone na Facebooka. Wyjazd skończony, a z nim koniec wakacji? Nic podobnego. Hardcore'owy trening angielski uważam za zaliczony i na cały sierpień jadę do Wisły z mężem, Lady, siostrzenicą i dojeżdżającymi na weekendy teściami (no nikt mi nie powie, że będzie łatwiej niż na wyspach!). A zaraz potem, w październiku, planuję wypad do Silvii do Varigotti w mojej słonecznej Ligurii (solo, bez męża, z Polką). Jak trochę nabiorę odwagi znów do latania (po ostatnich wydarzeniach ciarki mnie przechodzą na myśl o podniebnych wojażach! Dobrze, że nie miałam tam kontaktu z newsami ze świata bo nie weszłabym na pokład powrotny!) to polecę.
Polka i jej samolot |
Wchodzę.. patrzę na post, oh fuck ! jaki długi ! Zaczynam czytać i o ! już koniec? ;) Moim hitem jest "Stasiu, Stasiu!"
OdpowiedzUsuńPrzygody mieliście niezłe ! Podejrzewam że tak samo bym narzekała i kłótnie rozwodowe również byśmy zaliczyli.
Mój Mati siedząc w Nottingham także nie jest zachwycony UK i twierdzi że nie chce tam mieszkać i wychowywać córki.
Lot samolotem po tym poście jeszcze bardziej mnie przeraża.
Zachwyca mnie tula, ale mój dzieć ma już zaraz 9 miesięcy więc nie kupię, ale do następnego pewnie już tak, tylko muszę poczytać i zrozumieć głębiej jej fenomen.
Mimo wszystko dzielni byliście !
Ostatnie zdjęcie i kiecka przepięęęękne !
Ściskam !
Dzięki. Niech Cię lot nie przeraża, ucz się na moich błędach i nie leć ani nad ranem, ani w środku nocy. Resztę ogarniesz, masz przecież najcudowniejszą Małgosię na świecie. Mnie przeraża tylko polityka samolotowa no i najnowsze newsy - albo coś zaginie na radarze, albo zestrzelą. No nie mogę!
Usuńufff działo się działo ;-) dzielni byliscie bardzo, podziwiam :-)Dori
OdpowiedzUsuńDziało, działo. UWIELBIAM TAK! :) Dori, kiedy jakiś spacerek?
Usuńkiedy tylko Wam pasuje ;-) my co prawda mamy ostatnio drobne problemy z przewozeniem Wrzaskliwca w foteliku (trasa Katowice-Czestochowa 3 godziny!!!) ale do PŚ powinnysmy sie dokulać ;-)
UsuńJeżeli mój komentarz przejdzie...to chciałam się zapytać testerki wszelkich bajerów, czy te wkładki do wózka z poduszkami lela blanc to byś polecała bawełniane,czy bambusowe?
OdpowiedzUsuńTo pisałam ja - ta z Rzeszowa ;)
Rzeszowianko Ukochana Moja! Lela blanc chyba nie ma bambusowych wkładek do wózka. My mamy zwykłą, bawełnianą. Zielone lisy na mango polarku i jest całkiem całkiem. Dostałam od teściowej w komplecie z poduszką koniczynką i śpiworkiem i zestaw sprawdza się nieźle na rozkopującej się spacerowo Polce. Poduszka bardzo dobra rozmiarowo, wkładka fajna, stabilna, dobrze wykończona, nawet lepiej niż ta z La Millou! Weź sobie flamingi, tak mi się kojarzą z Tobą.
UsuńNo właśnie też mnie flamingi urzekły :)
UsuńTylko,że wózek mam zielono-szary i nie wiem,czy z flamingami kompatybilny by był...
A mają bambusowe w ciasteczka (to też by mogło być dla mnie, co nie? ;))
P.S.
Fajną macie Tulę, najładniejszą ;))
Dobre ciastko nie jest złe :) Kiedy przyjeżdżasz lepiej mi powiedz! Do tej Wisły mojej!
UsuńO mamo! Mimo tego że relację miałam na bieżąco popłakałam się ze śmiechu słuchając o Waszych przygodach... I oczywiście absolutnie muszę nabyć dla Mill ten stroller pad z La Moillu :))))
OdpowiedzUsuńPewnie, zwłaszcza, że spacerówka z Bebetto wymaga małego tuningu.
UsuńEj, i jak to jedziesz a miesiąc do Wisły?!!??!?!!? :/
OdpowiedzUsuńAutem jadę ;)
UsuńAle jesteście dzielne, to zawsze jakoś tak jest, że takie przeprawy najlepiej znosi dziecko. I wszelkie obawy dotyczące zachowania dziecka okazują się na wyrost.
OdpowiedzUsuń