Później dołączyłam do męża i córeczki w wodzie. Nieco zmieniłam swoje zachwyty. Mała nadal pluskała się radośnie. W zasadzie wszystkie dzieci w basenie miały frajdę i dużą zabawę w tych mokrych okolicznościach. Wszystko psuła pani instruktor, której niebywały pęd dydaktyczny kazał wpajać niemowlętom (moje w wieku 8 miesięcy), że kraulem pływa się na 6. Spojrzałam z niedowierzaniem na dość młodą lasię, najwyraźniej nieopierzoną nauczycielsko, która ewidentnie dzieci nie ma i wyobraziłam sobie, jak stosuję się do jej zaleceń: Polce liczę do 6-ciu, żeby równo kraulem przepłynęła basenik.
Innym razem pani prowadząca wymyśliła ćwiczenie polegające na przejściu (niemowlę oczywiście przechodzi) przez tunel z piankowych materacy (zimny i ciemny tunel - dodam), po czym z ochotą wpada do basenu, z klasą nurkuje, a mama niemowlęcia z gracją i bez stresu wyciąga je z wody - no nie. Również wielkie nie za ostatnią inicjatywę: podawajmy sobie dzieci w kółku! Pewnie, zabierzmy dziecko matce, w wodzie, i dawajmy niemowlę w tempie ekspresowym kolejnym obcym ludziom, aż basen zamieni się w niemowlęcą serenadę pod tytułem Maaaaaaaaamaaamamammmmmmaaaaa!!!!!
Nie wiem co lepesze: komendy pani instruktor, czy jej groźby. Wszystko rewelacyjne. W trakcie jednych zajęć udało się miłej pani przekazać nam następujące złote myśli:
"Musisz być zdyscyplinowana i mówić do swojego dziecka stanowczo"
"Baw się z dzieckiem, spraw, żeby się śmiało"
"Ty jesteś instruktorem dla swojego dziecka, wymyślaj ćwiczenia"
"Dlaczego nie bawicie się ze swoimi dziećmi?"
"Źle motywujesz dziecko"
"Dziecko musi wiedzieć, że nurkuje"
"Bądź uśmiechnięta"
"Dziecko musi wpaść do wody samo"
"Asekuruj swoje dziecko"
"Nie bądź przywiązana do dziecka, to ma być zabawa"
- jednym słowem - nie ogarniam pani.
W skrócie babeczka drze się na rodziców całe zajęcia i goni nas do roboty pod karą grzywny, straszy egzaminami i wydaje jej się, że to podstawówka i obowiązkowe zajęcia. Jak nie ma nas na jednych to patrzy tak, jakby chciała mnie zapytać o zwolnienie od rodziców. A potem nagle, zmienia nastawienie o 180 stopni i dalej drąc się podkreśla, że to zabawa. Niemniej jednak przypomina, że dzieci (8 miesięcy - just saying) zdają egzamin kompetencji i te, które go nie przejdą, nie dostaną dyplomu na koniec. No rzesz... nerwy mi puściły. Moje dziecko ma dyplomu nie dostać?!
Kolejny basen w środę, a ja co wieczór, w wannie (bo warunki podobne) symuluję, jak mówię pani do słuchu, że to miało być oswajanie się z wodą a nie trening olimpijski, że jej podejście dydaktyczne jest zdecydowanie do poprawy i ze ma sobie kupić megafon, bo żaden, ale to żaden rodzic jej nie słyszy. I jak mi zołza nie da dyplomu dla Poli to rozszarpię na takie kawałeczki, że jedyne, co po niej zostanie to ta nietrafiona dydaktyka. Wezmę sobie szczątki piankowego kostiumu (choć ostatnio wystąpiła w pełnym rynsztunku podkreślającym kształty zawodowej pływaczki - no nietakt, zwłaszcza, kiedy jej klientki są świeżo po porodach) i oprawię, zamiast dyplomu dla Poli (koleżanka już mi obiecała, że zrobi Polce lepszy - Jane - #love!)
Ciekawa jestem, jak całą sytuację odbiera pani instruktor. Bo przy tym wszystkim - nie jestem chyba jej ulubioną matką na kursie. Generalnie ją olewam i uważam tą metaforę za wybitnie trafną. Na komentarz "to nie są wakacje tylko kurs" odpowiedziałam tylko "no, ale my z córeczką jesteśmy trochę jak na wakacjach". Odmawiam wykonywania idiotycznych ćwiczeń i ze stoickim spokojem tłumaczę lasi, że moje dziecko nie lubi leżeć na plecach, więc i w basenie nie poleży, że nie potrafi jeszcze chodzić, więc tunel możemy sobie darować, że wyciąganie dziecka z basenu co chwila jest nie pro-zdrowotne, że nie jestem tam po to, coby się spinać, ale by Pola się świetnie bawiła. Pani snuje narrację "Mów do dziecka, że będziecie płynąć ratować piłeczkę". Polka na nią z niedowierzaniem, bo głupia nie jest i szybko zajarzyła, że wyporność robi swoje - zabawek nie trzeba wcale ratować (hm... śmiem podejrzewać, że Pola po prostu nie wie jeszcze co semantycznie znaczy słowo "ratować"). Więc zamiast robić z siebie durną-mamusię-dziubdziającą-zdrobnienia-pod-nosem zachęcam Polkę do zabawy z mamą, chlapania i dobrego humoru. Działa 100 razy lepiej niż milion komend niezrozumiałych ani dla rodzica, ani dla dziecka. Jesteśmy więc rodziną ignorantów. Ja wychodzę z wody i wchodzę, robię zdjęcia, potem coś tam się relaksuję z jednej strony, kiedy mąż z Polką próbują na tych plecach. Spokojnie odmawiam rzucania dziecka na głęboką wodę (dosłownie) i przychodzę na zajęcia z pontonikiem dla bobasów - ach, koszmar, koszmar każdego instruktora.
Ja wszystko rozumiem, że pani nas chce nauczyć bezpieczeństwa, bo to od nas będzie zależała dalsza opieka nad wodowanymi dziećmi. To my z nimi pojedziemy na baseny, nad morza i jeziora i to my ich będziemy tam pilnować. Znajomość procedur jest niezbędna i tego chcę się nauczyć. No, ale cała reszta? Postuluję więcej luzu. I piankę od stóp do szyi dla pani instruktor też postuluję - zwłaszcza, kiedy przychodzę tam z mężem (z którym cały czas chce pani pokazywać te ćwiczenia, nosz...). W przyszłym roku będziemy chodzić na inny basen - przydomowy w ogródku u dziadków Poli :).
wybacz, ale pomimo nerwu na instruktorkę, uśmiałam się bardzo :D świetnie to wszystko napisałaś, uwielbiam Twój język :D poza tym macie świetne podejście, czyli jesteście tam dla zabawy, a nie na wyścigi i macie luz, szkoda tylko, że instruktorka taka jaka jest... W każdym razie basen świetna sprawa! My byliśmy ostatni raz w lecie :/
OdpowiedzUsuńWnerw jest spory, ale nie ma sensu kruszyć kopii. Czy się odważę na konfrontację, to zobaczymy na koniec - będzie ten dyplom, czy nie będzie?? :)
UsuńTa instruktorka chyba faktycznie cwiczenia pomylila z treningiem olimpijskim. Ja bym chyba wyszla z siebie, gdyby mi narzucala takie rzeczy, wszak cwiczenia z dziecmi maja byc sama przyjemnoscia, a nie stresem. I jeszcze sie odgryza, ze dyplomu nie dostanie, no wiesz co! A zlote mysli pani sa faktycznie bezbledne- niezle sie usmialam!
OdpowiedzUsuńAż się zdziwiłam. Musztra to jakaś czy coś? Może Pani ma swoje metody, które może nawet działają, ale traktowanie rodziców, którzy, no sorki, płacą za takie atrakcje, jak niesubordynowanych uczniaków, to trochę niehalo jednak. Ale i tak Wam zazdroszczę. Od skończenia 4mż M. co weeeekend wybieraliśmy się na takie zajęcia, zgadnij ile razy trafiliśmy? Jacyś nie ogarnięci jesteśmy, a teraz to nam już chyba tylko zajęcia dla starszaków zostały, a to jednak nie to samo:)
OdpowiedzUsuńNieprawda! W naszej grupie są też dzieciaki 15 miesięcy +, więc program ten sam :) Mati załapie się jeszcze na grupę startową :)
UsuńŚwietny tekst! Uśmialiśmy się z mężem :-) a podejście masz słuszne w moim mniemaniu. Jak dla mnie wspólna zabawa się liczy - to mają być Wasze chwile.
OdpowiedzUsuńPS. Tymek je! :-)
Monika
Dzięki Moniko :) Relaks teraz z tym jedzonkiem, co?
UsuńJest o niebo lepiej, choć do mojego ideału wiele brakuje :) Monika
OdpowiedzUsuńNo i super!
Usuńuśmiałam się - zwłaszcza postulatem opiankowania wdzięków pani instruktorki :)
OdpowiedzUsuńZobaczymy, jak będzie dziś. Przedostatnie zajęcia :)
UsuńAle się uśmiałam :-) My na kurs wybieramy się na wiosnę, mam nadzieję, że lepiej trafimy...
OdpowiedzUsuńKurczę, na wczorajszych zajęciach babeczka była dla mnie taka miła, normalnie, jakby czytała tego posta. Aż mi się głupio zrobiło. Niemniej jednak znowu błysnęła: "Jak dziecko wpada do wody to państwo mają taki odruch, żeby je szybko uratować. To błąd. Jesteście za silnie związani z dziećmi, trzeba powoli i spokojnie wyciągać, a nie chcieć, żeby było bezpieczne" <-- no serio?!
Usuń