sobota, 22 listopada 2014

Świątecznie cz.1

Jedna z sióstr nauczyła mnie bardzo ważnej rzeczy: Święta zaczynamy obchodzić, kiedy w Haroldsie ustawią choinkę. No, to już! Od dwóch tygodni leci nam w domu Kelly Clarkson Wraped in Red, soundtrack z Love Actually i powoli przymierzam się do odpalenia kolęd w wersji country by Lady Antebellum. Ręką gładzę papiery do pakowania i wyobrażam sobie, jak cudownie będą owijać moje idealnie przygotowane prezenty świąteczne dla bliskich: wychuchane, wyszukane, kupione oczywiście z wyprzedzeniem. Wolne chwile spędzam na stronie Home&You i jaram się dekoracjami świątecznymi. Uzupełniam koszyk i znów zamykam stronę. Wchodzę ponownie, tym razem obrusiki, nie, jednak nie potrzebuję, inne wydatki są, zamykam - i tak w kółko. Wzdycham do kolekcji świątecznych w DUKA jak zakochana nastolatka 20 lat temu do Bon Jovi'ego. Usłyszałam ostatnio, że powinnam założyć firmę "Święta na dwa tygodnie przed z dostawą do domu" - miałabym z tego miliony. Mam problem.

Choć oczywiście ja uważam, że to urocze. Natomiast mój mąż... wczoraj - kino (swoją drogą kolejne Igrzyska polecamy oboje, świetna część. Trochę statyczna, ale metaforycznie - majstersztyk), jedziemy, ja wyluzowana, kolędy z CD lecą, volume na 20. Ja (znów ja) śpiewam na całe gardło. Kończę zimowy szlagier z Dźwięków muzyki przeciągłą solówką, radio ucicha. Mąż: "Miałem kiedyś taką znajomą. Jak miała zły dzień to sobie wyobrażała różową, puchową kulę tuż nad głową. A teraz myślę, że w sumie mogłaby wyobrażać sobie po prostu ciebie". Hold on. Czy właśnie usłyszałam, że jestem gruba?!

Abstrahując od mojej figury, zaangażowania w komercyjno-świąteczny anturaż i podatność na amerykański marketing -  indoktrynację świąteczną mojej córki rozpoczęłam z pełną premedytacją. Jako dyplomowany filolog polski (tak radoSHE, słusznie pytałaś kilka postów temu) robię to oczywiście za pomocą literatury, a dokładniej za pomocą: uroczo zilustrowanych książeczek dla najmłodszych, które umilą nam długie zimowe dni! (jak wieści tył okładki).

Kupiłam Poli książeczki wydawnictwa Zielona Sowa: Pierwszy śnieg i Święta reniferka. Planuję dokupić jeszcze z tej samej serii pozostałe dwie części, tj.: Zimowy szalik i Urodzinowy prezent. Może na Mikołaja (całe 6,49zł/sztuka, kupione w Smyku).

Pierwszy śnieg to opowieść o przyjaźni i doświadczeniu. Fabuła, podejrzewam, niewiele jeszcze wnosi w życie mojej córki. Rymowanki nie robią na niej wrażenia, nudzą ją (mama coś tam czyta zamiast na mnie patrzeć, phi), więc chwilowo opowiadam jej po prostu co się dzieje i co jest na obrazkach. A Pola z lubością pokazuje gdzie bałwanek ma nos.

Pingwinek Pawełek jest zwyczajnym dzieckiem (taka metafora). Budzi się rano w swoim pokoju i widzi za oknem padający śnieg. Ba, widzi PIERWSZY ŚNIEG. Nie może być to pierwszy śnieg w życiu pingwinka, nie może to być też pingwinek pełną gębą, bo taki miałby śnieg 24/7. Ja wiem, że nie należy racjonalizować świata bajek dla dzieci, bo ten dedykowany jest generalnie wyobraźni i to wyobraźni dziecięcej, ale... jak ja się córce wytłumaczę z warunków meteorologicznych na Antarktydzie? Jak pierwszy śnieg, to niech by to był, zamiast pingwina, nie wiem... pies, żółw, coś co ma szansę na nieregularny charakter tego zjawiska.


Aspekt dydaktyczny książeczka realizuje w pełni: "Nie zapomnij o szaliku! - woła mama". No dobra, połowicznie realizuje, bo co prawda anginy nie będzie, ale za to zapalenie opon mózgowych od braku czapki jak w banku (dlatego profilaktycznie hartujemy z Zuzką niemowlęta na okoliczność braku czapki).


Dalej pingwinek Pawełek odwiedza swojego najlepszego przyjaciela Gucia. Gucio, jak na hipstera przystało (te okulary, ta czapka z kolejnej strony - wiadomo) wczoraj mocno zabalował (a ma za co - patrzcie na ten piętrowy dom!), bo do Pawełka z pretensją "Czemu mnie budzisz tak wcześnie rano?". Niemniej jednak szybko się zbiera i chłopaki już gotowi do harców.


Finał opowieści to oczywiście apoteoza zimy i sportów zimowych. Rzecz musi się dziać zatem poza miastem, bo gdyby pingwinki miały w mieście jeździć na nartach akcja umieszczona byłaby chyba w Bytomskich Dolomitach (albo na Sosnowickim stoku narciarskim).


Mimo mojego sarkastycznego tonu - absolutnie uwielbiam opowieść o pingwinach, ze wszystkimi jej absurdami. Szczególnie cenię Gucia za jego outsiderską postawę. Pola też wydaje się lubić książeczkę, bo chętnie wskazuje na poszczególne elementy u mówi "Ko" (myśli pewnie, że pingwin to jakaś zimowa wersja kury).

Święta reniferka jest z kolei opowieścią o wierze w siebie i sile wsparcia przyjaciół. Tu święta pełną parą. Jak powszechnie wiadomo, dla reniferów święta to raczej ciężka dniówka. Również mały reniferek szykuje się do swojej pracy - pierwszego lotu w zaprzęgu Mikołaja (big deal, nie ma co!)


Oczywiście na obrazku mały falstart - pod choinką prezenty grzeją się w najlepsze, a mama w wigilijnych perłach z nostalgią żegna syna przed ważną nocą (!)


W zestawieniu z rączymi jeleniami, samcami alfa, mały reniferek Łatek wypada dość blado. Sięga im do nosa, więc nic dziwnego, że czuje się trochę nie na miejscu. Ewidentnie mamy tu do czynienia z motywem dorastającego chłopca, który w opowieść wkracza jako dziecko, a wyjdzie z niej jako odmieniony i dzielny młodzieniec.



Łatek patrzy na Mikołaja (który wygląda na lubiącego sobie golnąć krasnala) cielęcym wzrokiem i podbudowany zapewnieniem szefa, że da sobie radę dzielnie bierze się do roboty.


 A raczej do roboty biorą się krasnale: nieogolony z czerwonym nosem, wąsaty, również ze skłonnością do alkoholu i młodzieniaszek z mocnymi wypiekami na buzi. Tak, wiem - to prwnie przez mróz, ale przyznajcie, że wyglądają ci krasnale jak ekipa spod nocnego przebrana za wigilijnych kolędników!



W wielkim finale pewny siebie reniferek ciągnie zaprzęg w pierwszej parze. No i tu wielki minus dla książeczki, no bo - jak ten zaprzęg wygląda? Wszyscy wiedzą, że reniferów ma być 9. Na dodatek nie ma Rudolfa? Gdybym to zobaczyła w sklepie to być może Pola nie miałaby teraz książeczki o małym, chłopcu, który pierwszy raz idzie do pracy (bo przecież to o tym jest ta książka). Niemniej jednak - uwielbiam ją również (prawie tak, jak Pingwinkowe śniegowe story). Bez ironii uwielbiam.

Książeczki z Zielonej Sowy poza ceną są jeszcze bardzo atrakcyjne graficznie. Taki mają lekki skandynawski rzucik ładnie zespolony z disneyowską obłością. W efekcie - jest nieźle. Ilustracje są oszczędne, niezapaćkane detalami, wyraźne. Kolory są dobrze dobrane, ładne, stonowane, ale barwne. Fajna kreska - podoba mi się. Poli też.

Nie da się ukryć, że jednak bardziej podoba jej się książeczka o zimie. Ta z wydawnictwa Wilga (za całe 6,99zł, również w Smyku) jest jakby lepiej dostosowana do jej możliwości percepcyjnych. Miękka okładka bardziej Polę zachęca. Również obrazki, jak to w książeczce o zimie, są na białym tle. Malutka przyzwyczajona do kontrastowych obrazków lepiej czuje się oglądając taki sam schemat. Tu nie ma też fabuły, która w malutkiej główce Poli jak na razie sieje zamęt. Książeczka prezentuje więc różne hasła związane z zimą: bałwanek, kulki śnieżne, narty, sanki, kulig, łyżwy, snowboard, aniołek na śniegu, karmik dla ptaków. Co za różnorodność!


Tak w sumie przedstawia się cała książeczka, bo okładka to takie jakby jej streszczenie. Konik ciągnący zaprzęg jest absolutnym faworytem mojej córeczki. Jak na szlachciankę przystało ignoruje wszelkie formy aktywności fizycznej (narty, snowboard, łyżwy, aniołek na śniegu), pracę (karmienie ptaków) czy formy przemocy (kulki śnieżne). Swoją uwagę koncentruje na byciu wożoną, najlepiej w saniach.


Polka uwielbia konika. Powoli kot przestał być dla niej nowością i z upodobaniem wpatruje się teraz w obraz Piłsudskiego na Kasztance w salonie dziadków. Konia obdarza analogicznym do kociego określeniem: "Ko". Być może KO wcale nie jest kotem czy koniem, a generalnie zwierzęciem, ale co tam. I tak się jaram, że sylaba trafiona. 


No dobra, na resztę obrazków też patrzy, choć wydaje mi się, że faktycznie sporty są dla niej za dużą abstrakcją.

Grafika książeczki z Wilgi jest specyficzna: wszystko zrobione z plasteliny vel ciastoliny. Co kto lubi - ja nie przepadam, ale ostatecznie wygląda to fajnie, ładnie, zachęcająco, a co najważniejsze - Pola lubi.

Dlatego planuję jeszcze zakup takiej oto książeczki o zimie (i innych porach roku). Miałam już w rękach, ba... kupiłam dla pewnej rzeszowskiej Zosi (czekam na relację z użytkowania). Co prawda jest dedykowana grupie wiekowej 3+, ale to ze względu na naklejki i puzzle. Reszta bez problemu nada się i dla niemowlęcia (piękna grafika, detaliczna kompozycja, świetne preludium dla wszystkich Ulic Czereśniowych). Więcej napiszę, kiedy książeczka faktycznie się u nas pojawi.

W akcie dydaktycznym kupiłam też Poli 3 książeczki (również z Wilgi) po 3,99zł/sztuka o zwierzaczkach: Kurczaczku, Krówce i Kotku. Okazuje się, że to części dłuższej sagi, rzecz dzieje się bowiem na dość licznej w mieszkańców farmie. I o tym napiszę, ale jako spoiler dodam tylko, że odkąd oglądamy książeczki Pola na krówkę reaguje przeciągłym "Muuuu".


W planach mam jeszcze starą biblię świąt wg Disneya, czyli zbiorówkę sezonowych przygód bajkowych postaci. Zdecydowanie dla dziecka w wieku szkolnym. Ale może, może na obrazki pora już? Lekki szał świąteczny, Święta z Anią (z Zielonego Wzgórza) bym jej czytała, Pulpecję i zimowy ślub Idy bym jej czytała, ale hamuję się, sama przeczyta, jeśli będzie chciała. A ja zabieram się za czytanie materiału na zajęcia.

Świątecznie,
O&P

P.S.
W wolnej chwili przeczytajcie jeszcze posta o Akcjach społecznych. I o KONKURSIE, bo kurczę, jutro mam go finalizować a zgłoszeń mniej niż nagród. Lipa - przedłużać? Odwołać? Nosz... miliony zdjęć macie, to ślijcie. Przedłużę no... do końca miesiąca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!