W ferworze sprzątania włączyłam sobie odcinek Perfekcyjnej Pani Domu (bo rozumiem, że Gosia każe się pisać z wielkich liter). Małgosia Rozenek sprząta ubrana na galowo, ze stylowym manicure pokazuje jak szybko wyczyścić toaletę jedną tabletką Alcasetzer. W tym samym czasie ja, mocno nieskoordynowana zapieprzam po domu z miotełką do kurzu - dysonans. Ale co tam, lubię, jak mi ktoś w porządkach pomaga. PPD to taki kopciuszkowy topos. Lubię oglądać finał, kiedy pokazują zdjęcia przed i po porządkach. Taka magia na ekranie, że nagle wszystko czyste i lśniące, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. No, ale odcinek się skończył, na drugi nie miałam siły. Myślę sobie - a co tam, zaszaleję. Włączyłam pierwszy odcinek nowego programu Mama kontra mama.
Co to za horror! Dla tych, którzy nie znają w skrócie streszczam fabułę: w każdym odcinku biorą udział cztery mamy, które nawzajem się oceniają. Oglądają dzień każdej rodziny, wizytują swoje domy, sprawdzają co dzieci jedzą, jak jedzą, w co się bawią, jaki jest kontakt rodziców z dzieckiem, no wszystko oceniają. A na koniec mamy spotykają się we cztery, żeby na siebie nawzajem ponajeżdżać. Widziałam na ekranie Mamę nr 1, która ze swojego synka zrobiła pomoc domową, Mamę nr 2, która w kuchni prowadziła mini farmę, Mamę nr 3, która miała sterylnie czysto w domu i Mamę nr 4, która zabawiała dzieci telewizorem. Wygrała ta ostatnia. Rozumiem ideę scenarzystów, ale totalnie nie ogarniam jak można oceniać inne mamy, jakby było się alfą i omegą. Analizowałam to wszystko na swoim przykładzie i dochodzę do wniosków, że z jednej strony wygrałabym taki program palcem w szacownym miejscu, a z drugiej strony mogłabym przegrać z kretesem, bo jak widać było w telewizorze - każda z tych pań była przekonana, że jest najlepszą mamą pod słońcem, sobie nie mając nic do zarzucenia ostro jechała po współzawodniczkach: że za czysto, że za brudno, że źle, że za bardzo, że za mało itp.
Trochę to tak, że blog jest jakby permanentnym takim programem. Wypisuję tu moje sposoby na wychowanie Poli i poddaję pod czujne oko innych mam (bo zazwyczaj mamy czytują blogi parentingowe - inni też, ale mam najwięcej). W komentarzach mogę później przeczytać, że albo spoko i robią tak samo, albo totalnie nie i powinnam zrewidować priorytety. Niemniej jednak blog to rzeczywistość kontrolowana, bo nikogo nie wpuszczam do domu, kiedy jest źle, kiedy ryczę z bezsilności, w domu mam bajzel a z mężem żremy się zaciekle. Brudy pierze się za zamkniętymi drzwiami i mam zamiar się tego trzymać, a mimo wszystko wziąć dziś, teraz udział w takim konkursie. Bo uważam, że jestem mamą... najlepszą, jaką być potrafię. Robię wszystko na moje 100% i jestem zadowolona z tego ile czasu poświęcam Poli i jak to robię. Jest szansa, że wygrałabym, bo kocham swoją córeczkę najmocniej na świecie i nie wyobrażam sobie "twardego wychowu cieląt" jak patrzę w te jej cudowne oczka. Nie mam też problemów z dyscyplinowaniem blisko 8-mio miesięcznego niemowlaka, bo umówmy się - one już wiedzą co im wolno i jak dostać to, co chcą! Nie będę pisała tu co robię całą dobę, ale rozważę kilka rzeczy:
Rodzicielstwo bliskości - kontrolowanej
Wychowywanie dziecka wcale nie zaczyna się kiedy to jest komunikatywne i logicznie się wypowiada. Wtedy zazwyczaj jest już za późno. Rodzicielstwo z prawdziwego zdarzenia powinno zacząć się, kiedy dziecko się rodzi, powinno być jakąś metodą, którą konsekwentnie będzie się stosowało przez całe życie. Super idea, ale nie sądzę, żeby moje macierzyństwo miało sprowadzać się do wyboru podręcznika. Przez jakiś czas myślałam, że najbliższą mi ideą było rodzicielstwo bliskości, a to ze względu na moją, własną potrzebę bycia z Polą 24/7. Doczytałam, poczytałam blogi, gdzie takie wychowanie się stosuje, i dochodzę do wniosku, że nie i że to bzdura. Tak naprawdę rodzicielstwo bliskości jako teoria to poglądy sprzed ponad pół wieku, oparte na naiwnym przekonaniu, że matka ma być na usługach niemowlęcia. Te badania naukowe potwierdzające, że brak obecności matki prowadzi do dewiacji psychicznych potwierdzają tylko, że badano, w latach 50'tych XX wieku, rodziny bez opieki matki, w latach, kiedy rola ojca była z założenia marginalna. Ergo - nie było w tych domach żadnej opieki z prawdziwego zdarzenia. Nie dziwię się efektom. Bliżej mi do argumentów Freuda, o bliskości jako potrzebie i konieczności jej zaspokojenia, biologicznej potrzebie - dodam. Chcę, żeby Pola czuła naszą bliskość, że jest kochana i to bardzo, że jest bezpieczna (to przede wszystkim). Żeby zaspokojenie jej potrzeby bliskości skutkowało jej niczym niezakłóconym rozwojem psychicznym i fizycznym. Nie determinuję czy tą bliskość ma dostawać tyko ode mnie. Mój mąż, a Poli tata, jest tak samo zaangażowanym rodzicem, jak ja. Kiedy ja wychodzę do pracy lub w celach rozrywkowych nie odbieram Poli poczucia bezpieczeństwa - jest z drugim rodzicem, który kocha ją tak samo bardzo. Czasem zostaje z dziadkami, z Panią Małgosią (o której gdzieś już pisałam, ale to w tej chwili nie ma większego znaczenia), raz została u Zuzy (sytuacja awaryjna była). W każdym z tych przypadków miałam pewność, że moje dziecko będzie zaopiekowane, szczęśliwe, bezpieczne, będzie czuło bliskość i miłość opiekuna. To jest właściwe, w moim przekonaniu, rodzicielstwo bliskości - nie uzależniać dziecka od mamy, tylko otaczać je miłością i dobrocią, przyzwyczajać do innych członków rodziny, którzy też je kochają i o nie dbają. Trzeba zaspokajać potrzeby dziecka związane z tuleniem, trzymaniem na rękach, zabawą z nim, ale trzeba też nauczyć je samodzielności. Dziecko zostawione samo sobie bawi się efektywniej niż z rodzicem. Nie mówię tu o zostawianiu Polki solo w pokoju i łupania serialu z kawusią w drugim! Mówię tu o sytuacji, kiedy ona spokojnie coś tam sobie kontempluje, a ja nieopodal, na fotelu, czytam sobie kolejny tom Uroczyska (co jeszcze nie miało miejsca, ale książkę już mam, więc wypatruję okazji). Chodzi mi też o Poli eskapady po mieszkaniu teraz, kiedy robi to już bardzo stabilnie. Uczę samej siebie, żeby nie chodzić za nią krok w krok, bo musi nauczyć się polegać na własnej motoryce, musi zrozumieć, jak opierać się na swoim ciele w bezpieczny sposób. Nie zostawiam jej samej przy lustrze, książkach, które może na siebie zrzucić. Zmieniam jej tor wędrówki, kiedy na horyzoncie jest filar, pilnuję, żeby zawsze miała antypoślizgowe podeszwy (bo wiadomo, wstaje), nie wpuszczam jej w miejsca baby-unfriendly, czyli np. łazienka, schody itp. A całą resztę obserwuję z metra czy kilku (jak mi nadopiekuńczość pozwoli). Uczę się, jak nie osaczać własnej córki i jak jej pozwolić na jej niezależność. A maniakalnemu rodzicielstwu bliskości realizowanemu wg wytycznych strony Przytul Mnie Mamo mówię stanowcze nie. Nazwa angielska: Attachement Parenting - no tak, nie ma to być chyba idea załącznika (tak, wiem, że to nie jedyne znaczenie, ale metafora do mnie przemawia) do matki czy odwrotnie. Mamy przecież na stanie małego człowieka, którego trzeba poznać. A jak zrobić to lepiej, niż pozwalając mu być sobą?
Czystość w domu
Dla mnie to podstawa. Sprzątam często, zmywam podłogi prawie codziennie, odkurzamy z mężem w sumie będzie co 2 dni. Używam najbardziej eko środków, jakie mogę dostać bez specjalnego wysiłku. Fajna jest seria Frosh z Rossmanna, niedroga, eko-sreko, wydajna, ładnie pachnie, mają nawet płyn do mycia akcesoriów dziecięcych. Mam spray antybakteryjny do zabawek i tyle. Jak mi się skończył płyn do podłóg z NUK'a to myję klasyką Sidoluxa, bo mam w domu i szaleć nie będę z kupnem nowego opakowania. Pisałam już o tym kilka postów temu - zmywam w miarę możliwości - czasem na bieżąco, czasem uda się dopiero, jak mąż wróci do domu (taki lajf). Dziecięce akcesoria to osobna bajka i staram się je sterylizować, choć wiem, że nie muszę. Smoczków nie oblizuję (swoją drogą - co za pomysł?!), myję. A jak spadną mi na podłogę, którą myłam godzinę wcześniej to nie robię histerii tylko daję Poli - dziś lizała znów panele, więc wychodzi na to samo. Dziecko, na tym etapie, jest dość frywolne higienicznie. Nieobliczalne poznawczo a najlepszą percepcję ma ustną. Wszystko wcina. Mając to na względzie pozwalam jej w domu na różne szaleństwa, ale też w konsekwencji utrzymuję swój dom w czystości. Bezkompromisowo trzymam się zasad i robię rzeczy rutynowo. Zawsze mamy porządek w szafie (mojej czy Poli), ubrania prasujemy (nawet elastyczne bodziaki), odkładamy zabawki na miejsce (coraz częściej z Polą - czy raczej przy Polce, na koniec dnia, żeby uczestniczyła w porządkach). Po obiadku myjemy buzię, rączki, stół, krzesełko, podłogę (no trzeba). Po śniadaniu też. Przebieramy ubranko, jeśli jest brudne, np. po obiedzie. Ścielimy łóżko co rano, równo, ścielimy łóżeczko Poli. Wietrzymy pokoje. Raz w tygodniu generalnie sprzątamy łazienkę, a dwa razy w tygodniu odświeżamy ją co nieco. Raz w tygodniu generalnie sprzątamy w całym mieszkaniu (kurze, miejsca trudno dostępne, kuchnia, lustra itp.), ale nie mamy problemów z przetarciem kurzu, jeśli widzimy go na półce poza dniem sprzątania (mamy czarne meble, otwarte regały, otwierane często okna - znów taki lajf). Nie mamy zbyt wielu bibelotów, bo się kurzą i to mocno, a jeśli jakieś mamy to regularnie i dokładnie je czyścimy. Dbamy o porządek i wieczorem, przed spaniem, odkładamy rzeczy na ich miejsce (chyba, że padamy na twarze, to wtedy wiadomo - nie). Regularnie robimy pranie i prasowanie (trochę mniej regularnie). Raz na miesiąc robimy rzeczy większego kalibru, np. sprzątanie pod łóżeczkiem Poli, za meblami, kaloryferami, wszędzie - jednym słowem. Oboje z mężem (a teraz Pola też) jesteśmy alergikami i walka z kurzem to podstawa. Dbamy więc o to, żeby dom był dla nas czystym i przyjemnym miejscem. W takich (ba, w lepszych, bo Lady zawstydziłaby Rozenek w przedbiegach) warunkach się wychowałam i w takich będę wychowywała Polę. Tego wymagam od miejsc, w których moje dziecko przebywa i jeśli gdzieś zaczyna kaszleć od kurzu - na wejście, albo robi za odkurzacz przemieszczając się po dywanie - zwyczajnie tam nie chodzimy. Niektórzy mogą powiedzieć, że to za dużo, że za bardzo, ale ja tak nie uważam i w kwestii porządku zdania nie zmienię. Jeśli kiedyś dorobimy się psa (bo w moim idealnym domu pies jest) - po prostu będę sprzątała bardziej, żeby status quo został zachowany.
Zajmowanie się Polą
Generalnie chciałabym to robić na 500% normy, ale nie udaje mi się - i dobrze. Mam nadzieję, że funkcjonujemy jakoś w ramach słowa "normalnie". Czytałam jakiś czas temu, u radoSHE, o matkach idealnych i komentowałam tam z zapałem, że ja taką matką nie jestem. Dlatego to, że zdaję sobie sprawę ze swoich słabości i wiem, kiedy oddać pałeczkę innym, żeby odpocząć. Bo mama musi być wypoczęta, żeby być matką odpowiedzialną. Kiedyś ze zmęczenia zapomniałam zapiąć fotelika w aucie i pojechałam. Zorientowałam się po kilometrze, ale i tak -100 do jakości. Innym razem nie zablokowałam hamulca w wózku i ten trochę jakby odjechał ode mnie. Kolejne punkty minusowe. Kiedyś nie domyłam butelki i jakoś tak Polka nie chciała pić tego mleka (!). Zaliczyliśmy pierwszy upadek z łóżka (lekko nie było, wyrzuty sumienia level Mount Everest) i masę upadków wagi mniejszej, z poziomu zero (podłoga) do poziomu zero (podłoga) - ale jednak tuż pod naszym nosem. Możnaby stwierdzić, że nam to rodzicielstwo nie idzie, ale założę się o grubą kasę, że inne mamy też tak mają. A jeśli nie tak to podobnie, inne wpadki, ale mają. Bo kto nie ma, ten dzieci chyba nie ma! A samo zajmowanie się Polką też nie jest w moim przypadku wydajne tak bardzo, jak chciałby tego podręcznik. Czasem odkładam ją do kojca albo puszczam samopas i takie zaniedbane dziecko coś tam sobie robi, czasem marudzi, a ja ważne rzeczy sprawdzam na kompie czy organizuję dom - bywa i tak, przyznaję się bez bicia. Czasem wykorzystuję fascynację Poli opakowaniem termicznym na butelkę i kończę kawę spokojnie robiąc prasówkę. Czasem przetrzymuję ją 5 minut dłużej w bujaczku, żeby relaksacyjnie się wykąpać (a nie w tempie expreso-matczynym). Stosujemy w domu jedną zasadę: Pola ma być szczęśliwa. Jeśli tylko nie płacze i nie narzeka - czasem przeciągamy granice jej wytrzymałości. Dzięki temu Polka ma rodziców, którzy nie spinają się nad każdą książeczką, że musi być edukacyjna, nad każdym klockiem, że to układanie ma być kreatywne. Czasem bawimy się totalnie niewychowawczo i dobrze nam z tym.
Wiem, że można mi wiele, oj wiele zarzucić, ale efekty mojej metody wychowawczej są następujące:
- moje dziecko praktycznie nie płacze (ryczy tylko jak ją coś boli, albo jak jest głodna, no albo przymuszona - np. do fotelika w aucie - co zrobisz)
- Pola jest uśmiechniętą, odważną dziewczynką
- bardzo dobrze się rozwija - umie to, co powinna umieć, nie jest ani w tyle, ani nie wyprzedza (choć osobiście uważam, że jest genialna - wiadomo) innych dzieci
- jest bezpieczna, nie dzieje jej się żadna krzywda. Upadków przy nauce chodzenia nie wliczam, bo to byłoby idiotyczne i niepoważne chyba - zdarza się i tyle.
- Polka zna i kocha swoją rodzinę (babcie, dziadków, ciotki, wujków, kuzynostwo). Potrafi z nimi zostawać bez płaczu i z korzyścią dla siebie coś ugrać (bo doskonale wie co wolno i przy kim!)
- rodzice małej są zrelaksowani i mają do rodzicielstwa ciągle tyle samo zapału, co 8 miesięcy temu (a może i więcej). Dodam, że zrelaksowani nie oznacza wyspani, ale to inna bajka jest.
- jesteśmy szczęśliwą rodziną.
Także ten, udział w programie - niekoniecznie. Lista grzechów matki Polki - proszę bardzo, powyżej jest. To z czego w swoim macierzyństwie jestem dumna - też wam opisałam. Tak wychowuję swoją córkę. Nie oceniam innych mam swoją miarą. Czytam te blogi różne i kurczę, dużo się od was dziewczyny nauczyłam. Od Zuzy starałam się przyswoić więcej luzu, takie wewnętrzne przeświadczenie, że jest dobrze, że spokój pozwoli mi spojrzeć na wszystko racjonalnie, że nie ma sensu się miotać. Od Ruby Soho nauczyłam się, że rodzicielstwo to ciężka praca, że tak naprawdę uczymy maluchy 24/7 i trzeba po prostu myśleć o tym co się robi, mówi i jak się to mówi. Poza tym dziewczyna ogarnia dwójkę, z małą różnicą wieku, w młodym wieku i robi to bardzo sprawnie, więc gratuluję koleżance. Od wcześniej wspomnianej radoSHE wiem, że dziecko nie oznacza zakorzenienia w jednym miejscu i dbania o nie jak o jajko - dziecko też może być mobilne (co Zuza też skutecznie udowadnia z resztą). Od mojej siostry M. nauczyłam się, że dzieci nie ograniczają rodziców, że nie powinno się zmieniać swoich przyzwyczajeń, muzyki, której się słucha, miejsc, w których się bywa tylko dlatego, że ma się ze sobą dziecko (oczywiście w granicach rozsądku, wiadomo). Od drugiej siostry, A. dowiedziałam się też sporo o opiece zdrowotnej nad niemowlęciem, o tym na co zwrócić uwagę, żeby bezpiecznie się nim zajmować, jak wybrać pediatrę itp. To bezcenne rady, bez których nie miałabym szans na etapie startowym. Najwięcej nauczyła mnie moja mama - najlepsza mama jaką znam i bezkonkurencyjnie wygrywa z każdą inną - bloggerką czy z rodziny. Sporo zapamiętałam też obserwując inne mamy wokół mnie: pewną Anię, która traktuje swoich chłopców, jak dojrzałych partnerów do rozmowy, nie deprecjonuje ich ze względu na wiek - to ważne; Dori, która wie, że czasem zwyczajnie nie daje się rady, że kobieta to coś więcej niż tylko mama; Monikę - która rozumie, że młode macierzyństwo to tak naprawdę nauka - i dziecka i siebie samej, tej opieki, że porównywanie jest dobre, bo można się czegoś nauczyć. Dużo by wymieniać, serio - tyle mam dookoła, i każda jest super (takie szczęście mam, czy co?). Chętnie się do nich porównuję, bo dużo mogę na tym skorzystać. Nie uważam, żeby dziewczyny robiły coś gorzej tylko dlatego, że robią inaczej. Przeciwnie, często można na tej inności skorzystać. Także ten, no, dziewczyny, dzięki, bo bez was wszystkich byłoby mi dużo ciężej.
P.S.
Nie wymieniam tu wszystkich blogów, które czytam bo to bez sensu. Każdy jest świetny, w końcu czytam je z jakichś powodów. Moja pochwała dla waszego macierzyństwa to lista po prawej, ciągle coraz dłuższa się robi.
wooow, no dzięki, że jestem w tak szacownym gronie wymieniona : A wiesz, z tymi Twoimi porządkami to wpedzasz w kompleksy! odkurzanie raz na dwa dni... no naprawdę... yyy.. u nas tego nie ma! To nawet technicznie niemozliwe, gdy jestem sama, więc.. z czystością bywa różnie. Tak - zawsze mam wszystko poukładane, nigdy nic nie leży rozwalone na wierzchu, ład wizualny zawsze jest, to moja stała schiza, ale za podłogi nie ręczę :)
OdpowiedzUsuńNo, ale Ty nie masz dywanów. My odkurzamy dywan przecież. A i gratuluje dotrwania do końca posta ;)
UsuńDzięki również za wspomnienie o nas w takim miłym kontekście!:) Zacznę od tego, że podpinam się do postu Ruby. Chapeau bas Kobieto za ten wysprzątany dom! A raczej za tę systematyczność, którą wypracowaliście. Z każdym kolejnym czytanym zdaniem stawałam się coraz mniejsza i mniejsza;)Staram się ogarniać naszą przestrzeń regularnie, ale przyznam, że mycie podłogi codziennie chyba by mnie przerosło:) Odniosę się również do RB. Kurdę, no mnie ta idea zachwyciła całkowicie, choć interpretuję ją inaczej niż Ty:) Trochę podczytanej teorii w tym temacie dało mi naprawdę ekstra dawkę zrozumienia, cierpliwości i spokoju do mojego dziecka. Poza tym (abstrahując od lat 50-tych i pierwszych próbach sklasyfikowania RB) Searsowie -twórcy pojęcia AP- duży nacisk kładą również na tym, aby zaspakajane były nie tylko potrzeby dziecka, ale i matki. Aby ta więź była harmonijna i uwzględniała wszystkich. Dla mnie to taka radosna realizacja macierzyństwa, w której daleko do "wiecznie umęczonej Matki Polki z uzależnionym od siebie dzieckiem". Chociaż moja refleksja jest jeszcze taka, że zarówno ja jak i Ty mamy dziewczyny pogodne, radosne z natury i raczej bezproblemowe i dużo łatwiej nam gdybać sobie o wychowaniu takim czy innym:) Miałam również w swoim życiu do czynienia z dzieckiem typu "high need baby" i to jest zupełnie inna i totalnie inna bajka, a matka chce czy nie chce no jest i musi być "na usługach". Poleciałam dygresją:) I jeszcze jedno. Pola uczy się chodzić już? wow, torpeda mała:)
OdpowiedzUsuńChodziło mi o w miarę elastyczne podejście. Też czytałam o takim czy innym modelu wychowania. Coś tam sobie przyswoiłam, ale żadnej metody nie aplikuję. Jedna pani w tym programie miała certyfikat rodzicielstwa uprawianego jakąś tam metodą. A jak pojawił się problem z synkiem po prostu... wyjęła książkę i zaczęła szukać rozwiązania. Co z tego, że po 20 minutach lektury sytuacja się jakby tak - przedawniła. Więc coś takiego? NIE, NIE, NIE! A i jeszcze jedno - nie przyszło Ci do głowy, że mamy takie dziewczyny dlatego, że to wszystko u nas takie bez napinki, bez siedzenia z nosem w podręczniku i bez ślepej wiary w jakieś tam teorie? Bycia mamą się nie da nauczyć z książki przecież. Od córki się uczę, a raczej ona uczy mnie :)
UsuńNo i Polka - uczy się chodzić - no ona by już chciała, ale jeszcze to potrwa. Obstawiam jednak, że będzie śmigać przed pierwszymi urodzinami, zdecydowanie. Szybka jest, no bo lekka, to i nie ma co dźwigać za bardzo :)
U nas właśnie występowało takie dziecko, o którym koleżanka powyżej wspomniała, czyli tzw "high need baby". Piszę, że występowało, bo na całe szczęście wszystko się już zmieniło :). Krzysiek do 4 miesiąca płakał CAŁY dzień i tylko w nocy jako tako się wyciszał, choć były też takie nocki, w które nie zmrużyliśmy oka nawet na godzinę. I wtedy własnie przyszło mi na ratunek Rodzicielstwo Bliskości. Gdyby nie to, to chyba bym już siedziała w wariatkowie, więc ja jestem również jak radoSHE zachwycona tą teorią i również trochę inaczej niż Ty ją odbieram- może dlatego, że dostosowałam ją pod Nas, a nie na odwrót :).
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi o porządek w domu, to chyba znalazłam "bratnią duszę", bo kiedy pisałaś o tym jak to odbywa się u Was miałam wrażenie, że czytam o Nas i o naszym mieszkaniu :). Ale ja również wyniosłam to zamiłowanie do porządku z domu rodzinnego, po mamie :).
Ale tak podsumowując ten i tak już przydługawy komentarz to myślę, że właśnie normalność, taka zwykła normalność "panuje" w waszej rodzinie i chwała Wam za to, bo w dzisiejszych czasach można pogubić się w tych wszystkich pseudo edukacyjnych teoriach wychowania dzieci itp.
A Polka zmienia się z każdym postem, już taka "prawdziwa" dziewczynka się z niej robi! Śliczna :)
No bo chyba o to właśnie chodzi, żeby brać z tych teorii, to, co nam pasuje, a nie brnąć ślepo w cudze wytyczne. Intuicja - to dla mnie najważniejsza teoria ever. I w sumie to aplikujemy nasz wariant rodzicielstwa bliskości, które na szczęście z książkowymi radami RB nie ma wiele wspólnego. Takie to u nas naturalne, a nie indukowane.
UsuńOh wow, I ja się czuję zaszczycona! Luzu i mobilości Ci u mnie pod dostatkiem, fakt, za to porządków mogę się uczyć od Ciebie:))) ja uwielbiam porządek, ale często mam niedoczas, no co zrobić. Odkładanie rzeczy na miejsce to u mnie nie automat, tylko nawyk, nad którym wciąż pracuję, i który okupiony jest ogromnym wysiłkiem. Że już nie wspomnę o tym że Towarzysz Mąż jest jeszcze gorszy, eh. Ale staramy się, stramy! No ale prasować nie prasuję, trudno:)
OdpowiedzUsuńTeż się dużo uczę z blogów, choć nieraz wpadam też w histerie, w które pewnie nie wpadałabym gdyby nie blogosfera - kiedy podczas kryzysu laktacyjnego musiałam jednorazowo podać Mill mleko modyfikowane płakałam rzewnymi łzami. A szczerze mówiąc nie sądzę, żeby stała jej się wielka krzywda, ale przeżywałam to jako ogromną porażkę.
Teraz pozostaje mi się od Ciebie nauczyć wychodzenia bez dziecka w celach towarzyskich i wszystko będzie cacy:))))
Buziaki dziewczyny!
Ps. Ja programu o formule którą opisujesz na pewno bym nie wygrała, bo luz zdaje się za wielki u nas jak ba polskie realia. Za to, wyobraź sobie, w Anglii myślą że ja jestem wyjątkowo pospinana z tym karmieniem piersią, Tulą, nieoblizywaniem smoczka i jenak czapką przy pięciu stopniach Celsjusza:)
Moj dziecko dzisiaj "chodziło" bez czapki. I to pod szpitalem dziecięcym więc wiesz - no worries ;)
UsuńAle wiesz, dzisiaj było 15 stopni, a nie pięć :)
UsuńŻe już nie wspomnę o tym że Pola ma włooooosy! :D
Usuń