W piątek byłyśmy u gastrologa. Dr Maliszewska z Centrum Pediatrii im. Jana Pawła II niemalże rozwiała moje wątpliwości odnośnie mojej wartości jako matki. Inny lekarz potwierdził, ze lekarka ma holistyczne podejście do pacjenta i matki ją uwielbiają. Niniejszym przyłączam się do grona fanek.
W przeciwieństwie do innych lekarzy ta wysłuchała wszystkiego, co zaobserwowałam, przwliczyła ze mną wagę Poli i poobserwowała jej zachowanie przy piersi. Stwierdziła, że choroby przewodu pokarmowego nie ma. Pola najprawdopodobniej zraziła się do piersi bo za szybko jej leciało mleko. Dlatego "na śpiocha" udaje się ją karmić a w dzień nie. Niestety w tej sytuacji pozostaje nam karmienie butelką i odciaganie pokarmu. Moje życie się zmieniło. Nie ma już sielankowego niemowlaka ciumkającego jedzonko. Jest laktator - tylko.
Rola mamy uległa degradacji do zapotrzebowania restauracyjnego. Przez to coraz mniej czasu poświęcam Poli. Rano zajmuje się nią mąż, ja odciagam mleko. Karmimy godzinę. Odbijamy pół. Potem drzemka. Jem śniadanie i czekam na mleko. Znowu odciagam. Pola się budzi, karmimy. Noszę do odbicia czasem godzinę. Potem spacer - Polka w swoim łóżeczku, ja krzątam się pakując torbę i podgrzewając mleko na spacer. Mała się niecierpliwi. Wychodzimy. Na spacerze albo śpi albo się wkurza, że musi być w wózku. Od biedy w nosidle. Wracamy. Polke bierze Łady Mama i zabawia, ta raduje się i piszczy. Ja jem obiad. Dalej ktoś zajmuje się Polą tudzież kładę ją na matę i sama odciagam pokarm, uzupełnieniam zapas pieluch na przewijaku, ścielę łóżeczko itp. Karmię butelką. Czasem próbuję piersią, mała drze się, histeryzuje i płacze wiec odpuszczam i je z butli. Drzemka. Pola budzi się, jest ok 17-18. Wraca mąż i zajmuje się Polą, ja jem kolację i odciągam mleko. Karmię, noszę do odbicia. Kąpiemy. Mała padnieta usypia przy piersi (po płaczu oczywiście). Nie ma w tych naszych dniach czasu na zabawę, uśmiechy, czytanie książeczek. Wszystko kręci się wokół karmienia. Albo jest glodna albo się nudzi kiedy ja odciagam mleko. Mama przestała jej się kojarzyć z ciepłem, bliskością, spokojem, ukojeniem i zabawą. Teraz to stres, zdenerwowanie. Tata jest od zabawiania, Lady
Mama również. Mama od niedobrego mleka i znikania co chwila.
Boję się, że już tak zostanie. Własne dziecko nie przepada za moim towarzystwem i jest przekonane, że mam coś lepszego do roboty niż ona. A ja przecież podporzadkowalam (kolejny raz) cały swój czas jej zachciankom. Bez mrugnięcia okiem! Jak miałabym się rozdwoic? I jednocześnie być jej towarzyszem zabaw i krową dojną podpiętą do laktatora? Serce mi się ściska, kiedy Pola rozradowana na cudzych rękach płacze w moich ramionach. Jakoś nie wierzę, że wyciągnie kiedykolwiek rączki w moją stronę. Powoli przestaje też wołać "mama" kiedy jej źle. Zacznie "tata" niebawem (nie, to nie rywalizacja).
Dziwi mnie, że nie miałam jeszcze ochoty tym rzucić i wyjść po prostu z domu. Jednocześnie nie mam już ani grama cierpliwości więcej i nie jestem w stanie zostawić jej samej na pastwę mleka modyfikowanego i butli. Chcę spełniać jej potrzeby, dbać o nią, bo nikt nie zrobi tego lepiej (o czym Polka nie wie).
Teraz śpi. Usnęła po 3-godzinnej walce z głodem, bezsennością, gazami, niechęcią do mamy/piersi. Zmuszam ją do ssania odciągnąwszy wcześniej trochę, płacze, krzyczy, wyrywa się a w końcu chwyta, pije i usypia. Droga do tej piersi jest jakas masakrycznie hardcore'owa i psychicznie bolesna dla nas obu. Dziś skapitulowałam i zjadła z butli a usnęła przy kołysance (trzech). Teraz pilnuję jej, bo śpi na brzuszku (zamiast też spać). Co będzie dalej?
niedziela, 29 czerwca 2014
poniedziałek, 23 czerwca 2014
Wygraj małe co nieco dla maluszka!
Warto wziąć udział, bo można zgarnąć:
Kocyk i poduszkę niemowlęcą od Instytutu Doświadczeń (http://pl.dawanda.com/shop/instytutdoswiadczen ) |
Książeczkę Jacka Cygana "Cyferki" (foto stąd, a i opis książki znajdziecie tam rewelacyjny) od Life Stajla Baby Blog |
Apaszka dziecięca od Ekoubranek |
"Album małego dziecka" wydawnictwa Wilga od Life Stajla Baby Blog |
Co należy zrobić by wygrać?
Opisać jak wyglądał wasz dzień dziecka.
Najlepiej w prostych słowach, od serca.
Może być też od żołądka (jeśli w grę wchodziły słodycze).
Zasady konkursu:
1. Opisz Dzień Dziecka, jaki zorganizowałeś/zorganizowałaś dla Twojego szkraba. Wspomnienie możesz wysłać do 11 lipca 2014 na adres (instytutdoswiadczen@gmail.com), lub zamieścić w komentarzu pod postem konkursowym.
2. Polub fan page fundatorów nagród na Facebook'u (Instytut Doświadczeń, Ekoubranka)
3. Udostępnij banner konkursowy na Facebook'u lub blogu, napisz nam gdzie udostępniasz.
Regulamin konkursu:
1. Organizatorami konkursu są blogi Instytut Doświadczeń i Life Stajla Baby Blog.
2. Sponsorami nagród są: Instytut Doświadczeń, Life Stajla Baby Blog oraz sklep Ekoubranka
3. Konkurs trwa do 11.07.2014.
4. Polubienie fan page ID oraz EU na Facebook'u oraz udostępnienie banera (na FB lub na własnym blogu) jest niezbędne, by wziąć udział w zabawie. Możesz poprosić znajomego o spełnienie za Ciebie tego warunku, jeśli nie posiadasz bloga ani konta na FB (napisz nam kto Cię zastępuje).
5. Zgłoszenia przyjmujemy drogą e-mailową (na instytutdoswiadczen@gmail.com) oraz w formie komentarza pod postem konkursowym na blogach LSBB i ID. W zgłoszeniu powinno znaleźć się imię, nazwisko oraz adres email uczestnika.
6. Wysyłając do nas zgłoszenie wyrażasz zgodę na publikację Twojej pracy konkursowej na blogach i fan page.
7. Przy wyborze zwycięzcy weźmiemy pod uwagę jedynie te osoby, które spełnią powyższe warunki uczestnictwa.
8. Trzy najciekawsze wypowiedzi zostaną nagrodzone. Decyzję dotyczącą Zwycięzców zabawy podejmą wspólnie Autorki ID i LSBB.
9. Pierwsze miejsce otrzyma kocyk i poduszkę niemowlęcą marki Instytut Doświadczeń, drugie miejsce otrzyma książeczkę "Cyferki' Jacka Cygana oraz "Album Małego Dziecka" z wydawnictwa Wilga od Life Stajla Baby Blog, trzecie miejsce otrzyma apaszkę od Ekoubranek.
10. Wyniki konkursu 15 lipca 2014 do godziny 24:00
Po cichu liczę, że już niedługo będziemy miały z LSBB dużo czytania waszych historii, opowieści, anegdot i innych wspomnień pełnych dziecięcych uśmiechniętych buzi i zadowolonych rodziców. Czem prędzej więc (by zacytować klasyków) do klawiatury zasiadajcie i dalej pisać, wysyłać, wygrywać!
niedziela, 22 czerwca 2014
Sprawa wagi lekkiej
Brzuszek Poli nadal boli. Przez ostatnie trzy dni zdecydowanie mniej. Z dużą nadzieją wkładałam ją dziś na wagę. Niestety - mała przybrała tylko 90g przez cały tydzień (to lepiej niż ostatnio - 70g/tydzień), a w stosunku do wagi z czwartku... spadła 30g. Niepokoi mnie to bardzo.
Rejestr wagowy Polki od pierwszych dni wygląda tak:
6.03.2014 - Pola rodzi się z wagą 4090g.
W szpitalu spada fizjologicznie do 3790g, w dniu wypisu waży 3820g.
Po pierwszym tygodniu wraca do wagi urodzeniowej (4100g).
W kolejnym tygodniu przybiera 120g (4220g)
W następnym tygodniu waży już o 280g więcej (4500g)
Pod koniec pierwszego miesiąca osiąga zawrotne 4840g (o 340g więcej!)
Tydzień później (6 tygodni) mała przybiera 160g (5000g).
Dalej rośnie zdrowo - przybiera 200g (5200g).
W 8 tygodniu dochodzi jej dodatkowe 250g (5450g).
W kolejnym (choć w zasadzie jest to tydzień i 3 dni) waży już 5700g (+250g) i z tą wagą kończy drugi miesiąc.
Po dwóch tygodniach Pola waży całe 6000g (300g, czyli 150g/tydzień) i od tego momentu zaczynają się nasze Belly Stories, czyli brzuszkowe problemy.
W kolejnym tygodniu jest super: +160g (6160g)
Kiedy wybił 12 tydzień nie wytrzymałam i pojechałam do pediatry. Lekarka nic nie stwierdziła, w stosunku do ostatnich rejestrów Polka przybierała w normie, brzuch miękki, dziecko nie płakało. 4.06.2014 na szczepieniu Polka ważyła 6420g. (+260g/2 tygodnie, czyli ok 130/tydzień - jeszcze nie jest źle!) Kończy się trzeci miesiąc.
Ważyłam Polkę 4 dni później (lubię prowadzić swój rejestr) i ważyła tylko 20g więcej (6440g)!
Kolejne 4 dni później (obsesja nadopiekuńczej mamy), z końcem 14-go tygodnia waga wybiła 6530 (+90g), ale równy tydzień od poprzedniego ważenia Polka ważyła 6510g (+70g i -20g/2 dni).
W tym tygodniu sytuacja identyczna: w czwartek Pola waży 6630g, a dziś tylko 6600g (+90g i -30g/2 dni).
W pierwszym miesiącu przybrała 1050g, w drugim 860g, w trzecim 720g. Czwarty miesiąc trwa, ale kończy się za równo 2 tygodnie, a do tej pory Pola przybrała 180g/2 tygodnie! Nawet gdyby podwoiła ten wynik - nie będzie zadowalający. Wyraźnie widać, że przez ostatnie 3 tygodnie przybrała za mało, nie dobija nawet do dolnej granicy 120g/tydzień. W skali miesiąca przybrała tylko 440g (czyli za mało, minimum to 500g). Dla takiego maluszka całe 60g to bardzo dużo!
Jesli ktokolwiek z czytających przebrnął przez statystyki (które pomogą mi jutro zwizualizować problem lekarce), niech pomoże, bo zmartwienie mam już na końcu nosa. Spróbuję odciągnąć mleko i karmić z butli, może zje, a widzieć będę ile. Może powinnam jej zagęszczać pokarm? Nie cofałby się (bo może to ten refluks?). A może powinnam jej wprowadzić wcześniej inne pokarmy (niektóre dzieci tak mają). Martwię się bardzo o moją Kruszkę-Okruszkę.
Rejestr wagowy Polki od pierwszych dni wygląda tak:
6.03.2014 - Pola rodzi się z wagą 4090g.
W szpitalu spada fizjologicznie do 3790g, w dniu wypisu waży 3820g.
Po pierwszym tygodniu wraca do wagi urodzeniowej (4100g).
W kolejnym tygodniu przybiera 120g (4220g)
W następnym tygodniu waży już o 280g więcej (4500g)
Pod koniec pierwszego miesiąca osiąga zawrotne 4840g (o 340g więcej!)
Tydzień później (6 tygodni) mała przybiera 160g (5000g).
Dalej rośnie zdrowo - przybiera 200g (5200g).
W 8 tygodniu dochodzi jej dodatkowe 250g (5450g).
W kolejnym (choć w zasadzie jest to tydzień i 3 dni) waży już 5700g (+250g) i z tą wagą kończy drugi miesiąc.
Po dwóch tygodniach Pola waży całe 6000g (300g, czyli 150g/tydzień) i od tego momentu zaczynają się nasze Belly Stories, czyli brzuszkowe problemy.
W kolejnym tygodniu jest super: +160g (6160g)
Kiedy wybił 12 tydzień nie wytrzymałam i pojechałam do pediatry. Lekarka nic nie stwierdziła, w stosunku do ostatnich rejestrów Polka przybierała w normie, brzuch miękki, dziecko nie płakało. 4.06.2014 na szczepieniu Polka ważyła 6420g. (+260g/2 tygodnie, czyli ok 130/tydzień - jeszcze nie jest źle!) Kończy się trzeci miesiąc.
Ważyłam Polkę 4 dni później (lubię prowadzić swój rejestr) i ważyła tylko 20g więcej (6440g)!
Kolejne 4 dni później (obsesja nadopiekuńczej mamy), z końcem 14-go tygodnia waga wybiła 6530 (+90g), ale równy tydzień od poprzedniego ważenia Polka ważyła 6510g (+70g i -20g/2 dni).
W tym tygodniu sytuacja identyczna: w czwartek Pola waży 6630g, a dziś tylko 6600g (+90g i -30g/2 dni).
W pierwszym miesiącu przybrała 1050g, w drugim 860g, w trzecim 720g. Czwarty miesiąc trwa, ale kończy się za równo 2 tygodnie, a do tej pory Pola przybrała 180g/2 tygodnie! Nawet gdyby podwoiła ten wynik - nie będzie zadowalający. Wyraźnie widać, że przez ostatnie 3 tygodnie przybrała za mało, nie dobija nawet do dolnej granicy 120g/tydzień. W skali miesiąca przybrała tylko 440g (czyli za mało, minimum to 500g). Dla takiego maluszka całe 60g to bardzo dużo!
Jesli ktokolwiek z czytających przebrnął przez statystyki (które pomogą mi jutro zwizualizować problem lekarce), niech pomoże, bo zmartwienie mam już na końcu nosa. Spróbuję odciągnąć mleko i karmić z butli, może zje, a widzieć będę ile. Może powinnam jej zagęszczać pokarm? Nie cofałby się (bo może to ten refluks?). A może powinnam jej wprowadzić wcześniej inne pokarmy (niektóre dzieci tak mają). Martwię się bardzo o moją Kruszkę-Okruszkę.
sobota, 21 czerwca 2014
Guga Kids Design vol.4 - już dziś!
Mój pierwszy udział w targach - dzięki uprzejmości Natalii z Ekoubranek! Ta przemiła dziewczyna zaoferowała, że przygarnie Instytutowe kocyki, bo przecież z Polką nie dałabym rady tam stać cały czas. Prawda - byłoby ciężko.
Tym razem Guga odbywało się na dworze. Niestety pogoda nie dopisała. Jak wyniknęło z naszych rozmów - zawsze, kiedy tylko coś sobie zaplanujesz na świeżym powietrzu - pogoda zawodzi na całej linii. Tak było i tym razem. Zimno (17 stopni), deszczowo, nieprzyjemnie. W związku z powyższym i ludzi niewiele. Kiedy przyjechałam tam rano (11) pomiędzy stoiskami smętnie snuli się przypadkowi przechodnie i kilka mam z wózkami. Podziwiam panie, bo sama nie dotarłabym tak łatwo. Żeby dojść do Guga namiotu od tej strony, od której szłam, czekały mnie 4x schody bez rampy. Ewentualnie okrążenie 1/4 parku Śląskiego, a to sporo. Zwłaszcza, jeśli ma się na stanie niemowlę, 7-mio letnią chrześniaczkę i torbę pełną kocyków. Później dołączył do nas mąż, który dzielnie wypasał dzieciaki na trawce podczas kiedy ja próbowałam coś sprzedać. Najwyraźniej nieudolnie, bo jeden, jedyny sprzedany kocyk wydał się, kiedy tylko wyjechałam.
Dzieciaki miały ubaw dnia. Hanka (siostrzenica) brała nawet udział w zajęciach teatralnych. Sympatyczna pani uczyła dzieci pantomimy. Tuż obok wesołe dziewczyny malowały maluchom buzie i robiły fryzury. W Kontenerze Kultury (który jakiś uczynny pan otworzył specjalnie dla mnie) karmiłam wyluzowaną Polkę.
Nieopodal, na stoisku How Deer You kupiłam piękną torbę plażową upakowaną w mini kosmetyczkę. Nie mam zamiaru używać tego na plaży, ale zwyczajnie, do zakupów. A etui wsadzać do wózka praktycznie wykorzystują, np. na pieluchy. Poinformowana o tym ekspedientka spojrzała na mnie z pogardą, jakbym wykazała się najwyższym poziomem ignorancji stylowej. Niemniej jednak ochoczo sprzedała.
Wracałam do domu z przeświadczeniem, że targi Guga to samonapędzająca się maszyna - najwięcej kupujących było wśród sprzedających. Każdy coś od kogoś drugiego kupił. Na zdjęciach widać nawet te same osoby na straganach i pomiędzy nimi!
Mimo to uważam Guga Kids Design za kopalnię kreatywnych ludzi. To zbieranina fantastycznych produktów, które trudno jest wyłowić w tłumie dawandowych nowości czy decobazaarowych promocji (i innych portali). Każdy z wystawców doskonale zna resztę ekipy, widują się przecież co chwilę na różnych targach (Warszawa, Kraków, Katowice itp.). Kilka imprez w miesiącu. To absolutnie konieczne, by nie wypaść z obiegu. Miesiąc wolnego to inaczej miesiąc wracania do łask kupujących. Nie wiem, czy dałabym radę aż tak się zaangażować w moje hobbystyczne szycie. Sukcesy (małe) na daWandzie cieszą mnie chyba wystarczająco. Rękodzieło i jego promowanie to praca na cały etat, a tych mam już chyba z 3!
Tym razem Guga odbywało się na dworze. Niestety pogoda nie dopisała. Jak wyniknęło z naszych rozmów - zawsze, kiedy tylko coś sobie zaplanujesz na świeżym powietrzu - pogoda zawodzi na całej linii. Tak było i tym razem. Zimno (17 stopni), deszczowo, nieprzyjemnie. W związku z powyższym i ludzi niewiele. Kiedy przyjechałam tam rano (11) pomiędzy stoiskami smętnie snuli się przypadkowi przechodnie i kilka mam z wózkami. Podziwiam panie, bo sama nie dotarłabym tak łatwo. Żeby dojść do Guga namiotu od tej strony, od której szłam, czekały mnie 4x schody bez rampy. Ewentualnie okrążenie 1/4 parku Śląskiego, a to sporo. Zwłaszcza, jeśli ma się na stanie niemowlę, 7-mio letnią chrześniaczkę i torbę pełną kocyków. Później dołączył do nas mąż, który dzielnie wypasał dzieciaki na trawce podczas kiedy ja próbowałam coś sprzedać. Najwyraźniej nieudolnie, bo jeden, jedyny sprzedany kocyk wydał się, kiedy tylko wyjechałam.
Dzieciaki miały ubaw dnia. Hanka (siostrzenica) brała nawet udział w zajęciach teatralnych. Sympatyczna pani uczyła dzieci pantomimy. Tuż obok wesołe dziewczyny malowały maluchom buzie i robiły fryzury. W Kontenerze Kultury (który jakiś uczynny pan otworzył specjalnie dla mnie) karmiłam wyluzowaną Polkę.
Nieopodal, na stoisku How Deer You kupiłam piękną torbę plażową upakowaną w mini kosmetyczkę. Nie mam zamiaru używać tego na plaży, ale zwyczajnie, do zakupów. A etui wsadzać do wózka praktycznie wykorzystują, np. na pieluchy. Poinformowana o tym ekspedientka spojrzała na mnie z pogardą, jakbym wykazała się najwyższym poziomem ignorancji stylowej. Niemniej jednak ochoczo sprzedała.
Zdjęcie stąd |
Wracałam do domu z przeświadczeniem, że targi Guga to samonapędzająca się maszyna - najwięcej kupujących było wśród sprzedających. Każdy coś od kogoś drugiego kupił. Na zdjęciach widać nawet te same osoby na straganach i pomiędzy nimi!
Pełna foto-relacja tutaj. Zdjęcie również stamtąd. |
JW., a poza tym na drugim planie (tym pierwszym ;), po prawej ja :) a na pierwszym planie na środku Natalia z EU |
Dziś dodatkowo robiłam za dobrą ciocię, która prosto z targów pojechała z Hanką na izbę przyjęć do Centrum Pediatrii. Za uchem chrześnicy rozgościł się kleszcz. Trochę płaczu później (i jedną zmianę warty, bo zastąpiła mnie Lady Mama biorąc sprawy w swoje ręce) Hania już zabierała się do oglądania Pocahontas podczas gdy ja walczyłam z wieczornym bólem brzuszka Poli (zakończonym uwalniającym niczym katharsis - wymiotem). Mała zasnęła, mąż przywiózł 250 zdjęć z ostatnich 3,5 miesiąca życia naszej córeczki, zabrałam się za albumowanie. Efekt? Nie skończę tego przez kolejne tyle samo miesięcy! Zaraz padnę spać, wykończona, bo dzień okazał się nad wyraz długi, męczący i satysfakcjonujący. Na targach średnio, towarzystwo zapoznane przednie, ilość uśmiechów Poli - nieskończona. Radość mamy - bezcenna. Za całą resztę zapłacę kartą Master Card, co też uczyniłam zamawiając kilka spersonalizowanych woreczków podróżnych (znów inspirowanych How Deer You)
piątek, 20 czerwca 2014
Guga Kids Design vol. 4 - już jutro!
Co tu dużo mówić: przyjeżdżajcie/przychodźcie! Będę (z Polką) :)
Odlot! |
Nowe wzory - tu misie różowe, ale są też niebieskie, gotujące, dinozaury, kaczuszki, gwiazdki i inne totalnie odjechane (np. ptaki w klatkach na intensywnym fiolecie) |
Nowe wzory, tu - kucharzące misie |
Będą różne różności! Kocyki duże i małe (do łóżeczek i do wózków), ocieplane, na dresówce, na flaneli |
Park Śląski, Chorzów, start 10:00 - koniec 19:00 |
Muffiny jogurtowe na śniadanie
Dieta matki karmiącej dziś od rana narażona na poważne uszczerbki. Muffiny? I to na śniadanie? A jakże! Przepis znalazłam w jednej z moich ulubionych lektur dydaktyczno-wychowawczych: W Paryżu dzieci nie grymaszą (swoją drogą, tak mi ten Paryż przypadł do gustu, że zaczytuję się teraz w Słodkim Paryżu, a ledwo co skończyłam Ukrytych w Paryżu. No i ta naklejka w pokoju Polki - aż żałuję, że nie mogę czytać tam, skoro karmienia przeniosłyśmy chwilowo do łóżka.)
Podsumowałam ostatnio dobre uczynki mojego męża i wyszło, że jest ich zdecydowanie więcej niż tych moich skierowanych w jego stronę. Hojnie postanowiłam zatem darować mu jeszcze godzinę snu i przejąć Polkę, moją siostrzenicę Hanię (wizytującą dziadków) i o 6 rano zabrać się za pieczenie muffinów opartych na przepisie na ciasto jogurtowe. Można piec w małych foremkach, w jednej dużej (30-40 minut, do suchego patyczka), lub wyjątkowo, jak ja dzisiaj, w maszynie do robienia mini muffinów po 15 minut na porcję.
Potrzebny będzie jogurt, a najlepiej dwa. Koniecznie naturalny. Ja używam Sokólskiego, ponieważ ten nie zawiera mleka w proszku (a to rzadkość). Kupuję 0% w małych kubeczkach, bo zwykły wlewają do dużych (400ml), a tych nigdy nie mam jak zjeść w całości. Do tego dodajemy mąkę (ja użyłam razowej, ale w przepisie jest zwykła), dwa jajka, trochę oleju, proszku do pieczenia (lub sody oczyszczonej, jeśli proszku nie ma akurat w domu), cukru i mieszamy:
1. W misce rozmieszać dwa kubki jogurtu, dwa jajka, niepełny kubeczek oleju roślinnego, jeden kubek cukru (lub dwa, jeśli lubicie bardzo słodkie).
2, W drugiej miseczce połączyć 4 kubki mąki i 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia.
3. Połączyć składniki (wsypując mąkę z proszkiem do pierwszej miski) mieszając. Ciasto powinno być grudkowate, mieszać niedługo, max. kilka minut. Ja akurat nie bawiłam się w dwie miski, bo wydaje mi się to zbędne i zwyczajnie do rozmieszanych składników dosypałam odpowiednią ilość mąki i proszek do pieczenia. O dziwo - udało się (Szzzz, ale zawsze tak robię!).
4. W zależności w czym pieczemy - dostosować formę (tortownicę wysmarować masłem i wysypać bułką tartą lub użyć papieru do pieczenia, formę do muffinów zaopatrzyć w papilotki, używać silikonowych foremek - czego dusza zapragnie. Wlać ciasto i piec.
Piec w piekarniku 30-40 minut (muffiny, tortownica), w maszynce do mini muffinów - 15 minut/porcja. Ciasto ma być przyrumienione na górze, wilgotne w środku. Pyyyyszne! Osobiście uważam, że muffiny wyszły o wiele lepiej niż ciasto pieczone w tortownicy kilka tygodni temu, ale oceńcie same. Przepis turbo prostu, a jedzenie... idealne! Z dżemem na śniadanie, do gorzkiej kawy na podwieczorek.
Podsumowałam ostatnio dobre uczynki mojego męża i wyszło, że jest ich zdecydowanie więcej niż tych moich skierowanych w jego stronę. Hojnie postanowiłam zatem darować mu jeszcze godzinę snu i przejąć Polkę, moją siostrzenicę Hanię (wizytującą dziadków) i o 6 rano zabrać się za pieczenie muffinów opartych na przepisie na ciasto jogurtowe. Można piec w małych foremkach, w jednej dużej (30-40 minut, do suchego patyczka), lub wyjątkowo, jak ja dzisiaj, w maszynie do robienia mini muffinów po 15 minut na porcję.
Potrzebny będzie jogurt, a najlepiej dwa. Koniecznie naturalny. Ja używam Sokólskiego, ponieważ ten nie zawiera mleka w proszku (a to rzadkość). Kupuję 0% w małych kubeczkach, bo zwykły wlewają do dużych (400ml), a tych nigdy nie mam jak zjeść w całości. Do tego dodajemy mąkę (ja użyłam razowej, ale w przepisie jest zwykła), dwa jajka, trochę oleju, proszku do pieczenia (lub sody oczyszczonej, jeśli proszku nie ma akurat w domu), cukru i mieszamy:
1. W misce rozmieszać dwa kubki jogurtu, dwa jajka, niepełny kubeczek oleju roślinnego, jeden kubek cukru (lub dwa, jeśli lubicie bardzo słodkie).
2, W drugiej miseczce połączyć 4 kubki mąki i 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia.
3. Połączyć składniki (wsypując mąkę z proszkiem do pierwszej miski) mieszając. Ciasto powinno być grudkowate, mieszać niedługo, max. kilka minut. Ja akurat nie bawiłam się w dwie miski, bo wydaje mi się to zbędne i zwyczajnie do rozmieszanych składników dosypałam odpowiednią ilość mąki i proszek do pieczenia. O dziwo - udało się (Szzzz, ale zawsze tak robię!).
4. W zależności w czym pieczemy - dostosować formę (tortownicę wysmarować masłem i wysypać bułką tartą lub użyć papieru do pieczenia, formę do muffinów zaopatrzyć w papilotki, używać silikonowych foremek - czego dusza zapragnie. Wlać ciasto i piec.
Piec w piekarniku 30-40 minut (muffiny, tortownica), w maszynce do mini muffinów - 15 minut/porcja. Ciasto ma być przyrumienione na górze, wilgotne w środku. Pyyyyszne! Osobiście uważam, że muffiny wyszły o wiele lepiej niż ciasto pieczone w tortownicy kilka tygodni temu, ale oceńcie same. Przepis turbo prostu, a jedzenie... idealne! Z dżemem na śniadanie, do gorzkiej kawy na podwieczorek.
środa, 18 czerwca 2014
Co nowego w małym brzuszku?
Cierpliwość mi się kończy. Czasem wydaje mi się, że problemy z brzuszkiem się skończyły - kropelki działały, Pola przestawała płakać, ładnie jadła. Potem okazuje się, że za mało przybiera, znów się pręży. Na fotelu nie da się jej nakarmić od tygodnia, je tylko na leżąco w łóżku. W międzyczasie krzyczy. Potem przechodzi, jak ręką odjął. Dwa dni ciszy. Znów krzyczy wieczorami. Myślę sobie - kolka, bo regularnie, wieczorem. Dziś zrobiła się krzycząca w samo południe. Wczoraj piękny dzień, wszystko idealnie, wrzask wieczorem. Przedwczoraj ani grama płaczu, wymioty. Nie ma w tym reguły.
Moja kobieca i teraz już matczyna intuicja podpowiadają mi, że krople nic jej nie pomagają (dziś nie dałam i sytuacja wyglądała identycznie, przeszło samo po pół godzinie). Podpowiada mi też, że to nie kolka, bo regularności w tym brak, kiedy Pola jest noszona pionowo płaczu nie ma i wszystko jest dobrze. Poziomowana drze się w niebogłosy. Krzyczy karmiona na fotelu, ale w łóżku już nie. Naprężona jak struna na fotelu, brana na ręce mięknie i pozwala się nosić. Wszystkie te objawy przeczą kolkom - każdy lekarz, podręcznik, Internet tak mówią
Co zatem? Dieta? Absolutnie nie! Jak jem każdy czytelnik tego bloga wie. Od czasu do czasu zaszaleję, zjem kawałek ciasta (mąka, jabłka, zero przypraw, mikro cukru, trochę jajka i masła), na chrzcinach jadłam rosół (nie domowy) i roladę z kurczaka nadziewaną szpinakiem - cudowna, ale Polka przyjęła ją bardzo znośnie - kupa była, płaczu nie było, myślę sobie - świetnie! Mała ma 3,5 miesiąca, moja dieta rozszerzyła się ostatnio o pomidora. Nie zaobserwowałam jakichś rewelacji brzuszkowych, wszystko bez zmian (czyli jak w pierwszym akapicie). Dieta nic tu nie zmienia, jest zbyt regularna i restrykcyjna.
Może coś ją uciska na brzuszek? Wyeliminowałam wszystkie spodnie "na styk", zostawiłam tylko te z luźną gumką i na wielkich ściągaczach. Pieluchy zapinam tak luźno, że aż boję się wycieków. Układam ją odpowiednio: raz na brzuszku, raz na pleckach. Śpi na brzuchu, ze mną na boczku, czasem na pleckach. Nie leży za długo w jednej pozycji. W bujaczku też jej nie przetrzymujemy, ma po równo wszystkiego.
Co robimy nie tak, skoro te dziwne histerie brzuszkowe powtarzają się non stop? Dziś straciłam cierpliwość i kiedy mała znów zaczęła krzyczeć dmuchnęłam jej w twarz, żeby skupiła uwagę na czymś innym. Momentalnie przestała płakać i zaczęła się uśmiechać zaskoczona obrotem sprawy. No, to chyba koronny dowód, że nie mamy do czynienia z kolką? Chyba, że właśnie wynalazłam niezawodny sposób radzenia sobie z kolkami, na który nie wpadły miliardy matek i naukowców przede mną - raczej nie.
Robiłam dużo rzeczy, żeby jej pomóc:
- układałam "pod górkę"
- zmieniałam pozycje karmienia
- odciągałam trochę mleka przed karmieniem, żeby za dużo/szybko nie leciało
- karmiłam na stojąco (!), na leżąco, siedząc po turecku na dywanie, z Polą leżącą na brzuszku (niezwykle trudna pozycja) i w wielu innych konfiguracjach
- nosiliśmy z mężem na zmianę
- próbowaliśmy ciepłych okładów na brzuszek
- dawaliśmy kropelki: Colinox, Espumisan, IBUvit Kolka (zawierające symetykon w różnych ilościach), Kolaktazę (zawierającą enzym laktazy rozkładający laktozę w mleku matki - bo może to nietoleracja), Biogaię (zawierającą żywe kultury bakterii by pobudzić perystaltykę jelit)
- próbowaliśmy karmić butelką
Wszystkie raz działały, za drugim razem już nie. Myślę, że rządził tu przypadek i tak na prawdę nic nie zadziałało, gdyż przyczyna pewnie inna. JAKA? Oficjalnie mam już dość. Jestem kłębkiem nerwów, kiedy zbliża się karmienie. Każdy ruch Poli traktuję jak zapowiedź zbliżającego się płaczu i prężenia. Nie mam serca znów jej zapewniać, że jej pomogę, BO DO CHOLERY NIE WIEM JAK!
Myślałam przez chwilę, że to reflux (albo jakaś jego mniejsza pochodna), odbijałam ją w trakcie i po jedzeniu. Doraźnie pomaga najbardziej ze wszystkiego. Jak mała Pola hepnie sobie jak piwosz z kulku-dziesięcioletnim doświadczeniem spokojnie je dalej. Czasem musi drugą stroną (puszczenie bąka działa tak samo). Przestałam dawać jej krople kolaktazy, kiedy zobaczyłam, że ten system się sprawdza. Po tygodniu - znów to samo. Odbijana nie chce odbić, zamiast tego napina się niesamowicie.
Czuję się jak porażka macierzyńska - nie oceniam już swojej opieki nad Polą w skali dobrych dni i uśmiechów. Patrzę tylko przez pryzmat chwil, kiedy nie daję sobie rady. Trzy dni - sielanka, czwarty dzień do kitu. Oczywiście ten ostatni determinuje cały tydzień. Dodatkowo mam wrażenie, że córcia uśmiecha się do wszystkich, tylko nie do mnie. Na widok męża powracającego z pracy cieszy się, aż piszczy z radości. Śmieje się w głos do Lady Mamy i do mojego Ojca. Zawsze z nimi "rozmawia" a mnie zaszczyca od czasu do czasu skromnym "o".
Też tak macie? Bo jak się okaże, że tylko u mnie tak jest to opadnę bezwładnie w mariański rów rozpaczy i niczym Ania z Zielonego wzgórza oddam się skłonności do przesady i depresji.
Moja kobieca i teraz już matczyna intuicja podpowiadają mi, że krople nic jej nie pomagają (dziś nie dałam i sytuacja wyglądała identycznie, przeszło samo po pół godzinie). Podpowiada mi też, że to nie kolka, bo regularności w tym brak, kiedy Pola jest noszona pionowo płaczu nie ma i wszystko jest dobrze. Poziomowana drze się w niebogłosy. Krzyczy karmiona na fotelu, ale w łóżku już nie. Naprężona jak struna na fotelu, brana na ręce mięknie i pozwala się nosić. Wszystkie te objawy przeczą kolkom - każdy lekarz, podręcznik, Internet tak mówią
Co zatem? Dieta? Absolutnie nie! Jak jem każdy czytelnik tego bloga wie. Od czasu do czasu zaszaleję, zjem kawałek ciasta (mąka, jabłka, zero przypraw, mikro cukru, trochę jajka i masła), na chrzcinach jadłam rosół (nie domowy) i roladę z kurczaka nadziewaną szpinakiem - cudowna, ale Polka przyjęła ją bardzo znośnie - kupa była, płaczu nie było, myślę sobie - świetnie! Mała ma 3,5 miesiąca, moja dieta rozszerzyła się ostatnio o pomidora. Nie zaobserwowałam jakichś rewelacji brzuszkowych, wszystko bez zmian (czyli jak w pierwszym akapicie). Dieta nic tu nie zmienia, jest zbyt regularna i restrykcyjna.
Może coś ją uciska na brzuszek? Wyeliminowałam wszystkie spodnie "na styk", zostawiłam tylko te z luźną gumką i na wielkich ściągaczach. Pieluchy zapinam tak luźno, że aż boję się wycieków. Układam ją odpowiednio: raz na brzuszku, raz na pleckach. Śpi na brzuchu, ze mną na boczku, czasem na pleckach. Nie leży za długo w jednej pozycji. W bujaczku też jej nie przetrzymujemy, ma po równo wszystkiego.
Co robimy nie tak, skoro te dziwne histerie brzuszkowe powtarzają się non stop? Dziś straciłam cierpliwość i kiedy mała znów zaczęła krzyczeć dmuchnęłam jej w twarz, żeby skupiła uwagę na czymś innym. Momentalnie przestała płakać i zaczęła się uśmiechać zaskoczona obrotem sprawy. No, to chyba koronny dowód, że nie mamy do czynienia z kolką? Chyba, że właśnie wynalazłam niezawodny sposób radzenia sobie z kolkami, na który nie wpadły miliardy matek i naukowców przede mną - raczej nie.
Robiłam dużo rzeczy, żeby jej pomóc:
- układałam "pod górkę"
- zmieniałam pozycje karmienia
- odciągałam trochę mleka przed karmieniem, żeby za dużo/szybko nie leciało
- karmiłam na stojąco (!), na leżąco, siedząc po turecku na dywanie, z Polą leżącą na brzuszku (niezwykle trudna pozycja) i w wielu innych konfiguracjach
- nosiliśmy z mężem na zmianę
- próbowaliśmy ciepłych okładów na brzuszek
- dawaliśmy kropelki: Colinox, Espumisan, IBUvit Kolka (zawierające symetykon w różnych ilościach), Kolaktazę (zawierającą enzym laktazy rozkładający laktozę w mleku matki - bo może to nietoleracja), Biogaię (zawierającą żywe kultury bakterii by pobudzić perystaltykę jelit)
- próbowaliśmy karmić butelką
Wszystkie raz działały, za drugim razem już nie. Myślę, że rządził tu przypadek i tak na prawdę nic nie zadziałało, gdyż przyczyna pewnie inna. JAKA? Oficjalnie mam już dość. Jestem kłębkiem nerwów, kiedy zbliża się karmienie. Każdy ruch Poli traktuję jak zapowiedź zbliżającego się płaczu i prężenia. Nie mam serca znów jej zapewniać, że jej pomogę, BO DO CHOLERY NIE WIEM JAK!
Myślałam przez chwilę, że to reflux (albo jakaś jego mniejsza pochodna), odbijałam ją w trakcie i po jedzeniu. Doraźnie pomaga najbardziej ze wszystkiego. Jak mała Pola hepnie sobie jak piwosz z kulku-dziesięcioletnim doświadczeniem spokojnie je dalej. Czasem musi drugą stroną (puszczenie bąka działa tak samo). Przestałam dawać jej krople kolaktazy, kiedy zobaczyłam, że ten system się sprawdza. Po tygodniu - znów to samo. Odbijana nie chce odbić, zamiast tego napina się niesamowicie.
Czuję się jak porażka macierzyńska - nie oceniam już swojej opieki nad Polą w skali dobrych dni i uśmiechów. Patrzę tylko przez pryzmat chwil, kiedy nie daję sobie rady. Trzy dni - sielanka, czwarty dzień do kitu. Oczywiście ten ostatni determinuje cały tydzień. Dodatkowo mam wrażenie, że córcia uśmiecha się do wszystkich, tylko nie do mnie. Na widok męża powracającego z pracy cieszy się, aż piszczy z radości. Śmieje się w głos do Lady Mamy i do mojego Ojca. Zawsze z nimi "rozmawia" a mnie zaszczyca od czasu do czasu skromnym "o".
Też tak macie? Bo jak się okaże, że tylko u mnie tak jest to opadnę bezwładnie w mariański rów rozpaczy i niczym Ania z Zielonego wzgórza oddam się skłonności do przesady i depresji.
Kluska ćwiczy na brzuszku, żeby plecki były silne, a brzuch, żeby nie bolał |
wtorek, 17 czerwca 2014
Bebetto Luca
Bebetto Luca, kolor Capuccino na białym stelażu |
Wózek odbiega znacznie od mojej idealnej wizji pojazdu dziecięcego. Przede wszystkim konstruowany jest dla Nicole Kidman, a nie dla przeciętnej Polki. Chociaż nie, Kidman też zahaczałaby wielkimi nogami o dolną belkę z hamulcem. Żeby tego nie robić gnam na wyciągniętych rękach wygięta w łuk. Po kilku kilometrach takiej gimnastyki mam dosyć i bolą mnie łopatki. By sprawnie powozić musiałabym mieć absurdalnie długie ręce i krótkie nóżki. Nie mam (ale nie mam też długich).
Rozmiary wózka też niczego sobie - spore. Deklarowano nam, że kupujemy kompaktowe coś, tymczasem upchnięcie tego w naszym Peugeocie 207 graniczy z cudem. Gondola pod skos, odpięte wszystkie kółka i dopiero siłowo można zamknąć klapę bagażnika. Wiem, w tym przypadku to zdecydowanie wina za małego samochodu ;), ale i tak liczyłam, że cały ten proceder wyglądać będzie nieco łatwiej. Jeździmy z całym majdanem często, bo z siostrą widujemy się na Muchowcu wypasać dzieciaki. Procedura wygląda tak:
1. Polkę na tylne siedzenie do fotelika
2. Zdjąć gondolę
3. Złożyć stelaż (5 minut!)
4. Uspokoić dziecko, włączyć po raz setny pozytywkę
5. Odpiąć kółka
6. Wcisnąć stelaż na styk do bagażnika
7. Wepchnąć gondolę
8. Siłowo zamknąć klapę bagażnika
9. Otrzeć pot z czoła, jechać
Po przyjeździe na miejsce powtórzyć od końca. Potem raz jeszcze złożyć wszystko i rozłożyć pod domem. Bajka. Miesięczny fitness jednego dnia.
Z zazdrością obserwuję jak siostra jednym ruchem wkłada niezłożony (a jedynie zmniejszony o rączkę) wózek do swojego Citroena Berlingo. Oj zazdroszczę! A dzieciaki ma poprzypinane w fotelikach na bazach, wyjmuje je lekko niczym torebkę. Z Bebetto tak lekko nie ma. A kiedy już wypakuję wózek siostry psy z radością wycierają (zwłaszcza jeden) swoje ociekające śliną fafle w moją piękną jasną gondolę. Z zewnątrz nic się nie dzieje, wystarczy przetrzeć i jest jak nowa. Wewnątrz jednak wyściełana jest cała na biało i jasny materiał strasznie się brudzi. Mamy ją już 3,5 miesiąca, i w miejscach gdzie najczęściej się jej dotyka pojawiły się już nieestetyczne naloty. Nie ma jak wyprać, bo materiał nieściągalny. Musiałabym całą gondolkę namoczyć i wystawić na słońce, a wózek niezbędny codziennie. Wystarczy chwila nieuwagi przy wkładaniu wózka do bagażnika i już kolejna plama gotowa. Dla takiej pedantki estetycznej jak ja - zupełnie niepraktyczne rozwiązanie. Mogłaby być ta gondola również od środka z materiału jak cała reszta - łatwiej byłoby utrzymać ją w czystości.
Mówią (np.Zuzi), że gondola jest duża. Owszem, jest spora, ale moja Pola ledwo się w niej mieści. Na długość zostało jej tylko 10cm, na szerokość rączki leżą już na styk. Przy dopakowaniu kocykiem gondolka jest idealna, a nawet ciut za mała. Nie polecam, w związku z tym, mamom, które mają zamiar używać jej zimą. Gruby kombinezon i puchaty kocyk + 3-miesięczne niemowlę - nie uda się. A przy tym gondolka ledwo mieści się w tym naszym bagażniku. No nie rozumiem!
Nie rozumiem również innych mechanizmów, które na pierwszy rzut oka są świetne, a na dłuższą metę świadczą o krótkowzroczności projektanta. Daszek w gondolce, chowany "diwajs", który chroni bobasa przed słońcem, jest absolutnie świetny. Gdyby jednak był 2x dłuższy, całkowicie rozwiązałby problem parasolki (której brak) czy osłonki przeciwsłonecznej (którą dorobiłam). Można chronić się przed słońcem na wiele sposobów, ale po co, skoro wystarczyłoby jeden patent nieco ulepszyć? Podobnie odpinany tył budki, który po zdjęciu pokrowca pokryty jest tylko siateczką, mającą zapewnić niemowlęciu przewiewną atmosferę w upalne dni. Owszem, cyrkulacja powierza dobra, ale za to poziom słońca w gondoli wzrasta o miliard stopni i dziecku jest jeszcze cieplej. W chłodne dni się sprawdza, ale jest nieprzydatne. Impas. Super skrętne przednie koła, które na co dzień pomagają i to bardzo, od święta przeszkadzają. Wtedy trzeba pojazd zatrzymać, pójść, schylić się, przekręcić, wstać, odpalić maszynę i jechać dalej. Kiedy ma się ten manewr wykonać kilka razy na odcinku 500 metrów - cierpliwość się kończy.
Suma sumarum - nie jest najlepiej. Mam nadzieję, że spacerówka będzie lepsza niż gondolka, ale coś widzę, że niekoniecznie. Próbowałam ją ostatnio zrozumieć i skończyło się na frustracji i porzuceniu sprzętu. Wróci mąż, on się tym zajmie, ale już widzę, że logika np. pasów pozostawia wiele do życzenia - oby była to tylko moja nieudolna interpretacja.
Nie jest jednak najgorzej. Bebetto Luca ma też swoje dobre strony. Jestem absolutnie zachwycona jego zwrotnością. W domu nie mam najmniejszych problemów z wyjściem/wyjazdem, a sprawa nie jest prosta! W jednym miejscu obracam wózek o 360 stopni, manewruję lekko na mikro przestrzeniach, chodzi płynnie i cichutko. Jest ciężki (co jest wadą, np. jeśli mieszka się w bloku i wózek trzeba znosić), ale mnie powozi się go zdecydowanie lepiej dzięki jego wadze. Rozpędzony sam ciśnie do przodu. Zdecydowanym atutem jest też torba z wózka - bardzo pojemna. Zazwyczaj mieści w sobie:
- 5 pieluszek, chusteczki nawilżane - całe opakowanie, pieluszkę tetrową, pieluszkę flanelową
- zabawki Poli (minimum 5, 6 sztuk)
- torbę izotermiczną z butelką a czasem dwoma butelkami
- ubranko na zmianę i alternatywy pogodowe (body, spodnie, kaftanik, sweterek, kurteczka)
- pudełko plastikowe z przekąskami dla mamy (10x15cm)
- książkę dla mamy i książeczkę dla Poli (jeśli idziemy do ogrodu)
- osłonkę przeciwsłoneczną i moskitierę
- portfel, telefon komórkowy, chusteczki, klucze (z wieeelkim brelokiem)
Czasem zabieram też do niej kocyk. A do torby pod wózkiem pakuję butlę 1,5 litra wody mineralnej, folię przeciwdeszczową i koc piknikowy (względnie zakupy, choć nie lubię się schylać i wolę nieść w siatce). Dodatkowo wózek posiada uchwyt na kubek/butelkę, co usprawnia pochód młodej mamie (i niemłodej pewnie też). Należy jednak uważać, bo uchwyt zamontowany jest lekko pod kątem i z papierowego kubka a'la Starbucks zwyczajnie się wylewa. Termiczne sprawdzają się świetnie. Dobrym pomysłem jest też regulowana rączka od kierownicy, która pomaga w różnych, dziwnych sytuacjach.
A po napakowaniu zostało mi jeszcze sporo miejsca i lekko zamknęłam całość. |
Podsumowując nie jestem w stanie wydać werdyktu. Wózek niby dobry, świetny nawet, ale czasem tak mnie wkurza, że mam ochotę cisnąć nim w dal. Trudno się zdecydować na jedną opinię, dlatego nasza relacja jest ambiwalentna - albo go uwielbiam, albo nienawidzę. On chyba odwzajemnia te uczucia, bo czasem sunie gładko, a momentami nie jest w stanie pokonać prostego wybrzuszenia na chodniku. Generalnie lubimy się, ale zdecydowanie nie kochamy.
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Chrzciliśmy!
Siostra wczorajszego wieczora do Poli: "Moja ty mała poganeczko". Dziś nakładała jej białą szatkę, którą moja córeczka ochoczo wpakowała do buzi. Szczycę się dużym dzieckiem, a dziś Polka wyglądała jak mała kruszynka. 3-miesięczny brzdąc w towarzystwie samych starszaków (chrzczone były jeszcze 3 inne dziewczynki, wszystkie w "spacerówkach"). A wyglądała pięknie!
Ubrana we włoskie wdzianko przywiezione przez dziadków prezentowała się wybornie. Nikt nie zauważył, że spodnium był ciut ciut za mały (guziczki na nóżkach musiałam zostawić odpięte, bo michelinki Poli się nie mieściły). Zaraz po ceremonii chrztu, którą Polka w połowie przespała, w połowie przebąblowała - przebrałam malutką w sukienkę. Dziewczyna zaliczyła dwie kreacje niczym królowa brytyjska. Powodzenie miała większe, zdecydowanie większe, niż jakiekolwiek znane mi arystokratyczne osobistości. Celebryctwo Poli objawiało się niesłabnącą atencją wszystkich członków mojej rodziny. Chyba wszystkie ciotki miały ją dziś na rękach. Babcie również nie szczędziły sił i naręcza pełne miały Polkowych uśmiechów i radości. Dziadkowie obdarzeni zostali absolutną miłością - Polka gaworzyła w głos, śmiała się do nich obezwładniając całkowicie ich męskie, silne i zasłonięte kurtuazją serca. Stateczni panowie (jeden siwy, drugi łysy) odwzajemniali zatem jej starania i równie zawzięcie ćwiczyli zbitkę "a-gu".
Obdarowali nas wszyscy najpiękniej, ale o tym innym razem. Dzień był bardzo długi, Pola najgrzeczniejsza. Po powrocie do domu usnęła. Wcześniej zważona trochę mnie zmartwiła, bo wychodzi na to, że dziewczyna przybrała tylko 70g/tydzień. A w stosunku do czwartku chudłaby mi 20g! Żarty się skończyły, w tym tygodniu znów idziemy do lekarza, bo przecież nie może być, żeby mi Pola źle jadła. Przecież tak ją kocham najmocniej, że nie mogę bezczynnie czekać, aż mi ją w przychodni zważą za miesiąc!
Salon był jej! Restauracja Bar Fartuch i Kicz, w której urządziliśmy fetę cała urządzona jest w stylu bawialnianym. Wygodne krzesła, domowe jedzenie, puchate kanapy, pianino. Tańce, hulańce, swawole. Mój tata, muzyk z zamiłowania, wygrywał ragtime'y, a jedna z sióstr i pewna 2-letnia Eliza tańczyły wirując na prowizorycznym parkieciku.
Domową atmosferę zapewnił nie tylko wystrój restauracji, ale także wiktuały przywiezione przez nas na miejsce. Tort bezowy cioci Basi zrobił furorę nawet wśród gremium restauratorów (a zaznaczyć muszę, że mój przyszły szwagier robi w katowickiej Kryształowej - kto słyszał, ten wie). Trzypiętrowy poduszkowiec z bez suszonych 24 godziny w piekarniku, przekładany słynnym kremem a'la spirol - 0,75ml czystego spirytusu w czystym cukrze! Po kawałku nie sposób wsiąść za kierownicę. Tort jest tak legendarny, że sięga dawnych czasów, kiedy to kilkunastoletnie dzieci nieopatrznie próbując co też znajduje się pomiędzy pysznymi bezami, upijały się odrobinę i uwielbiały ciocię Basię za zafundowany im przedsmak dorosłości. Do tortu dodaliśmy jeszcze ciasta - Lady piekła wczoraj pół dnia szarlotki breast feeding friendly. Kuzynka przywiozła jeden z lepszych serników, jakie jadłam (mój i tak najlepszy, a co!). Słodkocie rozeszły się w mig, a pani właścicielka pytała, czy pieczemy na zamówienie.
sobota, 14 czerwca 2014
Pod nieobecność mamy...
A ojcem mój mąż jest wybitnym. Co rano, kiedy polka przed 7 rozpoczyna swoje harce i swawole on wstaje razem z nią i kilka godzin później przynosi mi do łóżka małego, roześmianego głodomorka do karmienia. Swoją poranną wachtę odbywa nawet, gdy na rano do pracy. Robią mi nawet z Polą śniadanie, więc wstaję sobie spokojnie "na gotowe". A po przyjściu z pracy nosi, kołysze, zabawia - córkę swą. Odciąża mój biedny nadgarstek i kręgosłup przejmując dziecię. Wszystko to robi chętnie i z zapałem, bo Pola nagradza go za to najpiękniejszymi uśmiechami na świecie. W środku nocy przewija, razem ze mną masuje Poli brzuszek (w sytuacjach kryzysowych). Porzuca pracę i wraca do domu, kiedy sobie nie radzę. Jeździ dla mnie po sklepach i wraca z darami z promocji, spodniami wypatrzonymi w internecie, rzeczami odłożonymi "na kasie" po telefonicznej konsultacji z panią sklepową. Siedzi w domu z dzieckiem, kiedy ja awaryjnie muszę wyjść, powozi Polkę na spacerach. A do tego jeszcze wybacza mi ataki niezadowolenia i marudzenia, że coś tam czasem zrobi źle (no ale przecież kto nie robi źle czasem!).
Smutno mu czasem, kiedy schodzi na dół do moich rodziców a oni zachwycają się Polą niczym dzieciątkiem betlejemskim. Żal mu, że moim ją pokazuje, a swoim nie może, bo dalej mieszkają i rzadko odwiedzają. Wkurza się też na mnie, kiedy nadaję na Teściową z Sanepidu, bo przecież on na swoją teściową złego słowa nigdy nie powiedział. Dziś pękał z dumy na spacerze - on z Polką na sobie, Teściowa obok. Prawie nie widuje się ze swoimi rodzicami, a i Poli do Katowic nie zabieramy (bo jak wiadomo, ta lubi spokój). Dziś wzięliśmy i mąż miał ją całą dla siebie, w swoim domu, wśród swoich rodziców. Dodatkowo jeszcze ja na wychodnym, więc nie wyrywałam jej panicznie po 5 minutach z cudzych rąk, nie pouczałam całej rodziny jak ją trzymać, co lubi, czego nie lubi. Nie okrywałam jej kocykiem, nie sprawdzałam czy jej ciepło - jednocześnie nie ufając osądowi męża. Słowem - nie było mnie. Nie podważałam jego kompetencji ani autorytetu i był tatą na medal. Mam wrażenie, że kiedy mnie nie ma mąż radzi sobie z Polką o wiele lepiej, niż kiedy notorycznie go pouczam czy poprawiam. Bo w sumie, co to za różnica, czy dziecko będzie miało białą czapeczkę, czy różową - ważne, że wiatr nie wieje do uszu. Nie ważne też czy ubierze mąż śpiworek na bluzę czy odwrotnie - ważne, żę Pola ma ciepło. Przykładów można wyliczać w nieskończoność - ważne, że oboje wrócili do domu szczęśliwi i bezpieczni.
A ja trafiłam na wyprzedaż w Lindex i zarzucam z zadowolenia moją nową czupryną.
środa, 11 czerwca 2014
Co robimy cały dzień?
Dziecko przewinięte, czyste, nakarmione. Co dalej? Pola należy (od samego początku) do dzieci aktywnych, które wymagają ciągłej uwagi. Lubi być zabawiana niczym hrabianka na włościach. Ostatnio lubi, gdy dodatkowo służba (my) obnosi ją z wizytacją po folwarku. Ale ileż można nosić 6,5 kilowe niemowlę ze zwichniętym nadgarstkiem? Otóż mało można. Pozostaje więc zabawianie:
Czytanie
Pola od dawna już czyta swoje książeczki. Zachwyca się obrazkami próbując uchwycić w dłoń wizerunek psa czy rękawiczek. Nam z mężem nie kończą się fabuły. Wybiegamy w przyszłość i opowiadamy co będzie się działo w związku z kotem czy latawcem. Innym razem opowiadamy jej teorię konstrukcji sanek czy przypowieści biblijne inspirowane owocami (tudzież dzieła literatury klasycznej). Obnosimy małą po bibliotece i pokazujemy jej książki mamusi (fabularyzowane) i tatusia (teoretyczne). Poezji jej nie pokazujemy, bo metafora jako język błędu mogłaby popsuć raczkujące gaworzenie Poli - i tej wersji będę się trzymała. Pola lubi swoje książeczki, lubi też nasze.
Grzechotanie
Osobiście uważam, że to uwłacza inteligencji i motoryce mojej córki, jak potrząsam jej przed nosem grzechotką i oczekuję uśmiechów czy radości. Z czego tu się cieszyć? Ani nie może się jej spokojnie przypatrzeć, ani zjeść. Poza tym - to żadne wyzwanie poznawcze tak patrzeć tępo za zabawką. Uchwycenie żyrafki w dłoń czy zabawa małym pieskiem - to jest to! Grzechotki weszły na wyższy poziom i są teraz obsługiwane przez Polę. Moja mała dziewczynka potrząsa nimi, wypuszcza, chce chwycić i przewraca się do nich na bok. Wyrzuca je z bujaczka (najwyraźniej coś między nimi zaszło, ale nie chce o tym rozmawiać), kwęka, że zmieniła zdanie i grzechotki mogą już wracać do jej łask. Uroczy spektakl.
Karuzela
Karuzela służy ogarnianiu domu. Ponieważ mogę Polę zostawić bezpiecznie w łóżeczku wpatrzoną w wirujące ptaszki często pozwalam sobie w tym czasie na toaletę czy ekstrawagancję w postaci rozwieszenia prania czy podgrzania obiadu. W związku z czym dbam o antyfeministyczne skłonności mojego dziecka. Pola będzie po prostu kojarzyła prace domowe z miłą muzyką i intrygującym ruchem zabawek. Nie ma chyba nic lepszego niż wpojenie kobiecie ekscytacji sprzątaniem w podświadomość (koniecznie w wieku niemowlęcym!). Na szczęście Pola tak jak mocno interesuje się karuzelką, równie szybko się nią nudzi.
Muzyka
Dostaliśmy ostatnio serię The Best Kids Ever - 4 płyty pełnie szlagierów wczesnego przedszkola. Niektórych nie znoszę (Dźwięko łapka), inne uwielbiam (A ja mam psa). Nie potrafię sama zrozumieć czemu Natalia Kukulska poszła na spacer bez psa, którego dopiero co dostała (mąż również), drażni nas niekonsekwencja z czołówki Smerfów: "Kto się boi Gargamela niechaj zaraz idzie spać bo to film dla tych co się lubią bać". Niektórych zwyczajnie nie rozumiem: w standardzie muzyki fitness Hop hop do góry (skaczmy razem jak kangury - gdybym pomyliła tytuł, chodzi o tę właśnie pieśń) pojawia się fraza "na sasanach" i nie mam pojęcia jakie słowo przekręcam, ale tego nie da się zrozumieć! Poza klasyką dziecięcą słuchamy też nowości, bo mamusia pracować musi i aktualnie obmyśla kilka nowych recenzji, m.in. Coldplay. Zespołowi jestem dozgonnie wdzięczna, bo ilekroć ich puszczam Polka zasypia. Podobnie z Red Hot Chilli Pepers (ostatni album). Zapoznajemy ją z ważnymi dla nas gatunkami czy zespołami odpowiednio:
Mąż: Queen, Ray Charles, Muse
Ja: The Doors, wszelki zasób country, którym dysponuję; Pink Martini (i inne)
Rozmowa
Prowadzę ją z Polą dwutorowo: albo "na doroślaka", czyli informuję ją o statusie wszystkich domowników i sprawozdaję się z wykonanych zadań podczas jej drzemki. Raportuję też plany przyszłościowe; albo "na bobasa", czyli gaworzymy ile wlezie (głównie ja). Obie formy rozmowy podobają się Poli nad wyraz, bo uśmiecha się całymi swoimi bezzębnymi dziąsełkami.
A kiedy Pola śpi... cóż, uzupełniam wpisy na blogu i spokojnie sprawdzam co słychać u innych bloggerek. Właśnie... co Wy robicie ze swoimi niemowlakami? Wiem, że zasób zajęć jest mocno ograniczony, ale może mnie zainspirujecie?
Czytanie
Pola od dawna już czyta swoje książeczki. Zachwyca się obrazkami próbując uchwycić w dłoń wizerunek psa czy rękawiczek. Nam z mężem nie kończą się fabuły. Wybiegamy w przyszłość i opowiadamy co będzie się działo w związku z kotem czy latawcem. Innym razem opowiadamy jej teorię konstrukcji sanek czy przypowieści biblijne inspirowane owocami (tudzież dzieła literatury klasycznej). Obnosimy małą po bibliotece i pokazujemy jej książki mamusi (fabularyzowane) i tatusia (teoretyczne). Poezji jej nie pokazujemy, bo metafora jako język błędu mogłaby popsuć raczkujące gaworzenie Poli - i tej wersji będę się trzymała. Pola lubi swoje książeczki, lubi też nasze.
Grzechotanie
Osobiście uważam, że to uwłacza inteligencji i motoryce mojej córki, jak potrząsam jej przed nosem grzechotką i oczekuję uśmiechów czy radości. Z czego tu się cieszyć? Ani nie może się jej spokojnie przypatrzeć, ani zjeść. Poza tym - to żadne wyzwanie poznawcze tak patrzeć tępo za zabawką. Uchwycenie żyrafki w dłoń czy zabawa małym pieskiem - to jest to! Grzechotki weszły na wyższy poziom i są teraz obsługiwane przez Polę. Moja mała dziewczynka potrząsa nimi, wypuszcza, chce chwycić i przewraca się do nich na bok. Wyrzuca je z bujaczka (najwyraźniej coś między nimi zaszło, ale nie chce o tym rozmawiać), kwęka, że zmieniła zdanie i grzechotki mogą już wracać do jej łask. Uroczy spektakl.
Karuzela
Karuzela służy ogarnianiu domu. Ponieważ mogę Polę zostawić bezpiecznie w łóżeczku wpatrzoną w wirujące ptaszki często pozwalam sobie w tym czasie na toaletę czy ekstrawagancję w postaci rozwieszenia prania czy podgrzania obiadu. W związku z czym dbam o antyfeministyczne skłonności mojego dziecka. Pola będzie po prostu kojarzyła prace domowe z miłą muzyką i intrygującym ruchem zabawek. Nie ma chyba nic lepszego niż wpojenie kobiecie ekscytacji sprzątaniem w podświadomość (koniecznie w wieku niemowlęcym!). Na szczęście Pola tak jak mocno interesuje się karuzelką, równie szybko się nią nudzi.
Muzyka
Dostaliśmy ostatnio serię The Best Kids Ever - 4 płyty pełnie szlagierów wczesnego przedszkola. Niektórych nie znoszę (Dźwięko łapka), inne uwielbiam (A ja mam psa). Nie potrafię sama zrozumieć czemu Natalia Kukulska poszła na spacer bez psa, którego dopiero co dostała (mąż również), drażni nas niekonsekwencja z czołówki Smerfów: "Kto się boi Gargamela niechaj zaraz idzie spać bo to film dla tych co się lubią bać". Niektórych zwyczajnie nie rozumiem: w standardzie muzyki fitness Hop hop do góry (skaczmy razem jak kangury - gdybym pomyliła tytuł, chodzi o tę właśnie pieśń) pojawia się fraza "na sasanach" i nie mam pojęcia jakie słowo przekręcam, ale tego nie da się zrozumieć! Poza klasyką dziecięcą słuchamy też nowości, bo mamusia pracować musi i aktualnie obmyśla kilka nowych recenzji, m.in. Coldplay. Zespołowi jestem dozgonnie wdzięczna, bo ilekroć ich puszczam Polka zasypia. Podobnie z Red Hot Chilli Pepers (ostatni album). Zapoznajemy ją z ważnymi dla nas gatunkami czy zespołami odpowiednio:
Mąż: Queen, Ray Charles, Muse
Ja: The Doors, wszelki zasób country, którym dysponuję; Pink Martini (i inne)
Rozmowa
Prowadzę ją z Polą dwutorowo: albo "na doroślaka", czyli informuję ją o statusie wszystkich domowników i sprawozdaję się z wykonanych zadań podczas jej drzemki. Raportuję też plany przyszłościowe; albo "na bobasa", czyli gaworzymy ile wlezie (głównie ja). Obie formy rozmowy podobają się Poli nad wyraz, bo uśmiecha się całymi swoimi bezzębnymi dziąsełkami.
A kiedy Pola śpi... cóż, uzupełniam wpisy na blogu i spokojnie sprawdzam co słychać u innych bloggerek. Właśnie... co Wy robicie ze swoimi niemowlakami? Wiem, że zasób zajęć jest mocno ograniczony, ale może mnie zainspirujecie?
poniedziałek, 9 czerwca 2014
Upał
Godzina 6:00:
Polka wstaje. Budzi się obok mnie roześmiana i zadowolona. Całe łóżko dla nas, mąż wrócił do domu nad ranem i padł na kanapę ziejąc alkoholem na pół pokoju (jego pół). Z córeczką gadamy, gaworzymy, śmiejemy się. Sielanka. Mąż chrapie nieopodal, kot rozciągnięty w nogach. Rolety pozaciągane.
Godzina 7:00:
Wstajemy i rozpoczynamy z małą zabiegi pielęgnacyjne, pannica reflektuje na zmianę pieluszki. Ubieramy się odświętnie: bodziak, kiecka, nowe skarpety. Pola zachwycona swoim wyglądam śmieje się w głos do lustra. Przyjmuje dzielnie kropelki z witaminą D3 (już bez K! Jest w końcu duża), kropelki na brzuszek już mniej chętnie. Próbujemy obudzić tatę, ale ten bełkocze i śpi dalej. Niech śpi, pójdziemy z wizytą do dziadków na dół. Tam zamieszanie! Lady już zdążyła upiec ciasto, Ojciec planuje strategicznie przyjęcie gości popołudniem. Śniadanie dawno zjedzone. Mówią, że można się kąpać, bo oni wody już odkręcać nie będą (jak się później okaże - nic bardziej mylnego). Wracamy na górę:
Godzina 8:00
Budzimy tatusia, tym razem skutecznie. Działamy w podgrupach. Mąż nadzoruje Polkę w jej łóżeczku, ja się kąpię. Ja robię śniadanie, mąż się kąpie. Biega między samochodem a naszym poddaszem pakując wózek, nosidełko. Wraca z komunikatem, że na dworze już hica i żebym Poli zdjęła skarpety. Ja zamiast tego ubieram jej ciepłe rajtuzki - w kościele będzie przecież zimno.
Godzina 9:00:
Wyjeżdżamy. Wszyscy spóźnieni, Ojciec wściekły, Lady z gracją, my z mężem w popłochu, Polka z cierpiętniczą miną, bo już jej gorąco. W aucie chwila luzu, klima odkręcona na full. Ja prowadzę. Dojeżdżamy do kościoła w pół godziny. Msza już trwa, ale udaje nam się załapać na "żal za grzechy" - za tydzień chrzcimy. W konfesjonale spotykam swoją siostrę, a to niespodzianka. Obie ciśniemy do księdza po podpisy na karteczkach. Ksiądz nie reaguje, mimo iż obie mamy na karteczce info "Spowiedź rodzica". Ktoś coś pomylił. Mąż negocjuje, żeby siostra wyspowiadała się dwa razy. Msza trwa nad wyraz długo. Ksiądz z ambony streszcza cały nowy numer "Niedzieli". Wcale nie jest chłodno. Upał powoli wdziera się do wnętrza. Nowa architektura, dach z blachy, robi się puszka. Rozbieram Polkę, wychodzimy. Przed kościołem, w pełnym słońcu, tłum kumoszek rozprawia o jakości kazania. Przyłączamy się, rodzina. Chcemy odpalać auto, a w środku miliard stopni. Wracamy do domu ze zmęczoną już Polą z klimą chodzącą na najwyższych obrotach.
Godzina 12:00:
Przyjeżdżają goście. Na dworze parasole przeciwsłoneczne nie działają. Słońce umiejętnie wdziera się na stół i okalające go krzesła. Żar z grilla nie polepsza sytuacji. Polka ukryta na naszym poddaszu dzielnie walczy z temperaturą. Ubrana w cieniutki rampersik żąda jedzenia. Upocona usypia. Nagle z ogrodu odzywa się moja siostrzenica. Siostra woła mnie drąc się na cały dom. Polka budzi się niezadowolona, już nie zaśnie. Schodzimy na dół. Krótkie starcie z ciotką, niezręczne riposty, jesteśmy na dworze. Nie wiem gdzie cieplej - tam, czy na naszym poddaszu. Pola mruży oczy przed słońcem. Nasmarowana kremem błyszczy się jak Edward ze Zmierzchu. Uciekamy do cienia. To niewiele zmienia, bo w gondolce i tak jest gorąco. Powietrze stoi. Stoimy też wszyscy przy stole robiąc rotacje wokół jednego, zacienionego krzesła. Ojciec odpala kominek z grillem i wszyscy współczują mu ciężkiej pracy w pocie czoła. Uciekamy z Polką w dal ogrodu, chowamy się pod drzewami. Mała umęczona upałem nadal nie chce spać. Chce jeść. Karmię przy całej rodzinie. "Czy mam odwrócić wzrok" - pyta wuj."Sam zdecyduj" - stwierdzam umęczona wszystkim i karmię dalej. Ludzie rozchodzą się do zajęć w podgrupach. Polkę przejmuje Lady i wywozi pod drzewa. Po chwili przychodzę, karmię, mała usypia. Odłożona do wózka budzi się od razu. Przewijam a Pola radośnie wierzga z gołą pupą. 15:00 - idziemy do domu, karmię, Polka zasypia.
Godzina 17:30:
Dzwony kościelne budzą Polę. Mała płacze tak, że przekrzykuje dzwonnicę. Dokarmiam mocno, Pola zasypia.
Godzina 21:00:
Polka budzi siebie i nas. Powoli robi się coraz chłodniej więc zmieniam jej rampersa na piżamkę, przebieram pieluszkę na taką nocną, dokarmiam już w łóżku, zasypiamy obie. Zaliczamy karmienie świadome ok 12:00 i 3:00, karmienie nieświadome trwa prawie całą noc. Mąż odkłada Polę do dostawki, chwilę później budzę się, a mała jest przy mnie. Obie śpimy mocno.
Godzina 5:30:
Pobudka! Pola gotowa do działania. "Kochanie, to twoja kolej" - decyduję i śpię dalej. Mąż zabawia, nosi, zmienia pieluszkę. Przynosi Polę do karmienia ok 7:00. W domu przyjemnie, chłodno. Ubieram małą w rampersa bez rękawków, jest nam wszystkim dobrze.
Godzina 11:00:
Pola już dawno przebrana w sukienkę i majtki z falbanką (popołudniem goście). W domu temperatura skacze do 27 stopni. Na dworze 32, odczuwalne 40. Siedzimy przy wiatraku, w pokoju małej chodzi przenośny wentylator. Schładza do 25-ciu. Na karmienie wyłączam, wzrasta do 27.
Godzina 15:00:
Nie wytrzymujemy i schodzimy piętro niżej. Tam jest chłodniej. Zachwycona Polka zasypia od razu. Śpi do przyjścia gości.
Godzina 17:00:
Przyjmujemy znajomych w ogrodzie. Temperatura ok 30 stopni, powietrze stoi. Ja upocona, Polka też. Wozimy się wózkiem między drzewami, trzymamy Polę pod parasolem. Znajomi z córeczką, wulkanem energii, zachwyceni Polą. Zmieniamy lokal, bo Polka głodna.
Godzina 18:30:
Pola chce zasnąć. Sama dałam chwilę wcześniej małej Oli mikrofon - teraz dziwię się, że mała go używa. W domu jak na koncercie - jest echo, pogłos i krzycząca wokalistka. Polka zasypia mimo to, budzi się na refren. Wzdycha i nie śpi.
Godzina 20:00:
Goście wychodzą, kąpiemy Polę, mała zasypia. Podgrzewam atmosferę w domu gotując spaghetti na kolację. Tak, spaghetti! Z pomidorami! Oglądamy Game of thrones i pałaszujemy węglowodany. Polka śpi nadal.
Godzina 22:00:
Zawiedziona dzisiejszym odcinkiem odpalam kompa, wybieram pomiędzy: blogiem, kąpielą, snem. Ustalam kolejność. Zaraz zamknę się w łazience i wannie pełnej zimnej wody, gdzie pewnie zasnę. Ze zdziwieniem wspominam mój rok we Włoszech, słonecznej Ligurii, gdzie upał dochodził do 40-tu stopni.
Polka wstaje. Budzi się obok mnie roześmiana i zadowolona. Całe łóżko dla nas, mąż wrócił do domu nad ranem i padł na kanapę ziejąc alkoholem na pół pokoju (jego pół). Z córeczką gadamy, gaworzymy, śmiejemy się. Sielanka. Mąż chrapie nieopodal, kot rozciągnięty w nogach. Rolety pozaciągane.
Godzina 7:00:
Wstajemy i rozpoczynamy z małą zabiegi pielęgnacyjne, pannica reflektuje na zmianę pieluszki. Ubieramy się odświętnie: bodziak, kiecka, nowe skarpety. Pola zachwycona swoim wyglądam śmieje się w głos do lustra. Przyjmuje dzielnie kropelki z witaminą D3 (już bez K! Jest w końcu duża), kropelki na brzuszek już mniej chętnie. Próbujemy obudzić tatę, ale ten bełkocze i śpi dalej. Niech śpi, pójdziemy z wizytą do dziadków na dół. Tam zamieszanie! Lady już zdążyła upiec ciasto, Ojciec planuje strategicznie przyjęcie gości popołudniem. Śniadanie dawno zjedzone. Mówią, że można się kąpać, bo oni wody już odkręcać nie będą (jak się później okaże - nic bardziej mylnego). Wracamy na górę:
Godzina 8:00
Budzimy tatusia, tym razem skutecznie. Działamy w podgrupach. Mąż nadzoruje Polkę w jej łóżeczku, ja się kąpię. Ja robię śniadanie, mąż się kąpie. Biega między samochodem a naszym poddaszem pakując wózek, nosidełko. Wraca z komunikatem, że na dworze już hica i żebym Poli zdjęła skarpety. Ja zamiast tego ubieram jej ciepłe rajtuzki - w kościele będzie przecież zimno.
Godzina 9:00:
Wyjeżdżamy. Wszyscy spóźnieni, Ojciec wściekły, Lady z gracją, my z mężem w popłochu, Polka z cierpiętniczą miną, bo już jej gorąco. W aucie chwila luzu, klima odkręcona na full. Ja prowadzę. Dojeżdżamy do kościoła w pół godziny. Msza już trwa, ale udaje nam się załapać na "żal za grzechy" - za tydzień chrzcimy. W konfesjonale spotykam swoją siostrę, a to niespodzianka. Obie ciśniemy do księdza po podpisy na karteczkach. Ksiądz nie reaguje, mimo iż obie mamy na karteczce info "Spowiedź rodzica". Ktoś coś pomylił. Mąż negocjuje, żeby siostra wyspowiadała się dwa razy. Msza trwa nad wyraz długo. Ksiądz z ambony streszcza cały nowy numer "Niedzieli". Wcale nie jest chłodno. Upał powoli wdziera się do wnętrza. Nowa architektura, dach z blachy, robi się puszka. Rozbieram Polkę, wychodzimy. Przed kościołem, w pełnym słońcu, tłum kumoszek rozprawia o jakości kazania. Przyłączamy się, rodzina. Chcemy odpalać auto, a w środku miliard stopni. Wracamy do domu ze zmęczoną już Polą z klimą chodzącą na najwyższych obrotach.
Godzina 12:00:
Przyjeżdżają goście. Na dworze parasole przeciwsłoneczne nie działają. Słońce umiejętnie wdziera się na stół i okalające go krzesła. Żar z grilla nie polepsza sytuacji. Polka ukryta na naszym poddaszu dzielnie walczy z temperaturą. Ubrana w cieniutki rampersik żąda jedzenia. Upocona usypia. Nagle z ogrodu odzywa się moja siostrzenica. Siostra woła mnie drąc się na cały dom. Polka budzi się niezadowolona, już nie zaśnie. Schodzimy na dół. Krótkie starcie z ciotką, niezręczne riposty, jesteśmy na dworze. Nie wiem gdzie cieplej - tam, czy na naszym poddaszu. Pola mruży oczy przed słońcem. Nasmarowana kremem błyszczy się jak Edward ze Zmierzchu. Uciekamy do cienia. To niewiele zmienia, bo w gondolce i tak jest gorąco. Powietrze stoi. Stoimy też wszyscy przy stole robiąc rotacje wokół jednego, zacienionego krzesła. Ojciec odpala kominek z grillem i wszyscy współczują mu ciężkiej pracy w pocie czoła. Uciekamy z Polką w dal ogrodu, chowamy się pod drzewami. Mała umęczona upałem nadal nie chce spać. Chce jeść. Karmię przy całej rodzinie. "Czy mam odwrócić wzrok" - pyta wuj."Sam zdecyduj" - stwierdzam umęczona wszystkim i karmię dalej. Ludzie rozchodzą się do zajęć w podgrupach. Polkę przejmuje Lady i wywozi pod drzewa. Po chwili przychodzę, karmię, mała usypia. Odłożona do wózka budzi się od razu. Przewijam a Pola radośnie wierzga z gołą pupą. 15:00 - idziemy do domu, karmię, Polka zasypia.
Godzina 17:30:
Dzwony kościelne budzą Polę. Mała płacze tak, że przekrzykuje dzwonnicę. Dokarmiam mocno, Pola zasypia.
Godzina 21:00:
Polka budzi siebie i nas. Powoli robi się coraz chłodniej więc zmieniam jej rampersa na piżamkę, przebieram pieluszkę na taką nocną, dokarmiam już w łóżku, zasypiamy obie. Zaliczamy karmienie świadome ok 12:00 i 3:00, karmienie nieświadome trwa prawie całą noc. Mąż odkłada Polę do dostawki, chwilę później budzę się, a mała jest przy mnie. Obie śpimy mocno.
Godzina 5:30:
Pobudka! Pola gotowa do działania. "Kochanie, to twoja kolej" - decyduję i śpię dalej. Mąż zabawia, nosi, zmienia pieluszkę. Przynosi Polę do karmienia ok 7:00. W domu przyjemnie, chłodno. Ubieram małą w rampersa bez rękawków, jest nam wszystkim dobrze.
Godzina 11:00:
Pola już dawno przebrana w sukienkę i majtki z falbanką (popołudniem goście). W domu temperatura skacze do 27 stopni. Na dworze 32, odczuwalne 40. Siedzimy przy wiatraku, w pokoju małej chodzi przenośny wentylator. Schładza do 25-ciu. Na karmienie wyłączam, wzrasta do 27.
Godzina 15:00:
Nie wytrzymujemy i schodzimy piętro niżej. Tam jest chłodniej. Zachwycona Polka zasypia od razu. Śpi do przyjścia gości.
Godzina 17:00:
Przyjmujemy znajomych w ogrodzie. Temperatura ok 30 stopni, powietrze stoi. Ja upocona, Polka też. Wozimy się wózkiem między drzewami, trzymamy Polę pod parasolem. Znajomi z córeczką, wulkanem energii, zachwyceni Polą. Zmieniamy lokal, bo Polka głodna.
Godzina 18:30:
Pola chce zasnąć. Sama dałam chwilę wcześniej małej Oli mikrofon - teraz dziwię się, że mała go używa. W domu jak na koncercie - jest echo, pogłos i krzycząca wokalistka. Polka zasypia mimo to, budzi się na refren. Wzdycha i nie śpi.
Godzina 20:00:
Goście wychodzą, kąpiemy Polę, mała zasypia. Podgrzewam atmosferę w domu gotując spaghetti na kolację. Tak, spaghetti! Z pomidorami! Oglądamy Game of thrones i pałaszujemy węglowodany. Polka śpi nadal.
Godzina 22:00:
Zawiedziona dzisiejszym odcinkiem odpalam kompa, wybieram pomiędzy: blogiem, kąpielą, snem. Ustalam kolejność. Zaraz zamknę się w łazience i wannie pełnej zimnej wody, gdzie pewnie zasnę. Ze zdziwieniem wspominam mój rok we Włoszech, słonecznej Ligurii, gdzie upał dochodził do 40-tu stopni.
Polka marynarska |
sobota, 7 czerwca 2014
Piknik vol.3
Nasz z Polką trzeci piknik, reszta miała ich pewnie więcej. W rachubach się już pogubiłam - kto był na którym, kogo nie było, kiedy jaka pogoda itp. To nie istotne. Jak zawsze najważniejsze towarzystwo.
Dziś królował nam Ben - pośród pięknych dam: Milly, Poli i Marty. Mamy robiły jak zwykle za: leżaczek, nosidełko, bar mleczny, entetainment center. Posiedziałyśmy, pogadałyśmy, a oto i efekty:
Dziś królował nam Ben - pośród pięknych dam: Milly, Poli i Marty. Mamy robiły jak zwykle za: leżaczek, nosidełko, bar mleczny, entetainment center. Posiedziałyśmy, pogadałyśmy, a oto i efekty:
Cudowna Dori z Martkiem-wiertkiem. Ta dziewczynka ma power! |
Zuzi zakochana w swojej Milly (mieszkają tu) |
Mały aniołek Milly |
Sprawczyni całego zamieszania, Judyta z Mama Silesia i jej stylowy Ben |
Moja najpiękniejsza, pamiasta (rampers) Polka w ramionach najlepszego taty na świecie (mąż) |
Tatusiowie wpadli oczywiście na końcowy chillout. Tu w wykonaniu polsko-angielskim |
Na koniec jeszcze odrobina uroku osobistego Martusi |
I własnoręcznie ułożony napis na trawie - 100 lat od Poli, Milly i Martka (oraz mam) dla nieobecnego Młodego z Lajfstajla Baby Blog! Malec dziś świętuje swoje 2-gie urodziny! Najlepszego!! |
Zmęczona, ale zadowolona Pola w drodze do domu (dłuuugiej połączonej z ekwilibrystycznym karmieniem w trakcie jazdy bez wyjmowania dziecka z fotelika!) |
Weekendu początek (i koniec)
Mówią, jaki pierwszy dzień, taka cała reszta - weekendu. Ten zaczyna się wybornie. Pola zrobiła dziś pobudkę o 5 rano, gotowa do manewrów. Już w nocy coś nie pasowało, bo budziła się do karmienia jak w zegarku co 2,5 godziny (co jej się nie zdarzyło jeszcze nigdy). Niby wszystko ok, ale obie jakieś napięte i niewyspane. Mąż poszedł w ruch i zabawiał małą do 7 rano. Potem krótka dżemka (30 min.) i dalej Pola gotowa do zabawy.
Sobie myślę - do fryzjera się umówię. Piknik z dziewczynami ustawię sobie od 11:30, wszystko zdążę. Rano Pola mniej marudna, mąż spokojnie zrobi z nią rundkę po centrum, a ja wyjdę piękna i szałowa z salonu. Dzwonię, jest termin, mam tam być za godzinę - działamy. Kiedy w 20 minut zebrałam siebie i niemowlę (i Męża!) pani z salonu oddzwoniła, że niestety pan fryzjer nie jest w stanie dojechać do swojej jakże wymagającej pracy na szumną 10-tą (pomijając fakt, że miał tam być w stroju apelowym od 9 rano i czekać na miłe klientki). To ja jestem w stanie pochwytać pakowanie torby dla Poli, swoje piknikowe strawy, męża przekupić żeby coś tam, coś tam, wziąć prysznic, ubrać się i już, już wsadzać małą do auta, a jakiś Jollero nie jest w stanie na czas do pracy bez obciążenia dzieckiem, karmieniem, rodziną, organizacją? Wiem, bo na ostatniej wizycie opowiedział mi jak to cudownie znowu być singlem. Na szafot!
Eh, to przecież nic takiego. Fryzjer nie wypalił. Co z tego, że nie wypala już od blisko 6-ciu miesięcy. Soboty nie trzeba przecież liczyć jako pierwszego dnia weekendu. Można ten zaliczyć a conto piątkowego popołudnia. To zaś jawi się równie pesymistyczną feerią barw:
Gnałam co sił w silniku na spotkanie na Uczelni. Ważne, trzeba było wrócić do działania. Na spotkanie stawiły się 3 osoby, czyli o jakieś 9 mniej, niż powinno. Po krótkiej i niemerytorycznej (w tak licznym gronie) dyskusji zostało mi jeszcze trochę czasu. Miałam do wyboru - albo stać w korku, albo skoczyć na pół godzinki do Silesii i wracać do domu, jak korek się rozładuje. Zamiast tego stałam w korku w stronę Chorzowa (lokalni wiedzą), w Silesii miałam w sumie jakieś 10 minut na zwartą akcję w Lindex'ie, przy kasie okazało się, że portfel został w domu. Dawaj z powrotem do auta! Mąż dzwoni, że Polka nie chce ani butelki, ani łyżeczką, ani bez mamy. Gaz do dechy i wpakowałam się prosto w korek pod rondem. Potem jeszcze tylko totalny zator na Roździeńskiego. Myślę - jadę skrótem. Były remonty, ale w listopadzie ubiegłego roku. Miło było stwierdzić, że pewne rzeczy się nie zmieniają. Na trasie skrótu nadal wszystkie blokady, pozamykane ulice, brak asfaltu. Kiedy już wydostałam się z tej klęski budowlanej czekała na mnie już jadąca 40/h ciężarówka Poczty Polskiej. Potem jeszcze tylko transport złomu, kilka tradycyjnych "piździków", liczne zmiany świateł i ostatecznie wykończona, z prawie pustym bakiem, dotarłam do płaczącej córeczki, padłam na łóżko i obie zasnęłyśmy (Pola jedząc). Usypianie wieczorne - znów płacz i godzina z głowy. Nie, piątek też się nie nada, na początek fajnego weekendu.
Może chociaż niedziela? 9-ta rano - msza za babcię w odległym hen hen kościele u zaprzyjaźnionego księdza. Jedziemy z Polką same, bo mąż pewnie będzie jeszcze w terenie po omijającej mnie dziś 30-ce kolegi. Potem goście, goście, siedzenie przy stole z rodziną (czego Polka i ja nie znosimy, bo to niesprzyjające spokojowi i relaksacji małego niemowlęcia). Koniec weekendu zapowiada się więc nerwowo i kłótliwie, a co! Jestem pewna, że frustrację wyładuję na kimkolwiek z domowników, niepomna na ich liczne zasługi i ordery. Poza oczywiście Polą, ta jest pod ochroną.
Smaruję ją zatem kremem i jedziemy pinkikować. Dziewczynki tam zawsze humor poprawiają. Recepta na złość i smutek: Zuzi i Milly, Judyta i Ben, Dorotka i Martek (I hope so!).
Sobie myślę - do fryzjera się umówię. Piknik z dziewczynami ustawię sobie od 11:30, wszystko zdążę. Rano Pola mniej marudna, mąż spokojnie zrobi z nią rundkę po centrum, a ja wyjdę piękna i szałowa z salonu. Dzwonię, jest termin, mam tam być za godzinę - działamy. Kiedy w 20 minut zebrałam siebie i niemowlę (i Męża!) pani z salonu oddzwoniła, że niestety pan fryzjer nie jest w stanie dojechać do swojej jakże wymagającej pracy na szumną 10-tą (pomijając fakt, że miał tam być w stroju apelowym od 9 rano i czekać na miłe klientki). To ja jestem w stanie pochwytać pakowanie torby dla Poli, swoje piknikowe strawy, męża przekupić żeby coś tam, coś tam, wziąć prysznic, ubrać się i już, już wsadzać małą do auta, a jakiś Jollero nie jest w stanie na czas do pracy bez obciążenia dzieckiem, karmieniem, rodziną, organizacją? Wiem, bo na ostatniej wizycie opowiedział mi jak to cudownie znowu być singlem. Na szafot!
Eh, to przecież nic takiego. Fryzjer nie wypalił. Co z tego, że nie wypala już od blisko 6-ciu miesięcy. Soboty nie trzeba przecież liczyć jako pierwszego dnia weekendu. Można ten zaliczyć a conto piątkowego popołudnia. To zaś jawi się równie pesymistyczną feerią barw:
Gnałam co sił w silniku na spotkanie na Uczelni. Ważne, trzeba było wrócić do działania. Na spotkanie stawiły się 3 osoby, czyli o jakieś 9 mniej, niż powinno. Po krótkiej i niemerytorycznej (w tak licznym gronie) dyskusji zostało mi jeszcze trochę czasu. Miałam do wyboru - albo stać w korku, albo skoczyć na pół godzinki do Silesii i wracać do domu, jak korek się rozładuje. Zamiast tego stałam w korku w stronę Chorzowa (lokalni wiedzą), w Silesii miałam w sumie jakieś 10 minut na zwartą akcję w Lindex'ie, przy kasie okazało się, że portfel został w domu. Dawaj z powrotem do auta! Mąż dzwoni, że Polka nie chce ani butelki, ani łyżeczką, ani bez mamy. Gaz do dechy i wpakowałam się prosto w korek pod rondem. Potem jeszcze tylko totalny zator na Roździeńskiego. Myślę - jadę skrótem. Były remonty, ale w listopadzie ubiegłego roku. Miło było stwierdzić, że pewne rzeczy się nie zmieniają. Na trasie skrótu nadal wszystkie blokady, pozamykane ulice, brak asfaltu. Kiedy już wydostałam się z tej klęski budowlanej czekała na mnie już jadąca 40/h ciężarówka Poczty Polskiej. Potem jeszcze tylko transport złomu, kilka tradycyjnych "piździków", liczne zmiany świateł i ostatecznie wykończona, z prawie pustym bakiem, dotarłam do płaczącej córeczki, padłam na łóżko i obie zasnęłyśmy (Pola jedząc). Usypianie wieczorne - znów płacz i godzina z głowy. Nie, piątek też się nie nada, na początek fajnego weekendu.
Może chociaż niedziela? 9-ta rano - msza za babcię w odległym hen hen kościele u zaprzyjaźnionego księdza. Jedziemy z Polką same, bo mąż pewnie będzie jeszcze w terenie po omijającej mnie dziś 30-ce kolegi. Potem goście, goście, siedzenie przy stole z rodziną (czego Polka i ja nie znosimy, bo to niesprzyjające spokojowi i relaksacji małego niemowlęcia). Koniec weekendu zapowiada się więc nerwowo i kłótliwie, a co! Jestem pewna, że frustrację wyładuję na kimkolwiek z domowników, niepomna na ich liczne zasługi i ordery. Poza oczywiście Polą, ta jest pod ochroną.
Smaruję ją zatem kremem i jedziemy pinkikować. Dziewczynki tam zawsze humor poprawiają. Recepta na złość i smutek: Zuzi i Milly, Judyta i Ben, Dorotka i Martek (I hope so!).
czwartek, 5 czerwca 2014
Prezenty na dzień dziecka!
Dzień dziecka to kolejna okazja do prezentowych szaleństw. O tym, co ja kupiłam i dla kogo (między innymi) pisałam już wcześniej. Nie pisałam jednak jeszcze o tym, co Pola dostała. Ograniczona moja aktywność na bloggerze jest oczywiście dyktowana brzuszkowymi rewelacjami Poli, które powoli się niwelują, aczkolwiek nie zanikają jeszcze całkiem. Podobne objawy daje teraz nuda... Gdy już, już chciałam wysmarować soczystego posta, Polka z niecierpliwości uderzała swoje zabawki tak mocno, że jedna z nich niemalże szturchnęła mnie w ramię. Przerwałam działania i jak przykładna macież zajęłam się dzieckiem. A jest się czym zajmować! Na wizycie kontrolnej stuknęło nam 6,5 kilo! Moja mała (!) kluseczka powoli nudzi się też swoją matą edukacyjną i bujaczkiem, lubi być noszona i zabawiana. Najchętniej uczestniczy w rozmowach intelektualnych w kuchni. Słucha o ciężkim dniu w pracy (Lady), o sposobach na przyrządzanie obiadu dla karmiącej (Lady), o nietypowych pomysłach na biznes (Ojciec). Gdy zaś opuszczam własną strefę rodzicielską w naszej kuchni Pola słucha o swoich sukcesach rozwojowych (ja) i o przygodach akademickich (mąż). Powoli niecierpliwią ją książeczki (tudzież moja narracja). Mąż jest w tym zdecydowanie lepszy, choć dziś, przyznaję sobie samej medal za kreatywność. Opisałam Poli latawiec jako standardowy środek transportu w blisko 5-cio minutowym wywodzie. Cóż, szkolonam do snucia absurdalnych fabuł.
Prawdziwym wyzwaniem będą klocki, które Pola dostała od mojej siostry. Będą musiały na nią trochę poczekać, bo ich wykończenie jest decydowanie kids-unfriendly. Ostre rogi nie sprzyjają rozwojowi niemowlęcej percepcji. Za to na klockach są świetne obrazki i pokazywane Poli przez mamę sprawiają małej dziewczynce dużo radości. Całość stanowi pakiet 3 w 1 - zwierzątka, literki, cyferki. Można przerobić nimi cały kurs pierwszej klasy podstawówki - nauczyć dziecko alfabetu, liczenia (dodawania, odejmowania itp.) i zaznajomić z podstawowymi zagadnieniami przyrody wiejskiej (krowa), miejskiej (pies) i egzotycznej (nosorożec). Wszystko drewniane, czyli takie, jak lubię najbardziej. Niestety efekt psuje lakierowana powłoka, więc nie wiem, czy w stosownym czasie nie skuszę się na zupełnie inne, takie dedykowane dla wieku 0-1. Dopóki jednak Polka wyraźnie ich nie odrzuci to i ja nie będę - odkładam na później.
Siostra przywiozła też dwa cudne rampersy na lato. Jeden w rozmiarze 74, drugi 80. Obstawiam, że 74 Polka będzie nosiła jesienią, 80 zimą tudzież wczesną wiosną. Już miałam prosić o paragon celem wymiany, ale coś mnie tknęło i zestawiłam dary z posiadaną w szafie rozmiarówką i o dziwo - 80-ka równa się luźnej 68-ce! Wyprałam, zapowiadają upały, będę testowała (wtedy też zamieszczę zdjęcia).
Kluczowym prezentem jest jednak prezent od mamy (mnie). W dnio-dziecięcy poranek udałam się do komnaty z kołowrotkiem i w dwie godziny uszyłam dla Poli zawieszkę nad przewijak. Smutno mi było zawsze, gdy mała cieszyła się na widok tandetnej lampy wiszącej gdzieś nad nią. Chciałam, by miała tam coś super, z czego będzie się szczerze radować. Udało mi się uzyskać zamierzony efekt, bo teraz przewijana Pola patrzy w górę i śmieje się w głos z uszytej przeze mnie chmurki i kropelek. Pewnie ów śmiech nie najlepiej świadczy o moich zdolnościach szwalniczych, ale i tak uważam radość swojej córki za najlepszy efekt tych dwóch godzin przy maszynie!
Prawdziwym wyzwaniem będą klocki, które Pola dostała od mojej siostry. Będą musiały na nią trochę poczekać, bo ich wykończenie jest decydowanie kids-unfriendly. Ostre rogi nie sprzyjają rozwojowi niemowlęcej percepcji. Za to na klockach są świetne obrazki i pokazywane Poli przez mamę sprawiają małej dziewczynce dużo radości. Całość stanowi pakiet 3 w 1 - zwierzątka, literki, cyferki. Można przerobić nimi cały kurs pierwszej klasy podstawówki - nauczyć dziecko alfabetu, liczenia (dodawania, odejmowania itp.) i zaznajomić z podstawowymi zagadnieniami przyrody wiejskiej (krowa), miejskiej (pies) i egzotycznej (nosorożec). Wszystko drewniane, czyli takie, jak lubię najbardziej. Niestety efekt psuje lakierowana powłoka, więc nie wiem, czy w stosownym czasie nie skuszę się na zupełnie inne, takie dedykowane dla wieku 0-1. Dopóki jednak Polka wyraźnie ich nie odrzuci to i ja nie będę - odkładam na później.
Siostra przywiozła też dwa cudne rampersy na lato. Jeden w rozmiarze 74, drugi 80. Obstawiam, że 74 Polka będzie nosiła jesienią, 80 zimą tudzież wczesną wiosną. Już miałam prosić o paragon celem wymiany, ale coś mnie tknęło i zestawiłam dary z posiadaną w szafie rozmiarówką i o dziwo - 80-ka równa się luźnej 68-ce! Wyprałam, zapowiadają upały, będę testowała (wtedy też zamieszczę zdjęcia).
Spoiler: opalacz/rampers/rompers - Smyk Cool Club |
Kluczowym prezentem jest jednak prezent od mamy (mnie). W dnio-dziecięcy poranek udałam się do komnaty z kołowrotkiem i w dwie godziny uszyłam dla Poli zawieszkę nad przewijak. Smutno mi było zawsze, gdy mała cieszyła się na widok tandetnej lampy wiszącej gdzieś nad nią. Chciałam, by miała tam coś super, z czego będzie się szczerze radować. Udało mi się uzyskać zamierzony efekt, bo teraz przewijana Pola patrzy w górę i śmieje się w głos z uszytej przeze mnie chmurki i kropelek. Pewnie ów śmiech nie najlepiej świadczy o moich zdolnościach szwalniczych, ale i tak uważam radość swojej córki za najlepszy efekt tych dwóch godzin przy maszynie!
Matka i Polka na wybiegu ogrodowym
Subskrybuj:
Posty (Atom)