sobota, 7 czerwca 2014

Weekendu początek (i koniec)

Mówią, jaki pierwszy dzień, taka cała reszta - weekendu. Ten zaczyna się wybornie. Pola zrobiła dziś pobudkę o 5 rano, gotowa do manewrów. Już w nocy coś nie pasowało, bo budziła się do karmienia jak w zegarku co 2,5 godziny (co jej się nie zdarzyło jeszcze nigdy). Niby wszystko ok, ale obie jakieś napięte i niewyspane. Mąż poszedł w ruch i zabawiał małą do 7 rano. Potem krótka dżemka (30 min.) i dalej Pola gotowa do zabawy.

Sobie myślę - do fryzjera się umówię. Piknik z dziewczynami ustawię sobie od 11:30, wszystko zdążę. Rano Pola mniej marudna, mąż spokojnie zrobi z nią rundkę po centrum, a ja wyjdę piękna i szałowa z salonu. Dzwonię, jest termin, mam tam być za godzinę - działamy. Kiedy w 20 minut zebrałam siebie i niemowlę (i Męża!) pani z salonu oddzwoniła, że niestety pan fryzjer nie jest w stanie dojechać do swojej jakże wymagającej pracy na szumną 10-tą (pomijając fakt, że miał tam być w stroju apelowym od 9 rano i czekać na miłe klientki). To ja jestem w stanie pochwytać pakowanie torby dla Poli, swoje piknikowe strawy, męża przekupić żeby coś tam, coś tam, wziąć prysznic, ubrać się i już, już wsadzać małą do auta, a jakiś Jollero nie jest w stanie na czas do pracy bez obciążenia dzieckiem, karmieniem, rodziną, organizacją? Wiem, bo na ostatniej wizycie opowiedział mi jak to cudownie znowu być singlem. Na szafot!

Eh, to przecież nic takiego. Fryzjer nie wypalił. Co z tego, że nie wypala już od blisko 6-ciu miesięcy. Soboty nie trzeba przecież liczyć jako pierwszego dnia weekendu. Można ten zaliczyć a conto piątkowego popołudnia. To zaś jawi się równie pesymistyczną feerią barw:

Gnałam co sił w silniku na spotkanie na Uczelni. Ważne, trzeba było wrócić do działania. Na spotkanie stawiły się 3 osoby, czyli o jakieś 9 mniej, niż powinno. Po krótkiej i niemerytorycznej (w tak licznym gronie) dyskusji zostało mi jeszcze trochę czasu. Miałam do wyboru - albo stać w korku, albo skoczyć na pół godzinki do Silesii i wracać do domu, jak korek się rozładuje. Zamiast tego stałam w korku w stronę Chorzowa (lokalni wiedzą), w Silesii miałam w sumie jakieś 10 minut na zwartą akcję w Lindex'ie, przy kasie okazało się, że portfel został w domu. Dawaj z powrotem do auta! Mąż dzwoni, że Polka nie chce ani butelki, ani łyżeczką, ani bez mamy. Gaz do dechy i wpakowałam się prosto w korek pod rondem. Potem jeszcze tylko totalny zator na Roździeńskiego. Myślę - jadę skrótem. Były remonty, ale w listopadzie ubiegłego roku. Miło było stwierdzić, że pewne rzeczy się nie zmieniają. Na trasie skrótu nadal wszystkie blokady, pozamykane ulice, brak asfaltu. Kiedy już wydostałam się z tej klęski budowlanej czekała na mnie już jadąca 40/h ciężarówka Poczty Polskiej. Potem jeszcze tylko transport złomu, kilka tradycyjnych "piździków", liczne zmiany świateł i ostatecznie wykończona, z prawie pustym bakiem, dotarłam do płaczącej córeczki, padłam na łóżko i obie zasnęłyśmy (Pola jedząc). Usypianie wieczorne - znów płacz i godzina z głowy. Nie, piątek też się nie nada, na początek fajnego weekendu.

Może chociaż niedziela? 9-ta rano - msza za babcię w odległym hen hen kościele u zaprzyjaźnionego księdza. Jedziemy z Polką same, bo mąż pewnie będzie jeszcze w terenie po omijającej mnie dziś 30-ce kolegi. Potem goście, goście, siedzenie przy stole z rodziną (czego Polka i ja nie znosimy, bo to niesprzyjające spokojowi i relaksacji małego niemowlęcia). Koniec weekendu zapowiada się więc nerwowo i kłótliwie, a co! Jestem pewna, że frustrację wyładuję na kimkolwiek z domowników, niepomna na ich liczne zasługi i ordery. Poza oczywiście Polą, ta jest pod ochroną.

Smaruję ją zatem kremem i jedziemy pinkikować. Dziewczynki tam zawsze humor poprawiają. Recepta na złość i smutek: Zuzi i Milly, Judyta i Ben, Dorotka i Martek (I hope so!).

3 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że dziewczęta dopisały! A fryzjer zbulwersował mnie.. jak on mógł Ci to zrobić!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cos mi sie wydaje ze fryzjer przykacowal;-)Dori

    OdpowiedzUsuń

Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!