Namiary na fotograf udostępnię każdej chętnej na super sesję brzuszkową. Isia nie tylko wprowadziła dziś dużo zabawy na nasze poddasze. Sprawiła, że Polka będzie miała niesamowitą pamiątkę pełną ciepła i miłości. Kilka fot załączam jako koncepcyjnych:
piątek, 31 stycznia 2014
Sesja brzuszkowa
Sesje ciążowe uważałam do tej pory za przereklamowane. Głównie ze względu na moją wagę, która oscyluje wokół niebezpiecznych cyfr. Po dłuższym namyśle zdecydowałam jednak, że nie mogę nie mieć ani jednego zdjęcia z Polą w brzuchu. Sama chętnie zobaczyłabym takie foto mojej mamy ze mną czy siostrą pod sercem. Poprosiłam więc znajomą fotograf o użyczenie swojego talentu i zrobienie mi kilku fotek, które upamiętnią końcówkę tej ciąży. Efekty niesamowite, bo nagle zrobiło mi się ze sobą... nie tak ciężko. Pola już teraz na zdjęciach wyszła fenomenalnie. Po całym czwartku ciszy w eterze i braku ruchliwości (już chciałam jechać na KTG na IP!) mała poczuła się jak modelka i zaczęła znów dźgać mnie pod prawym żebrem w rytm migawki. Skoro jej się spodobało - i ja, i mąż postanowiliśmy świetnie się pobawić.
Namiary na fotograf udostępnię każdej chętnej na super sesję brzuszkową. Isia nie tylko wprowadziła dziś dużo zabawy na nasze poddasze. Sprawiła, że Polka będzie miała niesamowitą pamiątkę pełną ciepła i miłości. Kilka fot załączam jako koncepcyjnych:
Namiary na fotograf udostępnię każdej chętnej na super sesję brzuszkową. Isia nie tylko wprowadziła dziś dużo zabawy na nasze poddasze. Sprawiła, że Polka będzie miała niesamowitą pamiątkę pełną ciepła i miłości. Kilka fot załączam jako koncepcyjnych:
środa, 29 stycznia 2014
Cudne detale - czyli co robić z nadmiarem pieniędzy
Mamy już chyba wszystko dla Poli. Czas zatem przeglądać rzeczy niepotrzebne, które karmią tylko wzrok mamusi, zalatują ekskluzywnością i pustym portfelem. Nie będziemy ich kupować, ale pooglądać nie zaszkodzi! Niektóre można zrobić samemu:
Pajacyk Dwell Studio - od jutra dostępny na mamissima.pl |
Body Dwell Studio - od jutra na mamissima.pl |
Kolejne cudo od Dwell Studio. Cen nie znamy jeszcze, ale obstawiam ok 100-150zł |
Śpiworek Dwell Studio, ok 220zł. Śpiworek ciężko zrobić samemu, ale jeśli już płacić tyle kasy to może cieplejszy: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=479290505520481&set=a.219132558202945.48207.209203049195896&type=3&theater |
Dywan (!) Lorena Canals za jedyne 576zł (mamissima.pl). Taki dywan ciężko będzie zrobić samemu, ale wycięcie go z wykładziny (kształt) i ładne jej obrębienie z pewnością nie będzie tak kosztowne. |
poniedziałek, 27 stycznia 2014
Mieszkanie
Brakuje mi dziś bardzo niezależności. Mieszkanie u rodziców ma oczywiste, ekonomiczne benefity. Ma też przy tym niemożność używania cudzego piekarnika bez narażania się na niepotrzebne pytania czy komentarze. Najbardziej jednak znacząca jest potencjalność odwiedzin: trzeba zachować całkowitą czujność. Blisko pół roku terapii zajęło mi pogodzenie się z tym specyficznym rodzajem zależności od współmieszkańców i wypracowanie mechanizmów ochronnych w postaci klasycznego "tumiwisizmu". Kiedy jednak zamknięta w zimnym domu spędzam dnie kreatywnie surfując po sieci i oczekując skurczy przepowiadających... tęskno mi do tego roku włoskiego ciepełka.
Pamiętam to uczucie, kiedy wynurzałam się z gąszczu kamienic, z chłodu obcych murów, cudzych historii, okropnego brudu bruku pod stopami i wpadałam prosto w objęcia włoskiego słońca. Otulało mnie ciepło i przez chwilę czułam delikatne łaskotanie promieni słońca na twarzy. Zaraz potem upał zalewał mnie całkowicie i znów chciałam uciekać w małe piekiełko centro storico. Italia ma to do siebie, że zawsze daje jeszcze jedną możliwość, coś nieoczekiwanego. Wychodząc z domu nie sądziłam, że na szerszej ulicy wiatr przyniesie mi zapach świeżych ziół czy ryb morskich, że nagle, spomiędzy kamienic wyłoni się upalny żar, że mur jednego pałacu będzie zimny jak lód, drugiego zaś gorący i nagrzany. Chłodny i późny wieczór, muskany podmuchami morza i szumem fal zawsze zadziwiająco wyciągał z wszystkich możliwych zakamarków zaduch, ciepło, duchotę. Jak to możliwe, że te chłodne, zimne, nieprzyjemne kamienice, fronty pałaców, zacienione, omszałe vicoli wieczorem wydychały żar całego dnia ziejąc parą niczym średniowieczne potwory? Ach, jakże przyjemnie mi tam było, w tym piekiełku Genui. Równina ciepła i dolina morskich potworów.
Sama recepcja przestrzeni pozwalała mi być wolną, przeżywać sobie, niczym Ania te jej szumiące topole. Wszystko było tam moim małym rytuałem: od porannego espresso po słuchanie muzyki w porcie. Tej rytualności mi brak. Teraz wszystko jest dostosowane do czyichś standardów bądź możliwości lokalowych. Z jednej strony mąż, z drugiej rodzice, z trzeciej wieś, z której nijak się ruszyć. Uciekam w Internet zamiast ruszyć na spacer. Przeżywać nie ma co - każdy kąt wioski znam na pamięć od dzieciństwa. Nie mam też czym przeżywać, bo zamotana w warstwy koców, swetrów i jesionek turlam się obolale (zazwyczaj od sypialni do łazienki). Wróciłabym tam jeszcze na rok, do tej niezobowiązującej Italii. Tym razem do Florencji, nie Genui. Ta toskańska kraina wiecznej sztuki wydaje mi się bardziej dorosła i dojrzała. Idealna, by snuć się od Piazza della Signoria do brzegów Arno, między uliczkami pełnymi tratorii z zawrotnymi, proturystycznymi cenami. Pamiętam tam jeden mały sklepik, któraś z przecznic od Galerii degli Uffizi. Wiła się alejka najpierw malowniczo, później dziwnie młodzieżowo - pełna pozamykanych na czas siesty rolet, pomalowanych graffiti raczej nie na zamówienie właścicieli. Kilka otwartych, rodzinnych interesów z dala od głównego szlaku turystycznego nadal liczyło na przypadkowych, zabłąkanych Amerykanów, których uda się nieco drożej nakarmić. Między klasycznymi ristorante wystawał mały szyld sklepiku z płytami winylowymi. Ach, jak w środku było mi dobrze! Tchnęło mnie to do uruchomienia w domu starego gramofonu rodziców (z którego do tej pory wypada igła). Kupiłabym nowy. I słuchała Boba Dylana w jakimś florenckim mieszkaniu, patrząc na kamienicę naprzeciwko i czując, wiatr przynoszący opowieści o tym, co za plątaniną kamienic, uliczek i średniowiecznego smrodku.
Pamiętam to uczucie, kiedy wynurzałam się z gąszczu kamienic, z chłodu obcych murów, cudzych historii, okropnego brudu bruku pod stopami i wpadałam prosto w objęcia włoskiego słońca. Otulało mnie ciepło i przez chwilę czułam delikatne łaskotanie promieni słońca na twarzy. Zaraz potem upał zalewał mnie całkowicie i znów chciałam uciekać w małe piekiełko centro storico. Italia ma to do siebie, że zawsze daje jeszcze jedną możliwość, coś nieoczekiwanego. Wychodząc z domu nie sądziłam, że na szerszej ulicy wiatr przyniesie mi zapach świeżych ziół czy ryb morskich, że nagle, spomiędzy kamienic wyłoni się upalny żar, że mur jednego pałacu będzie zimny jak lód, drugiego zaś gorący i nagrzany. Chłodny i późny wieczór, muskany podmuchami morza i szumem fal zawsze zadziwiająco wyciągał z wszystkich możliwych zakamarków zaduch, ciepło, duchotę. Jak to możliwe, że te chłodne, zimne, nieprzyjemne kamienice, fronty pałaców, zacienione, omszałe vicoli wieczorem wydychały żar całego dnia ziejąc parą niczym średniowieczne potwory? Ach, jakże przyjemnie mi tam było, w tym piekiełku Genui. Równina ciepła i dolina morskich potworów.
Sama recepcja przestrzeni pozwalała mi być wolną, przeżywać sobie, niczym Ania te jej szumiące topole. Wszystko było tam moim małym rytuałem: od porannego espresso po słuchanie muzyki w porcie. Tej rytualności mi brak. Teraz wszystko jest dostosowane do czyichś standardów bądź możliwości lokalowych. Z jednej strony mąż, z drugiej rodzice, z trzeciej wieś, z której nijak się ruszyć. Uciekam w Internet zamiast ruszyć na spacer. Przeżywać nie ma co - każdy kąt wioski znam na pamięć od dzieciństwa. Nie mam też czym przeżywać, bo zamotana w warstwy koców, swetrów i jesionek turlam się obolale (zazwyczaj od sypialni do łazienki). Wróciłabym tam jeszcze na rok, do tej niezobowiązującej Italii. Tym razem do Florencji, nie Genui. Ta toskańska kraina wiecznej sztuki wydaje mi się bardziej dorosła i dojrzała. Idealna, by snuć się od Piazza della Signoria do brzegów Arno, między uliczkami pełnymi tratorii z zawrotnymi, proturystycznymi cenami. Pamiętam tam jeden mały sklepik, któraś z przecznic od Galerii degli Uffizi. Wiła się alejka najpierw malowniczo, później dziwnie młodzieżowo - pełna pozamykanych na czas siesty rolet, pomalowanych graffiti raczej nie na zamówienie właścicieli. Kilka otwartych, rodzinnych interesów z dala od głównego szlaku turystycznego nadal liczyło na przypadkowych, zabłąkanych Amerykanów, których uda się nieco drożej nakarmić. Między klasycznymi ristorante wystawał mały szyld sklepiku z płytami winylowymi. Ach, jak w środku było mi dobrze! Tchnęło mnie to do uruchomienia w domu starego gramofonu rodziców (z którego do tej pory wypada igła). Kupiłabym nowy. I słuchała Boba Dylana w jakimś florenckim mieszkaniu, patrząc na kamienicę naprzeciwko i czując, wiatr przynoszący opowieści o tym, co za plątaniną kamienic, uliczek i średniowiecznego smrodku.
Santa Maria del Fiore, Florencja |
Logistyka temperatury
Aż przekleństwa cisną się na usta! Utknęła w błędnym kole absolutnie wszystkiego. Najbardziej podstawowa rzecz: sikanie, nie jest bezpieczna w domu moich rodziców. Sytuację naszkicuję dosyć szybko (mimo niewątpliwie intymnego tematu rozprawy).
Tata zainstalował reduktor ciśnienia wody, co oznacza, że woda odkręcona na niższym poziomie domu uniemożliwia dopływ wody do wyższych kondygnacji. W praktyce: siedzę namydlona, z mokrą głową w zimnej wannie chłodząc siebie i moją Polę. Ponadto w naszej łazience postanowił nie instalować grzejnika. Tłumaczył to zawiłym wywodem ekonomicznym o pragmatyce dogrzewania elektrycznym grzejniczkiem - kiedy zajdzie potrzeba. Problem w tym, że w nocy temperatura spada tam poniżej 10 stopni. Sikanie w takich warunkach (plus wyziębienie w wannie chwilę wcześniej) prowadzi do ciągłego zapalenia pęcherza. Do tego dochodzi debilna regulacja cieplna w domu. Grzejniki włączone są na przysłowiowy "full" od 7:00 do 8:00 rano, potem nadchodzi fala zimna (czyli akurat wtedy, kiedy jestem w domu!). Kiedy mam np. mokrą głowę, albo nie daj Boże - chwilę pobędę bez skarpetek - zaczynam siorbać nosem. Przeziębienia - NOTORYCZNE - nie sprzyjają leczeniu infekcji pęcherza w zimnej łazience.
Przez całą ciążę miałam z tym problemy. Cały czas bakterie w badaniach moczu, dwa opakowania Uroseptu, dwa opakowania Furaginu, antybiotyk Zinnat (który swoją drogą doprowadził do zapalenia błony śluzowej żołądka i 24-godzinnych wymiotów). A teraz znów to samo. Furaginu mam nie brać, Urosept już dawno nie pomaga. Lekarka proponuje jeszcze inny antybiotyk (tym razem Keflex). Nie chciałam brać go bez powodu, bo mała i tak już jest mocno obciążona całą tą farmakologią. Zrobienie badania moczu nie wydawało się aż tak trudne: co za filozofia - sikasz do probówki rano, zawozisz do laboratorium i gotowe. Tymczasem okazuje się, że nasikanie do jakiejkolwiek probówki zgodnie z procedurą oddawania moczu w temperaturze 10 stopni, przy zimnej porcelanie, bólu pęcherza i 5:35 rano w zimnym mieszkaniu graniczy z cudem. Mimo, że mieszkam koło kościoła - cud się nie stał i nie udało się. Pierwszy poranny mocz przepadł. Gdy podejmę tę próbę jutro będzie już nieco za późno, by na umówioną wizytę lekarską przynieść wyniki badania na posiew (laboratorium zwyczajnie się nie wyrobi). Będę zatem miała tylko ogólne badanie moczu z niemożliwą wręcz ilością bakterii, co zdyskwalifikuje mnie całkowicie do rodzenia w wodzie (nikt nie wpuści bakterii do wanny!). Nie mam też szansy wyleczyć tej infekcji przed porodem, bo przyjmowanie tych wszystkich leków trwa zazwyczaj do 7 dni, kolejnych tyle czeka się na wyniki badań kontrolnych, później na wizytę lekarską i nagle okazuje się, że już dawno rodzę.
A jak w tych okolicznościach będę rodziła? Bez środków znieczulających (alergia), bez znieczulenia zewnątrzoponowego (szpital nie praktykuje), bez naturalnych metod łagodzenia bólu (woda w wannie). Zostaną mi jedynie prysznice na oddziale i TENS z Tchibo, który i tak działa tylko kierunkowo na bóle krzyżowe i można używać go w jednej tylko fazie porodu (nie tej, kiedy leki przeciwbólowe byłyby wskazane!).
Jeśli w takim tonie zaczynam tydzień - aż boję się, co będzie działo się dalej! Zapalenie dróg moczowych hula więc w najlepsze, w domu dalej w c**j zimno (bo jedynie żargon budowlany wydaje się tu teraz na miejscu), na dworze mróz. I po co mamusia uczyła całe życie nie siadać na betonie, jak w domu gorsze warunki?
Tata zainstalował reduktor ciśnienia wody, co oznacza, że woda odkręcona na niższym poziomie domu uniemożliwia dopływ wody do wyższych kondygnacji. W praktyce: siedzę namydlona, z mokrą głową w zimnej wannie chłodząc siebie i moją Polę. Ponadto w naszej łazience postanowił nie instalować grzejnika. Tłumaczył to zawiłym wywodem ekonomicznym o pragmatyce dogrzewania elektrycznym grzejniczkiem - kiedy zajdzie potrzeba. Problem w tym, że w nocy temperatura spada tam poniżej 10 stopni. Sikanie w takich warunkach (plus wyziębienie w wannie chwilę wcześniej) prowadzi do ciągłego zapalenia pęcherza. Do tego dochodzi debilna regulacja cieplna w domu. Grzejniki włączone są na przysłowiowy "full" od 7:00 do 8:00 rano, potem nadchodzi fala zimna (czyli akurat wtedy, kiedy jestem w domu!). Kiedy mam np. mokrą głowę, albo nie daj Boże - chwilę pobędę bez skarpetek - zaczynam siorbać nosem. Przeziębienia - NOTORYCZNE - nie sprzyjają leczeniu infekcji pęcherza w zimnej łazience.
Przez całą ciążę miałam z tym problemy. Cały czas bakterie w badaniach moczu, dwa opakowania Uroseptu, dwa opakowania Furaginu, antybiotyk Zinnat (który swoją drogą doprowadził do zapalenia błony śluzowej żołądka i 24-godzinnych wymiotów). A teraz znów to samo. Furaginu mam nie brać, Urosept już dawno nie pomaga. Lekarka proponuje jeszcze inny antybiotyk (tym razem Keflex). Nie chciałam brać go bez powodu, bo mała i tak już jest mocno obciążona całą tą farmakologią. Zrobienie badania moczu nie wydawało się aż tak trudne: co za filozofia - sikasz do probówki rano, zawozisz do laboratorium i gotowe. Tymczasem okazuje się, że nasikanie do jakiejkolwiek probówki zgodnie z procedurą oddawania moczu w temperaturze 10 stopni, przy zimnej porcelanie, bólu pęcherza i 5:35 rano w zimnym mieszkaniu graniczy z cudem. Mimo, że mieszkam koło kościoła - cud się nie stał i nie udało się. Pierwszy poranny mocz przepadł. Gdy podejmę tę próbę jutro będzie już nieco za późno, by na umówioną wizytę lekarską przynieść wyniki badania na posiew (laboratorium zwyczajnie się nie wyrobi). Będę zatem miała tylko ogólne badanie moczu z niemożliwą wręcz ilością bakterii, co zdyskwalifikuje mnie całkowicie do rodzenia w wodzie (nikt nie wpuści bakterii do wanny!). Nie mam też szansy wyleczyć tej infekcji przed porodem, bo przyjmowanie tych wszystkich leków trwa zazwyczaj do 7 dni, kolejnych tyle czeka się na wyniki badań kontrolnych, później na wizytę lekarską i nagle okazuje się, że już dawno rodzę.
A jak w tych okolicznościach będę rodziła? Bez środków znieczulających (alergia), bez znieczulenia zewnątrzoponowego (szpital nie praktykuje), bez naturalnych metod łagodzenia bólu (woda w wannie). Zostaną mi jedynie prysznice na oddziale i TENS z Tchibo, który i tak działa tylko kierunkowo na bóle krzyżowe i można używać go w jednej tylko fazie porodu (nie tej, kiedy leki przeciwbólowe byłyby wskazane!).
Jeśli w takim tonie zaczynam tydzień - aż boję się, co będzie działo się dalej! Zapalenie dróg moczowych hula więc w najlepsze, w domu dalej w c**j zimno (bo jedynie żargon budowlany wydaje się tu teraz na miejscu), na dworze mróz. I po co mamusia uczyła całe życie nie siadać na betonie, jak w domu gorsze warunki?
niedziela, 26 stycznia 2014
Rodzinowanie
Weekend pod znakiem spotkań rodzinnych. Wybraliśmy się z mężem w odwiedziny do Dziadka. Dziadzio jest emerytowanym profesorem ogrzewnictwa mieszkającym samodzielnie w centrum najmniej logicznego topograficznie miejsca na Śląsku. W plątaninie ulic jednokierunkowych, pod czujnym i nieznoszącym sprzeciwu tembrem Jane z Nokia Drive udało nam się dojechać na miejsce, a nie było łatwo. Dziadek mieszka na ulicy rodem z Harrego Pottera - trzeba niemalże wjechać w mur, by przedostać się na drugą stronę barykady, na tyły kamienico-bloku, przejechać przez bramę, która nie przypomina skrętu w tradycyjną uliczkę. Dziadek czekał na nas już od 11, mimo iż na miejsce przybyliśmy blisko półtorej godziny później. Jak przystało na starą gwardię czekał też jabłecznik z cukierni za rogiem, herbata i wyborna konwersacja.
Przebrnęliśmy bez większych problemów, a nawet z dużą przyjemnością, przez podwieczorek, mroźny spacer (nie polecam przyszłym mamom wędrówek w 11 stopniowym mrozie, w getrach i jesiennej kurteczce), obiad i dwa razy mroźniejszy powrót do domu. Wspominkom i rozmowom nie było końca. Mimo iż Dziadzio epatuje charyzmą profesorską na każdym kroku, nie jestem w stanie nie podejść do niego inaczej niż z dużą dawką czułości, czy nawet rozczulenia! Sama nigdy nie miałam dziadków, dlatego ci mężowi tak bardzo mnie dziwili. W końcu figura dziadka przestała być widmem przesyconym patosem wspomnień i konglomeratem idealizowanych cech. Zamiast tego stała się realnymi postaciami, których urok równoważny był wadom i typowej dla starszych osób gderliwości. Bardzo rozrzewnili mnie obaj, kiedy obowiązkowo zadzwonili do mnie z urodzinowymi życzeniami, choć jeszcze rok wcześniej byłam dla nich całkiem obcą osobą. Przyjęli mnie z większą chyba otwartością niż teściowie. Kiedy w dzień ślubu zaaferowana zeszłam w końcu na dół nie wiedziałam jak się zachować, do kogo co powiedzieć, komu nie palnąć gafy i jak w tym wszystkim trzymać pion i klasę. Ślub miał odbyć się za blisko godzinę, więc de facto słowo jeszcze się nie rzekło. Tymczasem obaj dziadkowie męża już postanowili odpowiednio mnie zdyscyplinować. Jeden powiedział więc do drugiego teatralnym szeptem (po kwadransie uprzejmego wyczekiwania): "I uścisnęła Cię w końcu ta twoja wnuczka, czy nie?". Z radością uściskałam ich obu czując się odpowiednio przywitana w rodzinie (dobra reprymenda jest bardziej szczera niż najpiękniejsze komplementy). Tym trudniej było mi, kiedy jeden z dziadków odszedł od nas pod koniec roku. Nie dość, że przypominał bardzo mojego tatę swoim uporem, dokładnością, inteligencją, to jeszcze przez krótką chwilę był dziadkiem, którego nigdy nie miałam, którego mogłam trochę się bać (bo to on był autorem rzeczonej nagany), i który nie krępował się wydawać mi dyspozycji, jakbym od zawsze była na stanie jego inwentarza. Razem z całą rodziną, po swojemu, przeżywałam ten moment. Bardzo żałuję, że nie ma już Dziadka w moim życiu. Został drugi dziadzio, ten bardziej wg mnie pocieszny - umysł ścisły ceniący nad wyraz literaturę i wiedzę humanistyczną. Podbił moje serce niesłabnącą miłością do swojej, zmarłej już żony. Starszy pan nadal wspomina swoją ukochaną z rozbrajającą czułością. Jeśli mój mąż ma coś przejąć po swojej rodzinie, niech będzie to właśnie takie zaangażowanie, uczucie i oddanie. Przy takich emocjach scenariusze Disneya (patrz bajka Up) to tania pościelówa z dancingu z lat 70-tych!
W takim to miłym towarzystwie spędzaliśmy dziś dzień. Wszystko zmierzało ku dobremu, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, rozmowa zeszła na... kwestie genderowe, krypto-spiskowe, teoretyzowanie o prawdzie i lekturę prasy prawicowej. I wyszedł nagle z Dziadka zagorzały retoryk, dyskutant, zajadły rozmówca! Zawsze zaskakują mnie takie nagłe zwroty akcji. Pokornie zajęłam więc niezobowiązujące miejsce w dyskusji. Próbowałam oscylować między: "Gender, gender - trudne słowo, niebezpiecznie używać go w dzisiejszych czasach" a "Gender-srender, przełącz na TVN Style". Blisko dwie godziny zajęło mi sprawne manewrowanie po kulturalnych obrzeżach tematu, który z właściwym gender ma niewiele wspólnego. Sam temat - a raczej jego medialny wariant - jest mi całkowicie obojętny i ignoruję go z pełną świadomością mojego dyletanctwa. Mam prawo - zaprząta mnie nóżka co jakiś czas wystająca z prawego boku, przerażający fakt, że z trudem mieszczę się w największe kurtki mojej mamy, zaskakujące zwroty akcji podczas nocnych wycieczek do łazienki i niesłabnący apetyt sprzyjający kilogramażowi mojej córeczki. Tę wychowywać będę jak matka mnie i szum medialny tego nie zmieni (zwłaszcza, że telewizji nie mamy, w domu oglądamy tylko wybitne produkcje pokroju How I Met Your Mother, a radiowy słowotok zamieniam ostatnio na przesłuchiwanie nowości na Amazonie). W związku ze swoją ignorancką postawą dalekam była od kłótni, przekomarzań czy innych jeszcze retorycznych bojów. Wyszliśmy zostawiając Dziadka (mam nadzieję) w spokojnym przekonaniu, że "Idziemy słuszną i mądrą drogą".
Po drodze jeszcze szybki odbiór wózka w Silesii (która była zadziwiająco mało zatłoczona, pewnie ze względu na siarczysty mróz). Kiedy Pani Sprzedawczyni profesjonalnie prezentowała wszystkie zalety Cappuccino-mobilu Poli i pokazywała nam uchwyt na kubek z radością (łącząc w głowie kolor modelu z sąsiedztwem Starbucks) wykrzyknęłam: "O! Super! Będę mogła trzymać tu kawę w czasie spacerów z małą!". Ekspedientka spojrzała na mnie poważnie, z dezaprobatą lustrując mnie od stóp do głów. Najwyraźniej zawyrokowała, że jestem/będę jedną z gorszych matek i powiedziała: "Albo butelkę dla dziecka?". Niezrażona powiedziałam, że mimo to bierzemy wózek. Zaraz potem wpadliśmy w ramiona kolejnego absurdu:
- Czy ty znasz tego Biebera? - spytała mnie zaniepokojona Lady Mama.
- Nie osobiście - odpowiedziałam, ciesząc się szybką ripostą.
- A lubisz go? - rodzicielka nie ustawała w pytaniach wypowiadanych z kapitańską stanowczością.
- Mamo, on ma 12 lat! - odpowiedziałam, gdyż osadzałam go w kategorii między Kelly Family a LO24.
- Co najmniej 20! Na niczym się nie znasz, ale dobrze, że masz jeszcze trochę rozumu w głowie - odpowiedziała barokową salwą sprzeczności i przełączyła kanał na inny.
Ach, przynajmniej załapaliśmy się z mężem na kolację.
Przebrnęliśmy bez większych problemów, a nawet z dużą przyjemnością, przez podwieczorek, mroźny spacer (nie polecam przyszłym mamom wędrówek w 11 stopniowym mrozie, w getrach i jesiennej kurteczce), obiad i dwa razy mroźniejszy powrót do domu. Wspominkom i rozmowom nie było końca. Mimo iż Dziadzio epatuje charyzmą profesorską na każdym kroku, nie jestem w stanie nie podejść do niego inaczej niż z dużą dawką czułości, czy nawet rozczulenia! Sama nigdy nie miałam dziadków, dlatego ci mężowi tak bardzo mnie dziwili. W końcu figura dziadka przestała być widmem przesyconym patosem wspomnień i konglomeratem idealizowanych cech. Zamiast tego stała się realnymi postaciami, których urok równoważny był wadom i typowej dla starszych osób gderliwości. Bardzo rozrzewnili mnie obaj, kiedy obowiązkowo zadzwonili do mnie z urodzinowymi życzeniami, choć jeszcze rok wcześniej byłam dla nich całkiem obcą osobą. Przyjęli mnie z większą chyba otwartością niż teściowie. Kiedy w dzień ślubu zaaferowana zeszłam w końcu na dół nie wiedziałam jak się zachować, do kogo co powiedzieć, komu nie palnąć gafy i jak w tym wszystkim trzymać pion i klasę. Ślub miał odbyć się za blisko godzinę, więc de facto słowo jeszcze się nie rzekło. Tymczasem obaj dziadkowie męża już postanowili odpowiednio mnie zdyscyplinować. Jeden powiedział więc do drugiego teatralnym szeptem (po kwadransie uprzejmego wyczekiwania): "I uścisnęła Cię w końcu ta twoja wnuczka, czy nie?". Z radością uściskałam ich obu czując się odpowiednio przywitana w rodzinie (dobra reprymenda jest bardziej szczera niż najpiękniejsze komplementy). Tym trudniej było mi, kiedy jeden z dziadków odszedł od nas pod koniec roku. Nie dość, że przypominał bardzo mojego tatę swoim uporem, dokładnością, inteligencją, to jeszcze przez krótką chwilę był dziadkiem, którego nigdy nie miałam, którego mogłam trochę się bać (bo to on był autorem rzeczonej nagany), i który nie krępował się wydawać mi dyspozycji, jakbym od zawsze była na stanie jego inwentarza. Razem z całą rodziną, po swojemu, przeżywałam ten moment. Bardzo żałuję, że nie ma już Dziadka w moim życiu. Został drugi dziadzio, ten bardziej wg mnie pocieszny - umysł ścisły ceniący nad wyraz literaturę i wiedzę humanistyczną. Podbił moje serce niesłabnącą miłością do swojej, zmarłej już żony. Starszy pan nadal wspomina swoją ukochaną z rozbrajającą czułością. Jeśli mój mąż ma coś przejąć po swojej rodzinie, niech będzie to właśnie takie zaangażowanie, uczucie i oddanie. Przy takich emocjach scenariusze Disneya (patrz bajka Up) to tania pościelówa z dancingu z lat 70-tych!
W takim to miłym towarzystwie spędzaliśmy dziś dzień. Wszystko zmierzało ku dobremu, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, rozmowa zeszła na... kwestie genderowe, krypto-spiskowe, teoretyzowanie o prawdzie i lekturę prasy prawicowej. I wyszedł nagle z Dziadka zagorzały retoryk, dyskutant, zajadły rozmówca! Zawsze zaskakują mnie takie nagłe zwroty akcji. Pokornie zajęłam więc niezobowiązujące miejsce w dyskusji. Próbowałam oscylować między: "Gender, gender - trudne słowo, niebezpiecznie używać go w dzisiejszych czasach" a "Gender-srender, przełącz na TVN Style". Blisko dwie godziny zajęło mi sprawne manewrowanie po kulturalnych obrzeżach tematu, który z właściwym gender ma niewiele wspólnego. Sam temat - a raczej jego medialny wariant - jest mi całkowicie obojętny i ignoruję go z pełną świadomością mojego dyletanctwa. Mam prawo - zaprząta mnie nóżka co jakiś czas wystająca z prawego boku, przerażający fakt, że z trudem mieszczę się w największe kurtki mojej mamy, zaskakujące zwroty akcji podczas nocnych wycieczek do łazienki i niesłabnący apetyt sprzyjający kilogramażowi mojej córeczki. Tę wychowywać będę jak matka mnie i szum medialny tego nie zmieni (zwłaszcza, że telewizji nie mamy, w domu oglądamy tylko wybitne produkcje pokroju How I Met Your Mother, a radiowy słowotok zamieniam ostatnio na przesłuchiwanie nowości na Amazonie). W związku ze swoją ignorancką postawą dalekam była od kłótni, przekomarzań czy innych jeszcze retorycznych bojów. Wyszliśmy zostawiając Dziadka (mam nadzieję) w spokojnym przekonaniu, że "Idziemy słuszną i mądrą drogą".
Nowa fura Poli (lepsza niż moja!) |
- Czy ty znasz tego Biebera? - spytała mnie zaniepokojona Lady Mama.
- Nie osobiście - odpowiedziałam, ciesząc się szybką ripostą.
- A lubisz go? - rodzicielka nie ustawała w pytaniach wypowiadanych z kapitańską stanowczością.
- Mamo, on ma 12 lat! - odpowiedziałam, gdyż osadzałam go w kategorii między Kelly Family a LO24.
- Co najmniej 20! Na niczym się nie znasz, ale dobrze, że masz jeszcze trochę rozumu w głowie - odpowiedziała barokową salwą sprzeczności i przełączyła kanał na inny.
Ach, przynajmniej załapaliśmy się z mężem na kolację.
piątek, 24 stycznia 2014
Jeszcze o zakupach
Ledwo resztki wypłaty pojawiły się na koncie to już zniwelowałam ich ilość niemalże do zera. Piszę resztki, bo rynek średni, zwłaszcza w branży budowlanej, i zimą jak i na dworze, tak w portfelu. Kasa z Uniwersytetu przyjdzie najwcześniej pod koniec marca więc... chwilowo na dobrobyt nie ma co liczyć. A mimo to rajd po Silesii zaliczam do udanych (abstrahując od pewnej pani w kolejce w Superpharm, którą serdecznie pozdrawiam, a która to nie zauważyła, że jestem w 9 miesiącu ciąży!).
Po wydaniu fortuny na szafkę przy Tesco przedefilowałam jeszcze przez kilka sklepów majestatycznie kołysząc brzuchem na prawo i lewo. Po drodze zatrzymywałam się w każdej, napotkanej toalecie, ale dzielnie udało mi się dotrzeć do zakątka, czyli enklawy działów dziecięcych w okolicy Smyka. Sekcje NEWBORN mają tam bowiem Kappahl, Gap i Cubus. W dwóch ostatnich upolowałam co następuje:
Po wydaniu fortuny na szafkę przy Tesco przedefilowałam jeszcze przez kilka sklepów majestatycznie kołysząc brzuchem na prawo i lewo. Po drodze zatrzymywałam się w każdej, napotkanej toalecie, ale dzielnie udało mi się dotrzeć do zakątka, czyli enklawy działów dziecięcych w okolicy Smyka. Sekcje NEWBORN mają tam bowiem Kappahl, Gap i Cubus. W dwóch ostatnich upolowałam co następuje:
Sukienka w różyczki z GAP'a za 35zł (przecena ponoć ze 119zł, ale ciężko mi w to uwierzyć!) |
Sukienka, Cubus, 29,99zł (przeceniona z 59,99zł) - śliczna, wełniana - oby nie gryzła! |
czwartek, 23 stycznia 2014
Eksperymentów kulinarnych ciąg dalszy
Danie na dziś to bakłażany zapiekane z papryką i pomidorami pod parmezanem. To jedzenie z gatunku ekspresowego. Całość przygotowania nie przekracza kwadransa!
1. Bakłażany przecinamy na pół i wydrążamy (najlepiej nożem do owoców). Przygotowane łódeczki należy sparzyć (zwłaszcza jeśli gotuje ciężarna). To mit, że w piekarniku i tak wszystko zginie! Przy okazji parzymy też paprykę (czerwona i żółta).
3. Obraną paprykę kroimy w kostkę i wsypujemy do bakłażanowych łódeczek. Jeśli zostanie jej więcej można wsypać obok warzyw, na dno foremki. I tak pysznie się podpiecze w pomidorowym sosie.
4. Otwieramy puszkę pomidorów krojonych i zalewamy całe danie.
5. Do smaku solimy i pieprzymy. Można pokropić sosem chili słodkim (nada orientalny posmak).
6. Dekorujemy serem (nie musi to być parmezan) i zapiekamy przez 15-20 minut w piekarniku.
7. Zjadamy z mężem wdzięcznie przyjmując pochwały!
1. Bakłażany przecinamy na pół i wydrążamy (najlepiej nożem do owoców). Przygotowane łódeczki należy sparzyć (zwłaszcza jeśli gotuje ciężarna). To mit, że w piekarniku i tak wszystko zginie! Przy okazji parzymy też paprykę (czerwona i żółta).
3. Obraną paprykę kroimy w kostkę i wsypujemy do bakłażanowych łódeczek. Jeśli zostanie jej więcej można wsypać obok warzyw, na dno foremki. I tak pysznie się podpiecze w pomidorowym sosie.
4. Otwieramy puszkę pomidorów krojonych i zalewamy całe danie.
5. Do smaku solimy i pieprzymy. Można pokropić sosem chili słodkim (nada orientalny posmak).
6. Dekorujemy serem (nie musi to być parmezan) i zapiekamy przez 15-20 minut w piekarniku.
7. Zjadamy z mężem wdzięcznie przyjmując pochwały!
Promocja u Mammooni!
Firma zajmująca się szyciem akcesoriów do łóżeczek i wózków (i nie tylko) ogłosiła dziś super promocję. Wystarczy zarezerwować na Facebooku, pod zdjęciem wybrany kocyk i już można kupić go za 100zł. Biorąc pod uwagę standardowe ceny rękodzieł i kocyków patchworkowych to nie taka zła cena! Mammooni ma fantastyczne wzory i z pewnością zgodzi się uszyć coś specjalnie na Wasze zamówienie, bo przecież szycie dla maluchów to bardzo wdzięczne zajęcie - jak spełnianie marzeń Calineczki! Info o promocji tutaj. Osobiście zastanawiam się nad kilkoma zakupami:
Mężowi podobają się ciemne sówki, mnie żółty minky pod spodem. |
Uroczy i bardzo prosty kocyk, jednokolorowy, będzie pasował do ochraniacza w łóżeczku i do różnokolorowych kurteczek w wózku. Chętnie zamieniłabym jednak różowy polarek na beżowy. |
środa, 22 stycznia 2014
Tarta ze szparagami
Pierwszy, prawdziwie leniwy dzień w domu od początku ciąży! Przez chwilę bałam się nawet, że nie będę miała co robić, ale okazało się, że przygotowanie super prostej tarty nie jest takie proste.
W zasadzie nie chodziło o stopień skomplikowania przepisu (bo był banalny), ale o czasochłonność całego przedsięwzięcia. Tu na 20-30 minut do lodówki, tu na kolejne 15 do zamrażalnika i ostatecznie okazuje się, że więcej było czekania niż gotowania. W wolnym czasie dokumentowałam, jak powstaje iście obrazkowa tarta ze szparagami (oryginalny przepis tutaj):
Składniki użyte przeze mnie:
- Ciasto: 200g mąki, 50g sera gruyere (startego), 100g masła (posiekane), 1 jajko, sól, 2 łyżko wody
- Masa serkowa: 6 łyżek serka mascarpone, 1 łyżka śmietany 18-ki, 3 małe ząbki czosnku (bardzo intensywny, czosnkowy posmak!).
- Szparagi zalałam oliwą i posypałam solą i pieprzem do smaku.
- Do całości ok 20g parmesamu marki Tesco (Parmigiano Reggiano w kostce)
W zasadzie nie chodziło o stopień skomplikowania przepisu (bo był banalny), ale o czasochłonność całego przedsięwzięcia. Tu na 20-30 minut do lodówki, tu na kolejne 15 do zamrażalnika i ostatecznie okazuje się, że więcej było czekania niż gotowania. W wolnym czasie dokumentowałam, jak powstaje iście obrazkowa tarta ze szparagami (oryginalny przepis tutaj):
W wolnym czasie przyprawiamy szparagi oliwą, solą i pieprzem. |
I mieszamy serek mascarpone ze śmietanką i czosnkiem (Moździerz bardzo efektywny, ale szalenie ciężki!) |
Całość łączymy (smarujemy tartę masą serkowo-śmietankowo-czosnkową, układamy szparagi i posypujemy cienko skrojonym parmesanem). |
Tartę pieczemy na 180 stopni przez 15-20 minut i gotowe! |
Podajemy z kilkoma plasterkami parmesanu - dla efektu ;) i szybko jemy bo PYYSZZZNA!!!! |
- Ciasto: 200g mąki, 50g sera gruyere (startego), 100g masła (posiekane), 1 jajko, sól, 2 łyżko wody
- Masa serkowa: 6 łyżek serka mascarpone, 1 łyżka śmietany 18-ki, 3 małe ząbki czosnku (bardzo intensywny, czosnkowy posmak!).
- Szparagi zalałam oliwą i posypałam solą i pieprzem do smaku.
- Do całości ok 20g parmesamu marki Tesco (Parmigiano Reggiano w kostce)
wtorek, 21 stycznia 2014
Aparat TENS do łagodzenia bólu porodowego
Mój wielki dzień nadchodzi dużymi krokami. W rozpisce tygodniowej nr 36 i niebawem moja Pola będzie "terminowa". Co wieczór mam lekkie skurcze (Braxtona-Higsa bądź przepowiadające) i pewnie za 3 do 4 tygodni będę cieszyła się z małego, różowego bobaska. Torba do porodu spakowana. Jak wszystko pójdzie dobrze to być może uda nam się rodzić w wodzie! GBS ujemny, wszystkie HCV i inne bakterie ujemne - dawno nie czułam się tak zdrowa! Jeszcze tylko aktualne (i to dobre) badania i możemy wjeżdżać do porodowej wanny. Zanim jednak woda zniweluje moje bóle porodowe (urok mój taki, że na Pyralginę jestem uczulona, Dolargan mnie narkotyzuje a znieczulenie zewnątrz-oponowe nie chodzi w grę w szpitalu w Ligocie) postanowiłam zainwestować w urządzenie do łagodzenia bólu TENS.
Położna wychwalała, że pomaga na bóle krzyżowe. Skoro te chwytają mnie przy miesiączce - nie mam złudzeń, z pewnością pojawią się przy porodzie. Jeśli nie - będzie to miłe rozczarowanie (ach, nie ma to jak oksymoron na koniec dnia). Niemniej jednak - cena TENS zwala z nóg. Ok 300zł za aparat do łagodzenia bólu to zdecydowana przesada. Wypożyczenie takiegoż za 100zł (przy cenie aparatu) również uważam za zdzierstwo. A tu - w Tchibo - poza kolekcją do sprzątania, która mnie osobiście urzekła, TENS w wersji mini za niecałe 90zł. Mini-pad TENS (Sanitas Sem 05) nadają się do łagodzenia bólu porodowego tak samo dobrze, jak aparaty za "wielkie pieniądze". Na wszelki wypadek zakupiłam. Jeśli nie wykorzystam przy porodzie - zawsze mogę podarować koleżankom (ciężarnym) czy kuzynce, która rodzi w maju, sprzedać na Tablicy/Allegro albo dać teściowej na jej bóle kręgosłupa. Tak, czy inaczej - polecam wszystkim ciężarnym takie zabezpieczenie w torbie do porodu. Koszt mały, urządzenie wielokrotnego użytku, nadaje się do łagodzenia wielu rodzajów bólu i to w sposób niefarmakologiczny (co teraz bardzo na fali) - można wykorzystać je też po porodzie. Do tego małe gabaryty i możliwość odsprzedania za tą samą cenę, za którą TENS został nabyty.
Położna wychwalała, że pomaga na bóle krzyżowe. Skoro te chwytają mnie przy miesiączce - nie mam złudzeń, z pewnością pojawią się przy porodzie. Jeśli nie - będzie to miłe rozczarowanie (ach, nie ma to jak oksymoron na koniec dnia). Niemniej jednak - cena TENS zwala z nóg. Ok 300zł za aparat do łagodzenia bólu to zdecydowana przesada. Wypożyczenie takiegoż za 100zł (przy cenie aparatu) również uważam za zdzierstwo. A tu - w Tchibo - poza kolekcją do sprzątania, która mnie osobiście urzekła, TENS w wersji mini za niecałe 90zł. Mini-pad TENS (Sanitas Sem 05) nadają się do łagodzenia bólu porodowego tak samo dobrze, jak aparaty za "wielkie pieniądze". Na wszelki wypadek zakupiłam. Jeśli nie wykorzystam przy porodzie - zawsze mogę podarować koleżankom (ciężarnym) czy kuzynce, która rodzi w maju, sprzedać na Tablicy/Allegro albo dać teściowej na jej bóle kręgosłupa. Tak, czy inaczej - polecam wszystkim ciężarnym takie zabezpieczenie w torbie do porodu. Koszt mały, urządzenie wielokrotnego użytku, nadaje się do łagodzenia wielu rodzajów bólu i to w sposób niefarmakologiczny (co teraz bardzo na fali) - można wykorzystać je też po porodzie. Do tego małe gabaryty i możliwość odsprzedania za tą samą cenę, za którą TENS został nabyty.
sobota, 18 stycznia 2014
iPeed, iPood --> jeszcze więcej!
piątek, 17 stycznia 2014
I'm cute, mom is cute, dad is lucky ;)
Jutro przyjeżdża teściowa. Mieszkanie lśni, plan obiadu jest. Prace studentów chwilowo upchnięte na regale czekają na niedzielne popołudnie. Tymczasem Internet na laptopie hula - i hulać może ile procesor dał siły, bo na stanie pojawił się jonizator powietrza od mojej siostry. Właśnie testujemy jaki będzie miał wpływ na ataki astmatyczne męża. W Internecie zaś masa poprawiających humor ubranek, które przyjmę w ramach prezentów:
czwartek, 16 stycznia 2014
Separatory do szafy, czyli pomysł na nudę
- Kochanie, czy znasz nazwy ubranek dziecięcych?
- No pewnie, że znam. To są śpioszki - odpowiada dumny, przyszły tata.
- A to? - pytam podstępnie trzymając w dłoni body.
- Śpioszki? - tata odpowiada już mniej pewnie.
Mając w pamięci ten dialog sprzed kilku miesięcy postanowiłam zorganizować do naszej szafy separatory do ubranek, które precyzyjnie nakierują przyszłego tatę na cel. Nie zamierzam sama tylko zajmować się maleństwem. Mąż też wyraża ochotę na przebierańce-hulańce, więc ułatwię mu zadanie:
Takie separatory są super, kiedy mamy już skompletowaną wyprawkę na cały rok życia maluszka. Zazwyczaj jednak (albo w moim przypadku) ubranka kupujemy w dwóch rozmiarach (56 i 62). Mam zamiar spokojnie sprawdzić, w czym Pola będzie czuła się najlepiej, ile mam cierpliwości w dobieraniu body do kompletnie innych kolorystycznie półśpiochów i przede wszystkim - jaka będzie pogoda. Tabele rozmiarów deklarują, że rozmiar 62 będzie pasował na małą aż do 3 miesiąca życia. Później pewnie przyjdzie mi zmienić ubranka na nieco większe. W maju może być albo bardzo upalnie, albo nadal sypać śniegiem - u nas nic nie wiadomo. Nie będę zatem już teraz kupowała asortymentu letniego nie mając pewności, czy to lato faktycznie do nas zawita. Meteorolodzy przewidują bowiem tylko standardową kolejność: wiosna, lato, jesień, zima - bez precyzowania czy specyfikacji kolejnych pór roku. Przysłowia ludowe też nie są dobrym wyznacznikiem - nie ma rady - trzeba czekać.
Separatory zatem, choć cudowne, z podziałką na miesiące wydają mi się wielce niefunkcjonalne, przynajmniej w naszej strefie klimatycznej. Zamiast tego zrobię analogiczne, ale z oznaczeniem typologicznym. Podział na body, śpiochy, półśpiochy, komplety, pajacyki i piżamki powinien ułatwić życie i mnie, i mężowi. Przygotowane projekty wydrukuję na kartonikach, wytnę i przywiążę wstążeczkami do rurki w szafie, pomiędzy ubrankami.
- No pewnie, że znam. To są śpioszki - odpowiada dumny, przyszły tata.
- A to? - pytam podstępnie trzymając w dłoni body.
- Śpioszki? - tata odpowiada już mniej pewnie.
Mając w pamięci ten dialog sprzed kilku miesięcy postanowiłam zorganizować do naszej szafy separatory do ubranek, które precyzyjnie nakierują przyszłego tatę na cel. Nie zamierzam sama tylko zajmować się maleństwem. Mąż też wyraża ochotę na przebierańce-hulańce, więc ułatwię mu zadanie:
Takie separatory są super, kiedy mamy już skompletowaną wyprawkę na cały rok życia maluszka. Zazwyczaj jednak (albo w moim przypadku) ubranka kupujemy w dwóch rozmiarach (56 i 62). Mam zamiar spokojnie sprawdzić, w czym Pola będzie czuła się najlepiej, ile mam cierpliwości w dobieraniu body do kompletnie innych kolorystycznie półśpiochów i przede wszystkim - jaka będzie pogoda. Tabele rozmiarów deklarują, że rozmiar 62 będzie pasował na małą aż do 3 miesiąca życia. Później pewnie przyjdzie mi zmienić ubranka na nieco większe. W maju może być albo bardzo upalnie, albo nadal sypać śniegiem - u nas nic nie wiadomo. Nie będę zatem już teraz kupowała asortymentu letniego nie mając pewności, czy to lato faktycznie do nas zawita. Meteorolodzy przewidują bowiem tylko standardową kolejność: wiosna, lato, jesień, zima - bez precyzowania czy specyfikacji kolejnych pór roku. Przysłowia ludowe też nie są dobrym wyznacznikiem - nie ma rady - trzeba czekać.
Separatory zatem, choć cudowne, z podziałką na miesiące wydają mi się wielce niefunkcjonalne, przynajmniej w naszej strefie klimatycznej. Zamiast tego zrobię analogiczne, ale z oznaczeniem typologicznym. Podział na body, śpiochy, półśpiochy, komplety, pajacyki i piżamki powinien ułatwić życie i mnie, i mężowi. Przygotowane projekty wydrukuję na kartonikach, wytnę i przywiążę wstążeczkami do rurki w szafie, pomiędzy ubrankami.
środa, 15 stycznia 2014
Szafa!
Jesteśmy w okolicach 35-go tygodnia (choć aplikacja "Pregnancy Helper" mówi, że to już 36-ty). Na ostatniej wizycie lekarskiej Pola ważyła już 2558g i wierzgała całą sobą do granic możliwości. Mój brzuch podskakuje jakby w środku Polce było już za ciasno - i pewnie tak jest. Walczę z kotem, który do kompletu chce bardzo na tym brzuchu leżeć. Mąż co chwila, z radością, dotyka skaczącej Poli i wszyscy żyjemy w sielankowym oczekiwaniu.
Sielanka zaczęła się dopiero wczoraj po południu. Przez cały tydzień rezydowała u nas Silvia, rodowita Włoszka. Przywiozła nam dużo liguryjskiego słońca, włoskiej beztroski i śródziemnomorskiego optymizmu. Bardzo cieszyłam się na jej przyjazd, bo mamy ze sobą wiele wspólnego. Silvia jest świetną przyjaciółką w każdej chwili gotową na serialowe zwierzenia, wymianę ubrań czy dobrą kawę o poranku. Niestety nie dane nam było w pełni radować się tym spotkaniem po niemal rocznej przerwie (ostatnio odwiedzałam ją w lutym).
Żeby w 8 miesiącu ciąży nie spędzać niepotrzebnie czasu w PKP Włoszka udała się na zwiedzanie Krakowa w towarzystwie mojego (jak się później okazało) w pełni nieodpowiedzialnego kuzyna. Ten, zamiast jedynie odwieźć ją do domu w czwartkowy wieczór i wrócić do swoich cieszyńskich pieleszy - został na stanie aż do dnia wyjazdu Silvii, tj. do wtorku. W międzyczasie doprowadził do serii niefortunnych zdarzeń - katastrof mniejszych bądź większych. Zgubił buty mojego męża (a w zasadzie położył je na dachu auta po to tylko, by później niezobowiązująco... odjechać) - buty znaleziono rozjechane na skrzyżowaniu nieopodal kilka godzin później (nietanie Gino Rossi kupione kilka miesięcy wcześniej!). Później zgubił swoje klucze (w Cieszynie) od krakowskiego mieszkania. Zamiast pokornie wrócić po zgubę do rodzinnego miasteczka postanowił przezimować w naszej hacjendzie (w międzyczasie rozregulowując drukarkę i strącając połowę igieł i zabawek z choinki) i wrócić do Krakowa rano, gdy gosposia będzie mogła mu otworzyć. Klucze miały przyjechać z Cieszyna autobusem wysłane przez bratową. Z trwogą czekałam na telefon, że jednak nie udało mu się skorelować harmonogramu z rozkładem jazdy i klucze są w Rzeszowie! W między czasie nadarzyły się jeszcze jakieś niekontrolowane powroty do domu i inne rewelacje pośrednie, które mnie, fankę organizacji, spokoju i porządku - doprowadzały do FURII. Spokój nastał zatem dopiero, gdy kuzyn wyjechał we wtorek po południu. Wizyta wymęczyła mnie na tyle, że nie byłam w stanie zwlec się z łóżka i pójść na zajęcia ze studentami - w związku z czym dla nich kuzyn zapewne jest teraz absolutnym wybawieniem. W noc z poniedziałku na wtorek zasnęłam dopiero o 8 rano - 3:30 wyjazd Silvii na lotnisko, 4:30 powrót męża z tejże wyprawy, niepokój do rana. Nic dziwnego, że niczemu nie sprostałam na następny dzień. W związku z czym dziś spędzam całą środę pod kołdrą. Przemieszczam się między lodówką a łóżkiem i odreagowuję Wisłę, gości, szum, Silvię, kuzyna, sprzątanie i całe to niemal trzytygodniowe, poświąteczne zamieszanie.
A tymczasem termin porodu zbliża się wielkimi krokami. Dotychczasowy luz ustępuje powoli miejsca przerażeniu (które rośnie wprost proporcjonalnie do rozmiarów Polki). Cały czas zastanawiam się co jeszcze muszę kupić, czego mi brakuje, z czym nie jestem przygotowana itp., itd. Najnowszym projektem jest szafa. Zapragnęłam zainstalować w niej rurkę i jednak część ubranek powiesić, by piękna sukienka czy gustowne śpioszki były zawsze estetycznie wyprasowane. Kiedy urodzi się mała z pewnością nie będę miała czasu na dbałość o detale, więc chcę zająć się tym teraz, kiedy czasu sporo.
Oto kilka pomysłów wygrzebanych z Pinterest:
Sielanka zaczęła się dopiero wczoraj po południu. Przez cały tydzień rezydowała u nas Silvia, rodowita Włoszka. Przywiozła nam dużo liguryjskiego słońca, włoskiej beztroski i śródziemnomorskiego optymizmu. Bardzo cieszyłam się na jej przyjazd, bo mamy ze sobą wiele wspólnego. Silvia jest świetną przyjaciółką w każdej chwili gotową na serialowe zwierzenia, wymianę ubrań czy dobrą kawę o poranku. Niestety nie dane nam było w pełni radować się tym spotkaniem po niemal rocznej przerwie (ostatnio odwiedzałam ją w lutym).
Żeby w 8 miesiącu ciąży nie spędzać niepotrzebnie czasu w PKP Włoszka udała się na zwiedzanie Krakowa w towarzystwie mojego (jak się później okazało) w pełni nieodpowiedzialnego kuzyna. Ten, zamiast jedynie odwieźć ją do domu w czwartkowy wieczór i wrócić do swoich cieszyńskich pieleszy - został na stanie aż do dnia wyjazdu Silvii, tj. do wtorku. W międzyczasie doprowadził do serii niefortunnych zdarzeń - katastrof mniejszych bądź większych. Zgubił buty mojego męża (a w zasadzie położył je na dachu auta po to tylko, by później niezobowiązująco... odjechać) - buty znaleziono rozjechane na skrzyżowaniu nieopodal kilka godzin później (nietanie Gino Rossi kupione kilka miesięcy wcześniej!). Później zgubił swoje klucze (w Cieszynie) od krakowskiego mieszkania. Zamiast pokornie wrócić po zgubę do rodzinnego miasteczka postanowił przezimować w naszej hacjendzie (w międzyczasie rozregulowując drukarkę i strącając połowę igieł i zabawek z choinki) i wrócić do Krakowa rano, gdy gosposia będzie mogła mu otworzyć. Klucze miały przyjechać z Cieszyna autobusem wysłane przez bratową. Z trwogą czekałam na telefon, że jednak nie udało mu się skorelować harmonogramu z rozkładem jazdy i klucze są w Rzeszowie! W między czasie nadarzyły się jeszcze jakieś niekontrolowane powroty do domu i inne rewelacje pośrednie, które mnie, fankę organizacji, spokoju i porządku - doprowadzały do FURII. Spokój nastał zatem dopiero, gdy kuzyn wyjechał we wtorek po południu. Wizyta wymęczyła mnie na tyle, że nie byłam w stanie zwlec się z łóżka i pójść na zajęcia ze studentami - w związku z czym dla nich kuzyn zapewne jest teraz absolutnym wybawieniem. W noc z poniedziałku na wtorek zasnęłam dopiero o 8 rano - 3:30 wyjazd Silvii na lotnisko, 4:30 powrót męża z tejże wyprawy, niepokój do rana. Nic dziwnego, że niczemu nie sprostałam na następny dzień. W związku z czym dziś spędzam całą środę pod kołdrą. Przemieszczam się między lodówką a łóżkiem i odreagowuję Wisłę, gości, szum, Silvię, kuzyna, sprzątanie i całe to niemal trzytygodniowe, poświąteczne zamieszanie.
A tymczasem termin porodu zbliża się wielkimi krokami. Dotychczasowy luz ustępuje powoli miejsca przerażeniu (które rośnie wprost proporcjonalnie do rozmiarów Polki). Cały czas zastanawiam się co jeszcze muszę kupić, czego mi brakuje, z czym nie jestem przygotowana itp., itd. Najnowszym projektem jest szafa. Zapragnęłam zainstalować w niej rurkę i jednak część ubranek powiesić, by piękna sukienka czy gustowne śpioszki były zawsze estetycznie wyprasowane. Kiedy urodzi się mała z pewnością nie będę miała czasu na dbałość o detale, więc chcę zająć się tym teraz, kiedy czasu sporo.
Oto kilka pomysłów wygrzebanych z Pinterest:
Dokładnie taką szafę będzie miała Pola, z tym, że u nas drzwi są przeźroczyste, więc nie powieszę na nich uroczych akcesoriów i ubranek :( |
Świetnie uporządkowana szafa. Na koszykach przydałyby się tylko metki informujące, co w nich jest. Bez oznaczeń mama jest skazana na nieporadność ojca i rozwalanie wszystkiego wokół... |
Dla większego malucha: szafa + półka |
Piękne kolory, super zorganizowane ubranka! |
Wygląda bosko, choć posiadanie takiej "otwartej szafy" jest średnio praktyczne: ze względów organizacyjnych (permanentny bałagan) i funkcjonalnych (kurz). |
Subskrybuj:
Posty (Atom)