No i wyjechaliśmy z Wisły. Mimo wszechobecnych Lutrów nie mogłam pozbyć się przekonania, że do pustego domu zaraz wtargnie zgraja złodziei, bo Wiślacy tylko czatują na wyjeżdżających "letników" (w tym przypadku "zimników"). Kiedy już wszyscy wyjechali i dom okrzepł zaczęło mi brakować dodatkowej obecności.
Wyjechaliśmy więc dzień wcześniej, by jeszcze zajrzeć w sobotę do biblioteki. Kiedy przed Nowym Rokiem promotor zadzwonił wielce zaaferowanym moim samopoczuciem i zdrowiem nienarodzonego dziecka wiedziałam już, że ma też ukryte intencje. Prawdziwym powodem telefonu był niedobór recenzji i potrzeba kilku dodatkowych tekstów, których upatrywał w piórze moim i męża. Zaoferowałam zatem recenzję z Drugiego dziennika Pilcha i fanatycznie w Wiśle siedząc o Wiśle czytałam. Weszła mi pewnie "pilchowska fraza" w krew i przez jakiś czas pojawiać się będzie specyficzny szyk przestawny w zdaniu i cięty sarkazm ironią podszyty. Książkę czytało się bardzo dobrze. Pilch schorowany znalazł dużo czasu na czytanie i wpuszcza w Dzienniku swoich czytelników w intymną percepcję wielkich klasyków. Nie ocenia, nie bawi się w adepta literaturoznawstwa, a rozmawia i polemizuje. Nie z czytelnikiem, a z literaturą, której sprytnie używa. O Wiśle też pisze, w sposób nostalgiczny, powściągliwy, bezpośredni, niedokładny - sprzecznie pisze. Czyta się też różnie, ogólnie - dobrze. Książkę polecam. Pomyślałam, że dam ją do przeczytania mamie, jak już dojedziemy do domu.
Mąż spytał, czy uprzedzać o przyjeździe, ja pomyślałam: "po co?". Błąd był mój. W domu rodzice na mocnym rauszu:
- To było tak - tłumaczyła się mama - że wyjęłam wino wytrawne. - Widząc moje pytające spojrzenie jęła szybko uzupełniać kontekst - Do bigosu! No, ale zużyłam tylko połówkę, więc wypiliśmy z tatusiem drugą. A potem ojciec rzekł, że jak nam tak dobrze idzie, to nie ma sensu przerywać, więc otworzyliśmy kolejną.
(na ten dramatyczny moment wchodzi kuzynka, która odbierała ode mnie transporter dla królika o arystokratycznym imieniu Józefina. Józia cierpiała na bardzo skomplikowaną chorobę, którą kuzynka, jako weterynarz wymawiała z dezynwolturą stylistyczno-frazeologiczną)
- Magdusiu, - dalej mama - nie sugeruj się moim stanem, bo z tatusiem sobie butelkę wina wypiliśmy. - Zreflektowawszy się zaś nad popełnionym błędem w nomenklaturze mama dodaje - Z wujkiem wypiliśmy.
- Własny czy chrzestny, ojciec jest - Magda załagodziła sytuację. Wychodząc spytała mnie czyj jest ten samochód na podwórku na mysłowickich blachach.
- Z tego rodzice nie potrafią się wytłumaczyć - musiałam powiedzieć, bo prawda taka - nikt nie wie czyj to samochód i co robi na naszym podwórzu. Pomyliła Magda dalej Renault z Peugeotem, srebrny ze złotym i kilka innych detali (też jest w ciąży) i pognała do domu w Lipowej. Zapraszała nas nawet na weekend, ale w perspektywie dzisiejszego wieczoru nie będziemy na razie spuszczać rodziców z oka ;).
Ojciec nazwał Polę małą Paulinką. Oby to było alkoholowe przejęzyczenie. Wobec intencjonalnej pomyłki skłonna jestem zmienić imię małej!
Alkoholowe wybryki po 50-ce zaraz po lekturze Pilcha? Literatura z butami wchodzi mi do domu!
Uśmiałam się :)) Zupełnie jakbym moich rodziców słyszała :)
OdpowiedzUsuń