Mam nadzieję, że to pogoda działa tak depresyjnie, a nie powracają stany sprzed kilku miesięcy. Ostatnimi czasy bardzo cieszyła mnie ciąża i mające po niej nastać macierzyństwo. Coraz aktywniej wiercące się w brzuchu maleństwo wydawało się ze mną komunikować na swój własny sposób. Rozczulona wizualizowałam sobie małą dziewczynkę, która w swojej bezbronności noworodka będzie w 100% polegać na matce i bezwarunkowo do niej lgnąć szukając spokoju i ukojenia.
Aż niestosownie wydaje mi się myśleć o tym okresie inaczej. Mimo to po raz kolejny wracają ograniczenia, pretensje do losu, siebie samej. Doskonale zdaję sobie sprawę, że ani macierzyństwa, ani tym bardziej ojcostwa, nie da się zaplanować. Dzieci zazwyczaj są efektem przypadku i dokładne wpasowanie ich w wizję życia zdarza się nielicznym. Robienie rewizji i odhaczanie "wpadek" losu jako rzeczy, które miały się wydarzyć to oszukiwanie się, którego jako przykładna Polka, narzekająca na wszystko - nie przyjmę. W związku z czym buntuję się i doszukuję ciemnych zaułków w topografii własnej biografii.
Marzenia i cele jak zwykle zostają skontrastowane z prozą życia codziennego. Jeśli (w prostej kalkulacji), pracując non profit w instytucji służącej całej braci doktoranckiej tracę przez to czas poświęcony na prace naukowe, konferencje itp. (a co za tym idzie także słuszne punkty w wyścigu stypendialnym), jak mogę zyskiwać w układzie, gdzie z założenia poświęcenie jest obligatoryjne? Ciąża, później sielanka macierzyńskiego wykluczają startowanie na nowym stanowisku zawodowym. Stare (choć nowe) jest niejako formą układu między ojcem a mną. W zamian za zatrudnienie i opłacone świadczenia zdrowotne z pokorą przyjmuję mieszkanie w domu, wpędzanie się (samodzielnie!) w system wyrzutów sumienia i popadanie w dalsze zależności. Żałuję szalenie, że nie będę miała do czego wracać, że nie zatroszczyłam się wcześniej o stabilizację. Miało mi ją dać małżeństwo. Niestety model rodziny, który wybrałam również opiera się na pewnej przypadkowości zdarzeń. Wszystkie nasze decyzje były (a w przypadku męża nadal są) dyktowane prymatem przyjemności nad koniecznością. Nie było do tej pory potrzeby zmiany takiego sposobu funkcjonowania. Niebawem jednak wszystko zostanie postawione do góry nogami. Przeraża mnie brak czasu, który zamknie za mnie niedokończone sprawy (doktorat, grant naukowy, praca nad opowiadaniami). Konieczność wrzuci mnie w prozę (oczywiście niepublikowalną) życia, która wymagać będzie pracy w trybie 8-godzinnym, sumienności w zakupach spożywczych, powściągliwości w szaleństwach finansowych (do których zaliczam kawę w Starbucks, więc nie mowa tu o torebkach za setki tysięcy!). Oddałabym dziś dużo za gwarancję, że to nie jest pewnik.
Poświęcenie niewspółmierne do efektów, wrażenie bycia w złym miejscu i czasie, publiczność, której nie cieszą żarty kabareciarza na scenie - taką narrację wytworzył dziś konglomerat ciąży, deszczu, podłej pogody i znudzonych, mało bystrych studentów. A tak cieszyła mnie zawsze nostalgia brzydkiej pogody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!