poniedziałek, 27 stycznia 2014

Mieszkanie

Brakuje mi dziś bardzo niezależności. Mieszkanie u rodziców ma oczywiste, ekonomiczne benefity. Ma też przy tym niemożność używania cudzego piekarnika bez narażania się na niepotrzebne pytania czy komentarze. Najbardziej jednak znacząca jest potencjalność odwiedzin: trzeba zachować całkowitą czujność. Blisko pół roku terapii zajęło mi pogodzenie się z tym specyficznym rodzajem zależności od współmieszkańców i wypracowanie mechanizmów ochronnych w postaci klasycznego "tumiwisizmu". Kiedy jednak zamknięta w zimnym domu spędzam dnie kreatywnie surfując po sieci i oczekując skurczy przepowiadających... tęskno mi do tego roku włoskiego ciepełka.

Pamiętam to uczucie, kiedy wynurzałam się z gąszczu kamienic, z chłodu obcych murów, cudzych historii, okropnego brudu bruku pod stopami i wpadałam prosto w objęcia włoskiego słońca. Otulało mnie ciepło i przez chwilę czułam delikatne łaskotanie promieni słońca na twarzy. Zaraz potem upał zalewał mnie całkowicie i znów chciałam uciekać w małe piekiełko centro storico. Italia ma to do siebie, że zawsze daje jeszcze jedną możliwość, coś nieoczekiwanego. Wychodząc z domu nie sądziłam, że na szerszej ulicy wiatr przyniesie mi zapach świeżych ziół czy ryb morskich, że nagle, spomiędzy kamienic wyłoni się upalny żar, że mur jednego pałacu będzie zimny jak lód, drugiego zaś gorący i nagrzany. Chłodny i późny wieczór, muskany podmuchami morza i szumem fal zawsze zadziwiająco wyciągał z wszystkich możliwych zakamarków zaduch, ciepło, duchotę. Jak to możliwe, że te chłodne, zimne, nieprzyjemne kamienice, fronty pałaców, zacienione, omszałe vicoli wieczorem wydychały żar całego dnia ziejąc parą niczym średniowieczne potwory? Ach, jakże przyjemnie mi tam było, w tym piekiełku Genui. Równina ciepła i dolina morskich potworów.

Sama recepcja przestrzeni pozwalała mi być wolną, przeżywać sobie, niczym Ania te jej szumiące topole. Wszystko było tam moim małym rytuałem: od porannego espresso po słuchanie muzyki w porcie. Tej rytualności mi brak. Teraz wszystko jest dostosowane do czyichś standardów bądź możliwości lokalowych. Z jednej strony mąż, z drugiej rodzice, z trzeciej wieś, z której nijak się ruszyć. Uciekam w Internet zamiast ruszyć na spacer. Przeżywać nie ma co - każdy kąt wioski znam na pamięć od dzieciństwa. Nie mam też czym przeżywać, bo zamotana w warstwy koców, swetrów i jesionek turlam się obolale (zazwyczaj od sypialni do łazienki). Wróciłabym tam jeszcze na rok, do tej niezobowiązującej Italii. Tym razem do Florencji, nie Genui. Ta toskańska kraina wiecznej sztuki wydaje mi się bardziej dorosła i dojrzała. Idealna, by snuć się od Piazza della Signoria do brzegów Arno, między uliczkami pełnymi tratorii z zawrotnymi, proturystycznymi cenami. Pamiętam tam jeden mały sklepik, któraś z przecznic od Galerii degli Uffizi. Wiła się alejka najpierw malowniczo, później dziwnie młodzieżowo - pełna pozamykanych na czas siesty rolet, pomalowanych graffiti raczej nie na zamówienie właścicieli. Kilka otwartych, rodzinnych interesów z dala od głównego szlaku turystycznego nadal liczyło na przypadkowych, zabłąkanych Amerykanów, których uda się nieco drożej nakarmić. Między klasycznymi ristorante wystawał mały szyld sklepiku z płytami winylowymi. Ach, jak w środku było mi dobrze! Tchnęło mnie to do uruchomienia w domu starego gramofonu rodziców (z którego do tej pory wypada igła). Kupiłabym nowy. I słuchała Boba Dylana w jakimś florenckim mieszkaniu, patrząc na kamienicę naprzeciwko i czując, wiatr przynoszący opowieści o tym, co za plątaniną kamienic, uliczek i średniowiecznego smrodku.

Santa Maria del Fiore, Florencja

1 komentarz:

  1. Taaak. piękne wspomnienia:) Też z rozrzewnieniem wspominam czasy zagranicznych wojaży i nawet mieszkanie poza granicami kraju, chociaż miejsce nie było tak malownicze jak Italia (wiadomo: wyspy!),ani tak wysmakowane kulinarnie i lajfstajlowo.. Ale jednak życie w mieście ma swoje uroki, których w wiosce zwanej szumnie strefą podmiejską próżno szukać.
    A gramofon to faktycznie fajna rzecz.. tylko potem nie chce się ruszyć (oczywiście obolałego) tyłka i zmienić stronę :)

    OdpowiedzUsuń

Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!