Wieczornych niepokojów ciąg dalszy. Od 18:00 znów walczymy, kolejny dzień. Tym razem tylko do 21:00, co i tak jest rekordem niespania dla niemowlaka. Nie wiem co zawiniło tym razem (podejrzewam, że rosołek na wołowinie od teściowej). Niby takie to wszystko dietetyczne, a zaraz ze stresu będę jadła chleb z masłem (czy aby na pewno mało jest zdrowe?). Położna środowiskowa, która dziś nas odwiedziła, otworzyła oczy ze zdumienia słysząc jak drastycznie podporządkowałam się diecie pro-niemowlęcej. Śniadanie: kromki z szynką, obiad: cienki rosołek z makaronem, mięso rosołowe (kurczak) i ziemniaki, kolacja: chleb z masłem. Mimo to - problem Poli z brzuszkiem. Dziś pod szynką był biały ser a rosołek na wołowinie, nie kurczaku - co winić bardziej? Nie było tak drastycznej sytuacji, jak z marchewką, niemniej jednak wolałabym, żeby mała spała równo i jadła jeszcze równiej. Do czasu stabilizacji przerzucę się chyba na suchy chleb, bo zwariuję niedługo. Z niepokojem patrzę na wszystko co jem - nic dziwnego, że dziecko współodczuwa moje zdenerwowanie.
Potem uśpić jej nie ma jak. No, chyba, że starym indiańskim sposobem: karm w najbardziej niewygodnej dla ciebie pozycji jak najdłużej się da, później siedź z przykurczem pleców tuląc niemowlę aż jego oddech stanie się miarowy, później podnieś niemowlę do pozycji pionowej jednocześnie zbliżając się bezszelestnie do łóżeczka. Po przejściu próby wstania, jeśli niemowlę śpi nadal - procedura się udała, można odłożyć dziecko do łóżeczka i czem prędzej opuścić pokój nim dźwięk paneli obudzi niemowlę. Sposób podziałał już drugi raz, więc musi coś w tym być.
Byłam pewna, że wątpliwości odnośnie karmienia małej będą jedynymi związanymi z żywieniem. Tym czasem skala zjawiska jest przeogromna i rozciąga się nawet na moją dietę. Byłam pewna, że zestaw najprostszy sprawdzi się najlepiej: rosół, mięso rosołowe, kanapka. Teraz, po przejrzeniu miliarda postów na blogach i forach (desperacja przy płaczącym niemowlaku) wydaje mi się, że wszystkie opcje dodatkowe powinnam wyeliminować: ser biały (bo skaza białkowa), inne mięso (bo pochodne białka krowiego), inne zupy (bo koperkowa na wzdęcia a pomidorowa za kwaśna), warzywa gotowane (bo marchewka powoduje zatwardzenie), chleb z masłem (bo masło to też białko krowie) itp. Co mi zostaje? Paranoja! Mama pojechała na weekend do wiecznego miasta i relaksuje się rzymską wiosną - nie zostawiła zapasu jedzenia i sytuacja się skomplikowała. Teraz, zamiast martwić się tylko o rodziców w obcym kraju (dodatkowo moim), bez znajomości języka z jedynie podstawami angielskiego (ach, czy ktoś widział kiedyś Makarona płynnie mówiącego po angielsku?), niepokoi mnie jeszcze jutrzejsze śniadanie (obiad przeraża). Zerowa racjonalizacja niczemu nie sprzyja.
Zazdroszczę mężowi. Ten nie podchodzi do tej sprawy aż tak emocjonalnie. Rzeczowo stwierdził, że skoro to, co jem przeszkadza Poli, należy mi znaleźć coś innego do jedzenia (co też jutro uczynimy). Martwi się o małą, kiedy ta nie śpi i wytrwale nosi ją na rękach do zmrużenia oczek. Zmienia pieluchy w kupo-maratonie i poi mnie wodą, kiedy karmię. Nie znam innego mężczyzny tak zaangażowanego w oporządzanie i niemowlęcia, i żony w połogu. Co stanie się, kiedy wróci do pracy? Skończy się pomoc w dostawianiu do piersi, podnoszenie za mnie ciężkich rzeczy (no bo po cesarce nie powinnam), dotrzymywanie mi towarzystwa w nocnych karmieniach. Nie będzie już podgrzewania obiadków, odbijania małej na życzenie (czego ja nie potrafię zupełnie!), robienia kolacji czy śniadania. A zamiast tego zostanę ja z tą swoją nieporadnością.
Trochę to wszystko deprymujące. Kiedy depresja 3-go dnia minęła i zaczęło mi się wydawać, że dam sobie radę, rzeczywistość przypuściła kontratak. Źle dobrana dieta, zależność od męża i mamy, nieporadność fizyczna. Wszystko to utwierdziło mnie tylko w przekonaniu jak niewiele sama robię dla Poli. W zasadzie to tylko ją przewijam, karmię, przebieram i myję. A całą robotę wykonują za mnie inni. Mama gotuje, mąż przejął obowiązki domowe (sprząta, pierze na życzenie). W nocy to mąż wstaje do pieluszki a później przynosi mi małą do piersi. Dba o to, żebym wcześniej się położyła i jak najdłużej spała. Pomaga mi w ogarnianiu domu i siebie samej, czasem nawet pomaga mi wstać z łóżka, jeśli szew za mocno ciągnie. Moja nieporadność osiąga wtedy zenit i nie ma już miejsca na wiarę w siebie, pewność, że dam sobie radę. Wręcz przeciwnie - wszechobecny jest strach i stres. Choć mniejsze niż w szpitalu, czy pierwszego dnia w domu, nadal problematyczne i zdecydowanie nie na miejscu. Pola przecież nic nie rozumie, a współodczuwa. Niepotrzebny jej taki emocjonalny rollercoaster. Jedyne, czego jej potrzeba to dobrze zbilansowanej diety dla mamy, coby maluch jadł, spał, jadł, spał, jadł spał, a cykl urozmaicał swą uroczo śmierdzącą fizjologią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!