sobota, 10 maja 2014

Dzień jak nie co dzień

Dzień, jak co dzień - powiedziałabym, ale nie. Dziś nie. Rozpoczęty romantycznie od omletu ze szparagami (on) i drobiowych kiełbasek (ona), stopniowo ewoluował w stronę kłótliwego napięcia. Po kilku spięciach i milionie zapomnianych rzeczy (aparat fotograficzny!) spakowaliśmy Polkę do auta i ruszyliśmy w teren.

Pierwszym przystankiem był piknik, o którym blogowe sfery trąbiły już od kilku tygodni. Zastanawiałam się nad logistyką - gdzie tam się do ch****y parkuje?! Ostatecznie wybrałam wersję powszechnie znaną wszystkim spoza Katowic - pod Lidlem. Pierwszy błąd. Po wjeździe okazało się, że parking płatny. Opłatę uiszczamy w kasie marketu - ergo - stoimy w kolejce 20 minut. Trudno. Dawaj Polkę wyciągać w stronę słońca. Mąż do Śląskiej, żona na piknik. A tam, na trawie, combo marki Bebetto - trzy wózki równo ustawione grzeją się w słoneczku. Blond loki Zuzi widać było już z daleka bo błyszczały w słońcu jak fryzura syrenki. A obok? Ruchliwy młodzieniec, grzeczny i jakże cudnie ubrany chłopczyk. To musi być Ben od Judyty, o którym tyle czytałam. Uzbrojony w czapkę z bebokiem na czole i w chustkę od Ekoubranek ten młody facet czuł się jak w raju między dwoma ślicznymi dziewczynami: Milly i Martą. Mała M. od Zuzi spała przykryta chustą nieczuła na męskie wdzięki nieopodal. Marta (9-mcy) szalała na dwóch kocach jednocześnie radośnie popiskując co chwila w stronę mamy. W tym ruchliwym gronie znalazło się i dla Poli trochę miejsca. Obudzona chciała przyglądać się wszystkiemu z matczynych ramion, ale słońce skutecznie to utrudniało. Skończyło się na leżakowaniu w gondolce, muzyczce z zabaweczki i nowej małpce do ściskania w dłoni.

Dziewczyny-mamy przywitały mnie bardzo, bardzo ciepło i od razu poczułam się tam na swoim miejscu. Znów, tak jak na Przystanku Śniadanie, mogłam bez krępacji opowiadać o swojej córeczce. Zazwyczaj zamęczanie znajomych historiami o jakości zawartości pieluszki, o tym jak Pola je, albo co już potrafi groziło eksmisją z kręgów towarzyskich i upchnięciu mnie w kategorii "dalsi znajomi" na fb. Z dziewczynami mogłam spokojnie mówić o tym, tamtym i owym bez obawy, że uznają mnie za monotematyczną mamę z bzikiem na punkcie swojej córki. Świetnie się dobrałyśmy na tych kocach piknikowych (z Biedronki i Tesco). Z dzieciaków można by tam ułożyć krzywą rozwojową - od najmłodszego do najstarszego. Zaczęłyśmy mimowolnie urządzać tam sobie forum młodych matek i uczyć się od siebie nawzajem - kiedy dzieci przesypiały/będą przesypiać noce, ile jedzą, z piersi czy z butelki, jak to jest z tym odciąganiem pokarmu, czemu z butli nie chcą jeść, jak zasypiają no i klu programu - teściowe. Jedna ma super fajną, druga taką sobie, trzecia podejrzewa, że teściowa ją podtruwa. Ja do swojej teściowej wybierałam się zaraz po pikniku. Z żalem, oj wielkim, opuszczałam rozgadane dziewczyny, uśpione maluchy i powietrze tętniące miejską, wietrzną wiosną na korzyść chmurnego (i głośnego - jak się potem okazało) Tysiąclecia.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do Bar Fartuch i Kitch, gdzie urządzimy za miesiąc chrzcielne party. Miałam ustalić z właścicielką jakie małe co nieco znajdzie się na stole. Cóż, czas na drugi błąd, bo oto co usłyszałam:
- Rosołu z makaronem nie podajemy, bo to zbyt przyziemne.
- Nie, nie robimy duszonej marchewki.
- Proponuję jednak roladę z kurczaka nadziewaną szpinakiem z ryżem basmati smażonym z warzywami. Zrobimy taki tradycyjny obiad, dobrze?
- Brownie? W czerwcu?! Może jednak sernik wiedeński? Ten obroni się każdą porą roku.
Jako kulinarna leserka (bo któż inny może pytać o rosół z makaronem przy niedzieli!) zgodziłam się na wszystkie subtelności żywieniowe zaproponowane przez właścicielkę lokalu (uroczego swoją drogą).

Po powrocie do domu, pustego, już chcieliśmy oboje z mężem zachwycać się naszą sielską, wiejską ciszą, a tu nagle dobiegły nas dźwięki wiejskiej zabawy w barze Rancho nieopodal. Pech chce, że jedyny korytarz powietrzny zaczyna się u nich, a kończy na naszym poddaszu. Polka usypiała więc przy dźwiękach tandetnego keyboardu blisko kilometr dalej. Dobrze, że przy tym wszystkim, po bardzo intensywnym dniu, mała nadal chciała cieszyć się nową zabawką, którą mama wczoraj zdobyła podczas wychodnego (bo co innego może kupować matka na pierwszych, solidnych zakupach, jak nie rzeczy dla dziecka?).

Małpko-książeczka z Fisher Price, ale o tym niebawem więcej (i o innych zabawkach Poli)


5 komentarzy:

  1. Bardzo bylo nam milo z Martkiem Was dzis poznac ;-) blog odkryty, dodany do zakladek bedzie regularnie sledzony ;-) Dori :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Was też było baaardzo miło spotkać wczoraj. Masz fantastyczną córeczkę! Musimy częściej organizować takie akcje bo było super.

      Usuń
    2. Ojeeej, jaka szkoda że nam się nie udało dotrzeć :(((
      Spotkanie rewela musiało być!
      a tesciowa z płynem do naczyń to trochę przeszarżowała!

      Usuń
    3. Teściowa jak teściowa - swoje momenty ma :) Poleciłam jej proszek dla dzieci. Oby nie potraktowała tego jako kurtuazyjnej rozmowy do kawy :)

      Usuń
    4. Teściowe temat-rzeka :))) Ruby za tydzień masz być i bez wykrętów! I ten... No fajnie było no! :)

      Usuń

Im więcej komentarzy tym ciekawiej. Piszcie!