Mknęłabym tandetnym, fioletowym Fordem escortem bez dachu. Najlepiej w wersji ekskluzywnej, pomorskiej, deptakowej, z radiem puszczonym na wiejski full. Grałoby jeszcze gorzej niż wyglądałby cały ten cyrk na kółkach. I ja w środku, z seksownym dekoltem, w podróbkach Ray Banów, bujająca się w rytm pulsującego sprzęgła. Taką wizję miałam dziś, kiedy wracałam S1-ką do domu.
Pamiętam jeszcze złote czasy szkolne, kiedy moje gusta muzyczne były zależne od facetów, którzy aktualnie mi imponowali. Wtedy właśnie chciałam wyglądać jak bohaterki klipów na Vivie (która wówczas trzymała niezły poziom). MTV nie miałam. Potem przyszły studia i mój pierwszy samochód. Matko, ależ ja tworzyłam barokową syntezę sprzeczności. Kołnierzyk, elegancko skrojony sweterek, spodnie powyżej bioder. Lady Mama dbała o aparycję swojej arystokratycznej córeczki. Miałam opinię panienki, która dzierga, gra i śpiewa zabawiając swoich gości na spotkaniach brydżowych. Jednocześnie parkowałam pod wydziałem srebrną strzałę całą wyłożoną od środka niebieskimi ledami. Z przodu, na zderzaku sterczały ogromne halogeny od starej Łady. Instalację zrobiłam sama, poprowadziłam wszystko pięknie-ślicznie i czekałam tylko na firmowy przełącznik z Fiata (rzecz dzieje się w Seicento), żeby nadplanowe oświetlenie podpiąć na desce, nie na prowizorycznym przełączniku tymczasowym. Pech chciał, że odwiedziłam wtedy firmę Ojca na przegląd, wymianę opon czy coś jeszcze innego. Podczas gdy ja z obrzydzeniem piłam fusiatą kawę zaparzoną przez klasyczną post-peerelowską sekretarkę prezesa panowie na warsztacie szaleli. W akcie kreatywności przewiercili część kokpitu i zamontowali na wielkich śrubach przełącznik z Tatry. Pierwszy raz pracownicy Ojca nie wiedzieli kogo bać się bardziej - jego, czy małej dziewczynki, która na niego wrzeszczy. Z całym tym dobrodziejstwem techniki "bujałam" się od miasta do miasta działając na dwa fronty. Wieczorami z dziewczynami w rytmach Rihanny i Beyonce, w dzień pisząc fachowe teksty do magazynu o muzyce klasycznej. Rozdźwięk pozostał mi do dziś i najlepiej czuję się słuchając symbiozy prostej, folwarcznej muzy z dźwiękami instrumentów szlachetnych.
A na koniec przyszły Włochy, gdzie szybko zyskałam opinię małego rajdowca. Z resztą mandaty, które przyszły za mną do domu stanowiły świetne potwierdzenie moich kwalifikacji. Adresowane były na Lady Mamę, bo tam jeździłam jej samochodem. Seicento sprzedałam sierocie z dwoma wujkami a sama przejęłam batmobil, którym podróżujemy do teraz. Oh, a i z tym wiele się działo. Nie ulepszałam, eksperymentowałam z wytrzymałością samochodu. Na "weekend poślubny" zafundowałam sobie i mężowi przygodę życia. Kiedy w Kotlinie Kłodzkiej nawigacja zaczęła krzyczeć "Wróć na drogę" my dalej jechaliśmy uparcie szlakiem czerwonym. Tuż za zakrętem mieliśmy przecież połączyć się z główną drogą. Wjechaliśmy na fragment gruzowiska, podbudowy drogi w budowie i utknęliśmy zakopani w kamiennym łupku po zderzak. Nic nie pomagało, zaczynało się ściemniać, wokół las robił się coraz mniej bezpieczny, było nam zimno (listopad). Ręce mieliśmy brudne i zakrwawione od wygrzebywania kamieni spod kół. Oczy zapłakane pięknie spływały makijażem. Biała kurtka... no cóż. Ostatecznie zadzwoniliśmy pod ratunkowy 112. Krótkie streszczenie całej sytuacji wprawiło posterunkowego w zdumienie. Ostatecznie zdecydował, że wyśle patrol z Land Roverem. Po półtorej godziny znaleźli nas. Land Rover podjechał od tyłu oślepiając nas światłami. Wysiadło z niego czterech rosłych policjantów, którzy ustawili się równo w świetle reflektorów. Liczyłam na pokaz striptizu. Niestety sytuacja ich przerosła. Swoim super autem z wyciągarką byli w stanie nas jedynie obrócić w górę stoku. Nie dało rady wyciągać nas w górę. Zasugerowali, żeby w poniedziałek zadzwonić do firmy, która buduje drogę, poprosić o sprowadzenie maszyn i o wyrównanie drogi o 500 metrów w dół, byśmy mogli faktycznie zjechać do głównej. Wizja kosztów mnie przerosła. Porzucenie samochodu wydawałoby się tańsze! Postanowili odwieźć nas do hotelu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jednak u sołtysa sprawdzić, czy aby czegoś nie wykoncypuje. O dziwo, wiejska głowa okazała się mądrzejsza od miejskiej (Czy aby faktycznie "o dziwo"? Samam ze wsi.), sołtys wysłał nam na pomoc traktor prowadzony przez jedynego trzeźwego w wiosce, za to bez prawa jazdy. Ja wróciłam do hotelu. Mina gości w stołówce na mój widok - bezcenna (wkroczyłam tam zakrwawiona, brudna i bez męża). Po powrocie lubego okazało się co następuje: traktor szybko i sprawnie odnalazł nasz batmobil w środku lasu. Niestety podczas manewru obracania się traktor złamał belkę łączącą oba koła, a stanowiącą cały układ kierowniczy pojazdu. Nie była to jednak przeszkoda nie do pokonania! Trzeźwy kierowca zadzwonił po swojego wstawionego ojca, który przyjechał jeepem na ratunek wioząc ze sobą spawarkę i agregat prądotwórczy. Po godzinie zespawany traktor wyciągał nasz pojazd lekko, oj leciutko, z tarapatów. Kosztowało nas to 100-kę. A jedyną szkodą na aucie była złamana ramka od rejestracji. Przygoda - bezcenna.
Przeżyliśmy takich o wiele, wiele więcej. W kraju i za granicą. Wszystkie tak samo surrealistyczne, okraszone jakimś lokalnym kolorytem. Mimo wielu wpadek uważam się za wybitnego kierowcę, wiatr we włosach, opuszczona szyba, muza na full (teraz już mniej kiepska) - mimo, że robią tak lanserzy na pomorskich deptakach.
Wypas. Ja też mam parę dobrych samochodowych historii, zwłaszcza że za dobrego kierowcę się nie uważam ni hu-hu ;) Opowiem Ci jutro mam nadzieję (i, jasny gwint, znów bez ciasta marchewkowego bo mam jakiś wybitny piątkowy niedoczas :))))
OdpowiedzUsuńCzyli piknik aktualny? Bo znów sprawdzałam pogodę i zapowiadają burze...
Usuńhaha, uwielbiam <3 co za historia, właśnie przeczytałam mężowi na głos by umilić wieczór po zaśnięciu Stworów :) Jakie burze? Heloł, my też myśleliśmy by jutro uderzyć na piknik. Ale ciasta nie piekę, aż taka ogarnięta to ja nie jestem:)
UsuńAle burze po południu i wieczorem dopiero, ej!
UsuńDziewczynki, ja jestem. Nie widze Was czy Was nie ma?:>
UsuńPytanie nieco nieaktualne ::) Wspaniale Was było zobaczyć dziewczyny, pikniking i kocyking są takie przyjemne:) Ach i oczywiście poproszę jakiś Instytutowo-doświadczeniowy adres e-mail to w wolnej chwili wyślę zdjęcia! Nasz adres to rubysoho@interia.pl jakby co. I bardzo bardzo prosimy o fotki:) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń